piątek, 28 listopada 2014

XII: Wszyscy pomrą


Od dziś do niedzieli skomentuję wszelkie zaległości, jakie sobie zebrałam przez ten tydzień, to raz. A dwa, spytano mnie, ile rozdziałów Until the Rain [...] planuję - nie wiem. Piszę to opowiadanie z potężnym uczuciem, mam je bardzo rozbudowane w głowie. Liczę, że wierni ze mną zostaną do końca, kiedykolwiek on by nie był. 
Zapraszam na trzecią część albumu i zwróćcie wyjątkowo uwagę na trzy wersy pod spodem. 

* *** *
***

Leandra
wrzesień, 1984r.

 Urokliwa środa, wstałam z łóżka i chcąc wyjść ze swojej sypialni, przywaliłam z impetem nogą w niedosunięty taboret od mojej pseudo toaletki.
- Kurwa, kurwa... - syknęłam, zagryzając zęby. Kulawo dobiłam do drzwi, ściągnęłam z klamki za dużą, różową bluzę i naciągnęłam ją na siebie, po czym wypełzłam z pokoju i skierowałam się w stronę schodów, podkurczając co chwilę poszkodowaną nogę.
 Największym szokiem było dla mnie to, że z dołu już słyszałam śmiechy i rozmowy, a to musiało znaczyć, że dziewczyny są w pełnej gotowości. W takim razie, która godzina musiała być i dlaczego one już żyły? Zeszłam wolno po gschodach i wkroczyłam w przejście między salonem a kuchnią, to historyczne miejsce, w którym kilka dni temu pojawili się ludzie, co kradną nastoletnie i młodzieńcze, kobiece sny, umysły, co zbierają ze sceny setki staników, co szastają kasą na lewo i prawo, co chcą chować się przed panienkami mającymi mokro na samo wspomnienie ich imion...i w końcu ci, co tak bez dwóch zdań porwali moją Caroline i Dee, znikając z nimi na dwa dni i blisko dwie noce, a mnie zostawiając samą. Prawie, po nich przyszła Erika. Boże, moja ukochana nie mogła się za nic dowiedzieć o tym, co działo się w tym mieszkaniu, oszalałaby. Najwidoczniej miałam słabości do ludzi uganiających się za takimi skurwielami, czasem byłam o nią zazdrosna. Absurdalne, żebym ja przez jakichś gości rwała sobie włosy z głowy...
- Pani Domu wstała! - Pierwsze, co doszło do moich uszu zaraz po wejściu do salonu. Ziewnęłam z ignorancją i zmierzyłam wzrokiem Caroline, śmiejącą się na kanapie, potem Dee, zwijającą się ze śmiechu na fotelu.
- Co was tak bawi? - spytałam i usiadłam obok Caroline, wlepiając w nią wzrok. Po chwili jednak skupiłam się na stojącej na ławie, nietkniętej kawie i skorzystałam z okazji, biorąc filiżankę do rąk. Upiłam łyk i skrzywiłam się lekko na myśl, że będzie z mlekiem - pomyliłam się, tylko jak to możliwe, że... - Która z was się na czarną przerzuciła?
- Żadna, tylko mleka nie ma, trzeba będzie kupić - odparła w końcu Dee, która wstała i poszła do kuchni, zostawiając nas dwie same. Wbiłam znów spojrzenie w Hadley, właśnie doszła do siebie, mniej więcej, i powtórzyłam pytanie.
- Nic nas nie bawi, od rana powstają różne teorie, wizje, plany i ambicje... - Uśmiechnęła się i beztrosko wzruszyła ramionami, co mnie uspokoiło. Tęskniłam za taką Caroline, ostatnio praca i nagłe wizyty ją bardzo rozstroiły...
- Od rana? To która jest teraz?
- Zaraz dwunasta, w zasadzie pewnie już jest. Znowu się zasiedziałaś na mieście. 
- Erika zna więcej klubów niż wam się wydaje! Ty nawet nie wiesz, ile czasu schodzi na taki jeden, a dobry, rekonesans!
- Oj, no w to nie wątpię. - Pokiwała ze zrozumieniem głową i położyła nogi na stole.
- A ty czasem nie zbierasz się do pracy?
- Środa jest!
- No...aha, na czternastą, przepraszam i zwracam honor. - Mrugnęłam do niej i oparłam się luźno o czarne, włochate poduchy za mną. Popatrzyłam w okno i poukładałam ostatnie zdarzenia: coś za spokojnie było na przestrzeni minionych dwóch dni. Coś nie tak? - Nie planujesz w najbliższej przyszłości czasem jakiegoś...spotkania? 
- Co masz na myśli?
- Wiesz, ja tam nic nie mówię, nie mam nic na myśli, ale w zasadzie do tej pory nie dowiedziałam się od ciebie, jak tam było z twoim barwnym, nowym, znajomym... 
- Nie powiesz mi chyba, że cię to interesuje aż tak? - powiedziała z kpiną i zarzuciła dumnie włosami, po czym mrugnęła znacząco do Wakeford, która właśnie weszła do salonu, niosąc talerz i parujący kubek. Uśmiechnęła się do nas i w ciszy usiadła na swoim fotelu, bacznie nas obserwując.
- No wiesz, ja lubię rewelacje, ale jeśli to jest tak bardzo delikatny temat, zrozumiem... Ty też żeś mi się nie chwaliła, Dee. A ty, Hadley...
- A mamy się czym chwalić...?
- Mamy ci opowiedzieć szczegółowo o tym, jak mężczyzna z kobietą robią sobie nawzajem dobrze? - spytała nagle Madeline i przesiadła się razem ze swoją kanapką do nas, wtulając się w ścisku do Caroline, która dała mi ruchem głowy do zrozumienia, że mogłabym zająć mniej miejsca, gdybym chciała.
- Może nie aż tak dokładnie... - Westchnęłam głośno i przesunęłam się bliżej podłokietnika - istotnie, zrobiło się o wiele luźniej. Zmierzyłam sztucznie zażenowanym wzrokiem dwie dziewczyny, które momentalnie znów zaczęły się śmiać.
 Patrzyłam na nie, takie rozbawione, i zaczęłam się zastanawiać, czy one - w rzeczy samej - siedzą tak po nocach w moim salonie, albo okupują o trzeciej nad ranem moją lodówkę, i napieprzają do siebie nawzajem o tym, która co robiła w łóżku z ikonami naszej amerykańskiej, jak i światowej, sceny muzycznej. I potem dotarło do mnie, że one miały na sto procent takie akcje już lata temu, ale wtedy działo się to tylko w ich głowach. Jak bardzo niemożliwe to wszystko było, czy ja czasem nie stałam się wytworem ich wyobraźni, czy ja naprawdę z nimi byłam? One ze mną? Kiedy ich dzikie wizje stały się rzeczywistością? Jak one tego dokonały? I jeszcze jedno: jak długo ten sen potrwa? Jeśli już się skończył? Co z nimi? Zapomną? Zapomną, od tak, o czymś takim? Znałam moje dziewczyny, doskonale wiem, że nie zatrzymali się na łóżku, poza tym, widziałam to po nich. Oczy im świeciły, intensywnie rozważały każde słowo, jakie o nich wypowiadały do mnie. I ja już sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. Co powinnam myśleć o tych mężczyznach. Dziesięć lat temu najchętniej zmiotłabym ich z powierzchni planety. Byłam zazdrosna. A teraz? Rozmawiałam z nimi, miałam durną satysfakcję, że głupie pindy z uczelni się zesrają, kiedy im o tym opowiem. I rzeczywiście tak się stało, widziałam ich zawistne ślepka, widziałam mój dumny uśmiech, odbijający się w nich. Triumfowałam i zamierzałam do końca swojej edukacji, może życia. Miałam haka na trzy czwarte lasek świata. 
 Moje myśli odbiegały coraz dalej i dalej, tym oto sposobem, ale kiedy skupiłam się znów na swoich dziewczynach, mój wzrok utkwił na kanapce Dee. Tuńczyk i majonez, przekręciłam lekko głowę, po czym zaczęłam:
- Wiesz co, Wakeford...
- Słucham cię.
- Gdybym była wredna, to bym spytała, czy jesteś w ciąży.
 I już w trakcie kończenia swojej wypowiedzi, zaczęłam się zastanawiać, co ja właśnie robię, dlaczego tak robię. Przecież nie byłam wredna, przecież bym przeżyła bez tej uwagi. Wiedziałam, że poruszy ona zarówno Dee, jak i Caroline. Może po prostu miałam do tej dwójki jakiś...żal.
- Całe szczęście, że nie jesteś... - syknęła Caroline i pochyliła się do przodu, celując we mnie szpilami. Prosto z oczu.
- Dobrze, że mi o tym powiedziałaś. - Madeline wstała i odrzuciła talerz na kanapę, po czym ruszyła szybko w stronę drzwi frontowych, wepchała nogi w swoje zamszowe skarby na platformie i spojrzała na mnie raz jeszcze. - Gdybym nie była wredna, to odpowiedziałabym ci w jakiś zabawny sposób i czekała, aż razem zaniesiemy się śmiechem. Ale niestety, jestem wredna.
 I wyszła, zamykając cichutko drzwi, zostawiając mnie samą z Hadley. Przeniosłam na nią wzrok i otwarłam usta, nie mówiąc przez chwilę nic.
- Bardziej taktowne byłoby mi spytać o to ciebie. Jak już. Nie wiem, co mi odpierdoliło, Caroline. Nie wiem, co ja powiedziałam.
- Taktowne, Leandra. Kurwa, w czymś takim nigdy nie będzie taktu. 
- Ale ona, wy...
- Komu jak komu, ale tobie nie wypada. Dość - warknęła i wstała, po czym naciągnęła na siebie czarny sweter, poobcierane kowbojki z brązowej skóry i wyszła. Zostawiając mnie samą. Z wczorajszym winem i najnowszym albumem Scorpionsów. ,,Big City Nights'' nie chciało ze mną współpracować. Nawet tacy panowie?

Dee

 Wszystko już załatwiłam, mijała kolejna godzina poza domem, nie chciałam do niego wracać. W ogóle nie chciałam być w tym mieście, zmiażdżył mnie już jego ogrom, prędkość, potęga. Wyszłam po dwunastej, pojechałam na czuja na obrzeża, tam przeszłam się spokojnie do domu rodziców, zostawiłam mamie moje rysunki na, potencjalne, przyszłe okładki i wróciłam do centrum najszybciej jak się dało. Nie czułam tej potrzeby rozmowy z matką o ciężkim problemie, spotykającym czasem dziewczyny, kobiety. Och, problemie...? - pokręciłam pretensjonalnie głową i usiadłam na pierwszej lepszej ławce przy wyjątkowo spokojnej uliczce, chodniku. Uciekłam i z centrum, nie da się tam wytrzymać, z jednego końca miasta dobiłam do drugiego. I doskonale wiedziałam, gdzie jestem. Byłam tu ostatnio, ale w nocy i nie sama. A teraz siedziałam sama, patrząc wielkimi oczyma w czerwone słońce, chowające się powoli i nagle zamarzyłam o miejscu, w którym mogłabym widzieć to wszystko, ale wśród ciszy, wśród zielonych, żywych ścian. Potrzebowałam się uspokoić, zostawić to miasto w cholerę i...
- Billie... - powiedziałam, kiedy tylko zorientowałam się, że przede mną przeszła kobieta, która nie mogła być kimś innym. Odniosłam wrażenie, że tę twarz poznam już wszędzie, ten żywy kolor prawdziwego blondu, naturalną urodę. Poza tym, samo miejsce naszego spotkania wiele by wyjaśniło.
- Ja? - Odwróciła się momentalnie w moją stronę i przyjrzała mi się niepewnie, przekręcając lekko głowę.
- Ty jesteś Billie...?
- Stało się coś? - Podeszła do mnie i po chwili ostrożnie usiadła obok. Ona... Patrzyłyśmy się tak w siebie z wielką uwagą i skupieniem, a ja poczułam, jakby rzeczywiście coś się stało. Przyglądała mi się z troską, jak małej dziewczynce, która zgubiła się w wielkim mieście i trafiła w okolice, przed którą ją ostrzegano...hej, ale czy właśnie tak nie było naprawdę?
- Ja... To znaczy... Nie wiem, Boże, zawracam ci głowę, to było głupie, że cię zawołałam, absolutnie nic nie mam do powiedzenia, ale...
- Zadam ci jedno pytanie i pociągniemy cię tym za język, widzę, że coś ode mnie chcesz. - Uśmiechnęła się blado, a ja pokiwałam wolno głową. - Skąd wiesz, jak mam na imię i dlaczego się mnie boisz?
- Tak naprawdę, to wiem od... To znaczy, A...
- Tak myślałam, że jesteś tą dziewczyną - przerwała.
- Słucham?
- Wiesz, to jest rzeczywiście ciężko powiedzieć, o tym rozmawiać. Ale ja właśnie od niego wracam i pytałam o ciebie, chociaż nie wiedziałam, kim jesteś - powiedziała spokojnie i przysunęła się w moją stronę. Przerosła mnie sytuacja, nie wierzyłam w nią, to się nie mogło dziać. Zobaczyła, że już mam ochotę zalać ją falą pytań i kontynuowała - widziałam w tanim brukowcu zdjęcie tej okolicy, jego domu i brunetki, która raczej szybko się stamtąd ulatnia. Co prawda idzie w przeciwną stronę, widać ją od tyłu.
- Ale dlaczego o mnie pytałaś?
- Spotykaliśmy się, wiesz o tym. Coś ponad rok. Ile razy się z nim widziałaś?
- Tak naprawdę to...trzy. W czym pierwszy był dziesięć lat temu. 
- Ale... Zresztą, nie. To najwyżej później. Pytałaś o mnie? - Przeraziłam się, nie byłam w stanie początkowo zrozumieć tego, co do mnie mówiła. Uznałam, że popłynę z prądem. Skinęłam tylko głową, zrobiła to samo. - Powiedział ci, dlaczego się rozstaliśmy?
- Powiedział mi, że... W zasadzie mi nic nie powiedział, zamknął się przede mną. Powiedział, że nie dał rady cię kochać. A że ty nie podołałaś, nie wytrzymałaś. Ale nie wiem, co się naprawdę stało. Chyba tak powinno zostać. 
- Powiem ci. On robi z tego tajemnice, bo jest cholernie dumny. Nie chce, by go pouczano. Nie chce, by mu wypominano to, co kiedykolwiek zrobił źle, a zrobił. Miał nie brać, kurwa, miał przestać brać. I deklarował się bez przerwy, że już, że odwyk, że koniec z tym. I poszli sobie grupowo na odwyk. Ale potem pojechali dalej w trasę i odwyk poszedł się pieprzyć. Nic z tego nie zostało, ja też nie. Nie wytrzymałam. On ma dziecko z byłą żoną, ja mam dziecko z poprzedniego związku, chciałam, by miało ojca. Tylko nie mogłam już znieść, że Joe sam potrzebuje matki, a ja nie wyrobię z wychowaniem jeszcze trzydziestoletniego, zagubionego chłopaka. Który sam się pcha w problemy i nieszczególnie chce z nich wychodzić. On mówił, że mnie kocha. Ja mówiłam. Ale w pewnym momencie już się nie dało, po prostu. Znów przekonywał, ale to były takie puste słowa. Znów o dziecku opowiadał, on z jednej strony chce być ojcem, ale kto wychowa jego samego? W tym jest problem.
 I zamilkła, znów zaczęłyśmy się w siebie tak patrzyć. Starałam się zrozumieć to wszystko, co mi powiedziała, ale nagle wydało się tak odległe. Chciałam spytać, czy dalej bierze, czy się nawrócił, ale uznałam, że on i tak by jej powiedział, że nie. Wiedziałam jedno, ich uczucie tragicznie wygasło, a ona był tak bardzo silną jednostką, z niespotykanym dla mnie temperamentem.
- Dlaczego tam teraz byłaś? - spytałam.
- Po resztę rzeczy. Chciałam już zabrać stamtąd wszystko, co zostawiłam. Niech sobie radzi. Albo weźmie się naprawdę w garść, albo się pogrąży do reszty. Nie mam pojęcia, co zrobi. Byłam dla niego za silna i jasno postawiłam swoje oczekiwania. Czuję się dumna, że należę do mniejszości, gdzie kobieta zostawiła znanego partnera. Chociaż chciałam, by było inaczej...
- Dużo stracił - odparłam po chwili. - Jestem zaskoczona tym, co usłyszałam. Jesteś piękna i taka...odmienna.
- Właśnie ja nie jestem odmienna. Jestem normalna i może w tym problem. Ja jestem normalna, przez to inna, dla niego. Czasem myślę na bardzo swój sposób. Nie rozumiałam go już. Zmienił się. Uznałam, że ja jeszcze będę naprawdę kochać. Potrzebuję stabilizacji, normalnego życia, w tym problem.
- Naprawdę kochać...
- Jak masz na imię?
- Madeline.
- Kochasz kogoś? Mężczyznę? - Chryste...
- Ja...chyba nie. Nie sądzę - wydukałam i popatrzyłam na nią wielkimi oczyma. - Nie wiem, czy potrafię...
- Chyba mnie kłamiesz.
- Dlaczego?
- Żyłam z kłamcą na tyle długo, że jestem w stanie rozpoznać, kiedy ktoś mnie oszukuje. On też mi dziś powiedział, że nie szuka kobiety. Powiedział mi, że nie da rady. Że na dłuższą metę nie. A potem skojarzyłam to wszystko ze zdjęciem. Patrz, jaki zbieg okoliczności.
- Nic już nie powiem... - Pokręciłam wolno głową. Ona uśmiechnęła się i odgarnęła włosy, po czym wstała i pochyliła się raz jeszcze do mnie. Ugryzłam się w język.
- Możesz go ratować, zanim wszyscy pomrą, Madeline.
- Tobie zależy, Billie...
- Ja już powiedziałam swoje ostatnie słowo, wyszłam i zamknęłam drzwi. Mi zależało kiedyś, kiedy to jeszcze miało sens.
- Co się tutaj dzieje - szepnęłam i wstałam, tylko po to, by ja przytulić. Potrzebowałam tego, ja tak rozpaczliwie potrzebowałam ludzi.
 Zaraz po tym się rozstałyśmy. Zaraz po tym ruszyłam wolno w stronę centrum, chwiejąc się lekko na wysokich platformach. Wyczołgałam się jakby z potężnego huraganu, nie wiem, czy ja to przeżyłam naprawdę. Chyba nie. Urojenia. Wsłuchując się w dzwonienie ocierających się o siebie bransoletek i co chwilę zdmuchując włosy opadłe mi na twarz, zdałam sobie sprawę z przerażających faktów: wyrwałam się do miasta, w którym kompletnie nie mogę się odnaleźć.
 I zrozumiałam, że kroczę drogą, z której ja nie będę już umiała zawrócić.

Steven

- Co ty jesteś taki struty, człowieku? - spytałem, kiedy tylko Joe stanął w progu mojego domu. Muszę przyznać, że jak zawsze docierał do mnie o godzinę dłużej, niż ja do niego, to tym razem pobił samego siebie, dwie godziny.
- Ja? Struty? - Popatrzył na mnie z martwym wyrzutem i bezceremonialnie przepchnął się obok, wchodząc do środka, dalej do salonu. Pieprznął niezdarnie kurtkę na kanapę i bezwładnie na nią runął, po czym odpalił papierosa i kompletnie odpadł.
- Może się napijesz?
- Skoro prosisz. Kim była blondyna, uciekająca, jakby w popłochu, z twojego domu?
- Kurwa, myślałem, że jej nie zauważysz - mruknąłem, wyciągając whisky z lodówki. - Beth, piękna Beth, którą wyrzuciłem stąd na zbity pysk.
- Doprawdy? A cóż cię tak sprowokowało? - Uśmiechnął się cwaniacko, kiedy usiadłem obok i postawiłem przed nim butelkę, dwa szkła. - Nie zdała egzaminu?
- Nie wkurwiaj mnie nawet. Ale nie, nie zdała. Zresztą, ja nie sprowadzałem cię tutaj w charakterze księdza, nie będę ci się spowiadał. Zajebista myśl mnie naszła. A nawet dwie.
- Wal.
- Nie będziemy tej trasy w grudniu kontynuowali - rzuciłem prosto z mostu. Wiedziałem, że go to nie zaskoczy, sądzę, że to przewidywał. Chociaż taka akcja z naszej strony mogła być co najmniej niepoważna.
- Czyli jednak, ale ja nie mam nic przeciwko, lepiej będzie od stycznia zacząć. Bardzo się terminy nie przesuną, tydzień, może z hakiem.
- Cudownie jest z tobą uzgadniać kwestie organizacyjne, więc idąc dalej: myślałem nad kolejnym albumem.
- To się szybko zebrałeś, raz mnie zaskoczyłeś. - Naprawdę...?
- Powiem więcej, nawet już mam kawałek, który go otworzy. - Patrzył na mnie z lekkim strachem, nie wiedział, czego się tym razem spodziewać. I słusznie, chciałem go tu złapać. Byłem ciekaw reakcji. - ,,Let The Music Do The Talking''.
- Kurwa, ale to jest moje! - Zaśmiał się i wypuścił mi papierosowy dym prosto w twarz, uspokoiłem się. Może jednak nie było z nim aż tak źle, jak to wyglądało.
- Oczywiście, że twoje, ale po dłuższej analizie uznałem, że jest za dobre, by było tylko twoje!
- Pierdol się!
- Wiem, że napisałeś ten kawałek z myślą o swoim macierzystym zespole, więc ty mi nawet teraz nie pierdol, że go nie zagrasz tam, skąd naprawdę pochodzisz, tam, gdzie żyjesz, stary.
 Patrzyłem na niego z powagą, a on wyczuł, że tak też mówię. Zależało mi na tym cholernym zespole, myślałem o naszej przyszłości i zależało mi na nim samym. Dzieliło nas prawie wszystko, a jednak okrzyknąłem go swoim bratem. Był moim przyjacielem. Ciągnęliśmy nasze dziecko za skrzydła tak długo i z takim uporem, że udało nam się spełnić wszystkie młodzieńcze marzenia. To dlatego czuliśmy się wszyscy obco, kiedy na początku tej dekady zostaliśmy porozdzielani na swoje własne, pozorowane i sztuczne, życzenia.  Ale wiedziałem, że żaden z nas nigdy nie odpuści, że każdy tylko czeka, kiedy znów się zejdziemy. Chciałem znów wzbić się na szczyt. Chciałem, by było jak dawniej. By było lepiej, tak jak wtedy, kiedy nie było jeszcze...
- Bierzesz.
- Co? - Obruszył się nagle.
- Tak myślałem. - Szach.
- Chyba mnie nie będziesz pouczał.
- Nie jestem tutaj autorytetem. Ale bym chciał. Kurwa, nas to mogło zniszczyć pod każdym względem, nie rozumiesz tego? Do końca trasy, wiesz, co się dzieje, kiedy wyłazi się naprutym na scenę, wiesz, gdzie wtedy lądujesz. Nieświadomie.
- Nie da się od tak wyjść z tego gówna, Steven. Nie da się. Tych, co nas słuchają...i tak znaczną część z nich pierdoli, czy bierzemy. Bylebyśmy grali.
- Właśnie! A nie będziemy, jak zapomnimy o problemie. Dla kog... - Moje myśli poleciały nagle te kilka dni wstecz. Zobaczyłem uśmiech, zadziorne spojrzenie, prowokacje w geście i słowie, potem łzy, i... - dla kogoś trzeba to rzucić. Wiesz, co się dzieje, kiedy bierzesz, a nie jesteś sam. Doskonale o tym wiemy, ja, my... Kiedy ktoś dba...
- Nie ma dla kogo, kurwa, nie ma.
- Raz zachowaj się jak żywy człowiek, nie jego cień! Pomyśl o innych. Anthony.
 Zakrztusił się resztką whisky i odrzucił szklankę na ławę.
- Coś ty powiedział? - Zaskoczyło. Tak też myślałem.
 Szach mat.


* *** *
A może jest wątek, o którym Wy chcielibyście przeczytać?
Zostańcie ze mną, proszę.

środa, 26 listopada 2014

część III: bohaterowie wyklęci


Dwunasty dodam w ten piątek, będziemy mieli poślizg. Wtedy też skomentuję to, co mi zostało u innych.

* *** *

,,Chciałyśmy być siostrami i wszystko robić razem, chociaż każda po swojemu, tak jak młode głowy zaplanowały. Nigdy jednak nie uwzględniałyśmy, że w życiu realnym wypadnie to własnie tak. W ogóle tego nie uwzględniałyśmy. Brakło nam wiary, młoda?''



(14 lutego 1963 - 13 listopada 1982)

kwiecień '83
,,Piszę o Niej sam do siebie, bo inaczej się wewnętrznie wykrwawię. Powinienem był Ją spławić, mam żal. Wezmę żal ze sobą do grobu, wezmę go wszędzie. Chcąc go kiedyś Jej oddać. Chcąc Jej zrekompensować w jakikolwiek sposób to, że Jej nie powstrzymałem, kiedy widziałem, jak się powoli poddaje i oddaje w ramiona naszej białej królowej, królowej dziwek i marginesów. Nasza królowa taka właśnie była, odebrała mi wielu, ale najbardziej upokorzyła mnie, odbierając mi Nimfę, przy której byłem wrakiem, ale poczułem serce. 
Berry Anne Fox''


(coś w styczniu '53)

,,Wiele razy zastanawiałam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym związała się z nim, gdybym odwzajemniła jego uczucie. Wszyscy myśleli, że ja go tak nie cierpię, że jest dla mnie takim natrętem. A tam zaraz...ja tylko bałam się w to angażować. Z takim człowiekiem nie przyszłoby mi żyć, pozagryzalibyśmy się na śmierć, rozszarpalibyśmy się. Nasze charaktery są identyczne, wbrew pozorom. Jemu się to spodobało, mi już niekoniecznie. Przystojny jest cholernie, to fakt, ale ja potrzebowałam kogoś...innego, niż Peter Benjamnin Firby''


(przyszło mi wiedzieć tylko tyle, że w 1955 roku)

,,Chce mi się płakać za każdym razem, kiedy o niej pomyślę, za każdym razem, kiedy ją sobie przypomnę. I tak naprawdę jedyną rzeczą, której się najbardziej boję, a o której najbardziej marzę, chociaż skrycie nawet przed samą sobą, jest zobaczenie jej prawdziwej, chciałabym z nią porozmawiać. Chciałabym ją spytać o wszystko to, co spadło na mnie tak z dnia na dzień, chciałabym paść przed nią na kolana i błagać ją o pomoc. Chciałabym jej słów. Boję się jej najbardziej na świecie i to chyba nigdy się nie zmieni. O Boże, ja grzeszna. Billie Paulette Montgomery''


(6 czerwca 1952r.)

,,Historia miłości życia zaczyna się bardzo niepozornie, albowiem w kiosku nieopodal mojej uczelni, proszę państwa. Chciałam po prostu szybko kupić czekoladę, uspokoić się, a pech (jasne, jasne) chciał, że wpadłam na tę piękną kobietę. I jak w blondynkach nie gustuję, to tutaj coś we mnie pękło, tylko raz, a jak porządnie za to! Nie wiem nawet, ile razem jesteśmy, nie pamiętam, ile lat temu się zobaczyłyśmy tak po raz pierwszy. W tym związku to ona pamięta daty. I w tym związku to ona kocha się na zabój w muzykach, co nawet mi odpowiada, bo dzięki temu tak namiętnie mnie przekonuje, że jednak ja najważniejsza. Swoja swoją zawsze znajdzie. Tutaj w stu procentach - Erika Aucoin''


,,MaDeeline Wakeford to jedyna osoba, którą kocham nad życie, to jedyna osoba, której powiem wszystko, jedyna osoba, z którą zrobię wszystko. Jedyna osoba, która rozumie mnie w pełni, jedyna osoba, która dała mi zrozumieć siebie lepiej od niej samej. Pierwsze zdjęcie jest jej i wygląda na nim tak, jak pewnie zapada w pamięci każdego. Fascynuje, myśli i jest, choć nie wiem gdzie. Ale śmiem twierdzić, że wiem...z kim tam jest''

,,Poznajcie grzeczną dziewczynkę z drugiego zdjęcia - Caroline vel Bowie. Jest panną, która zadrapie cię do krwi, jeśli powiesz w nieodpowiednim momencie o jedno słowo za dużo, nikt o temat nie będzie dbał. To jest ta, której boję poprzez respekt, to jest ta, która dała mi pierwszego papierosa, po czym wyrwała mi go z ust i wykrzyczała, że nie wolno mi tego palić. To jest moja praktyczna matka. A to zdjęcie zrobił jej człowiek, którego ojcem nazywać nie powinnam, gorzej, że TO ONA chyba tak właśnie robi...''


,,Poznajcie raz jeszcze mnie i mojego długoletniego pacjenta, Axona. Prowadzę z nim tę śmieszną terapię listową od dziesięciu lat, bodajże, i jestem na tyle odważna, by powiedzieć, iż beze mnie już dawno byłby...w zasadzie by go nie było. Ja wiem, że taki zakochany w Dee, ja wiem, że największa mentorka to Caroline, ale jak trwoga to do Boga, do mnie. Mnie jako jedynej się nie boi, pozornie  nas nic nie łączy, może to przez to. Nigdy osobiście go nie znałam, nie ma co. Ale teraz wiem, że nie potrafiłabym z nim przestać pisać. Pokochałam go na swój sposób. Tego szaleńca''

czwartek, 20 listopada 2014

XI: Jerret, Billie i Wakeford

Tak jak wspominałam, przez ten i kolejny rozdział będziemy, między innymi, czytać o wojnie na umyśle Wakeford, w jeszcze następnym o jej pierwotnym finale, przejdziemy do Caroline i czegoś jeszcze bardziej zawiłego. Dostałam niedawno potężnej nowej wizji, aż mi szkoda, że muszę co najmniej miesiąc poczekać, by Wam ją pokazać, och...
Dziękuję bardzo za śliczne komentarze, wszystkie, i czekam na kolejne, haha - zapraszam.

* *** *
,,Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą 

Dee
wrzesień, 1984r.

 Czułam się jak królowa, kiedy leżałam w połowie obnażona na łóżku, jeżdżąc wolno paznokciami po brzuchu, wokół leżącej na nim popielniczki, w drugiej ręce trzymając papierosa. Jakiś czas temu wyglądałam bardzo podobnie, kiedy schodziłam z jego sypialni do kuchni, w której na mnie czekał. Ale to nie było najważniejsze. Znów leżałam tak sama, on brał prysznic, ja myślałam. Myślałam nad tym, o czym z nim wczoraj rozmawiałam. W mojej głowie tkwiło jedno imię, myślałam o tamtej blondynce - Billie. Zdawałam sobie sprawę, że zaczynając go o nią wypytywać, mogłam poruszać bardzo śliski temat, ale musiałam to zrobić. Chciałam wiedzieć.
 Poprzedniego wieczora, kiedy istotnie siedzieliśmy w bliżej nieokreślonej kulinarnie restauracji, ja spytałam go o nią, po czym zalałam się od wewnątrz całym kieliszkiem czerwonego wina.
- Dlaczego chcesz to wiedzieć?
- Skoro już z nią nie jesteś, a w twoim domu są całkiem charakterystyczne pamiątki po niej, to chyba coś na rzeczy być musi...
 Dłuższą chwilę milczał, patrząc na mnie spode łba, aż w końcu odparł:
- Nie mogła ze mną wytrzymać.
- Ale...
- Po prostu nie była w stanie tego wszystkiego znieść. Mnie, moich wyskoków i pracy.
- Wyskoków...
- Nie chodzi mi o zdrady, Madeline. Ale nie chcę ci mówić o tym wszystkim. Wiem, że cię to nie satysfakcjonuje, ale nie będę teraz o tym rozmawiał. Nie teraz... - Popatrzył na mnie, kręcąc niepewnie głową.
- Rozumiem. Nie mam z tym problemu, w zasadzie nie powinnam się może wtrącać. W to wszystko. - Miałam takie wrażenie, że poza nami i naszym stolikiem nie było zupełnie nic. Próżnia i w niej my. Nie spodziewałam się na pewno takiej odpowiedzi. Byłam święcie przekonana, że to on ją zostawił w jakimś niekontrolowanym odchyle. Albo że ona okazała się być jakaś fałszywa. Podejrzewałam właśnie zdradę i późniejsze próby udobruchania jej, ale na próżno. Nie sądziłam, że ten temat okaże się aż taki kulawy. Patrząc na niego, widziałam, że on ją... - Kochasz ją?
- Nie dałem rady.
 I spuściłam głowę, wbijając wzrok w podłogę. Ugryzłam się z całej siły w język, potem wargi, ponieważ stanął mi przed oczami obraz, który nachodził mnie wbrew woli stanowczo za często. Usłyszałam, jakby z odległości wielu kilometrów, nasze słowa sprzed ponad tygodnia. Tak mało czasu minęło, a ja miałam wrażenie, że rok, dwa. Kolejne dziesięć.
,,- Chcesz się kochać tak bez miłości? - mruknął mi do ucha.
- Miłości nie ma... - odparłam.
- Dokładnie...''
 To było koszmarne. To był najbardziej porażający dialog, jaki słyszałam, w jakim brałam udział. Powiedzieliśmy to sobie z taką banalnością, wtedy wierzyliśmy w to wszystko. A teraz zrodziło się we mnie pytanie: czy wierzymy w to i teraz? Czy ja w to wierzę? Jak można nie dawać rady kochać człowieka, z którym się żyje? Człowieka, który się o nas martwi, który nas podnosi, gdy spadliśmy? Człowieka, który chce dla nas być? Który nam chce pomóc? Jak można nie kochać człowieka, który...
 ,,Przepraszam, że nie potrafię cię kochać...''.
- Chodźmy stąd - powiedziałam nagle i podniosłam głowę, patrząc na bruneta, który najwyraźniej obserwował mnie cały ten czas. Bez słowa. - Proszę cię, chodźmy stąd.
- Czekałem na to - odparł od razu i wstał, ja zaraz po nim. Podał mi czarną skórę, w której przyszłam, na co uśmiechnęłam się blado.
 Powiedział mi potem, że zastanawiał się chwilę nad tym, czy czasem nie jestem jedną z tych dominujących, które same chcą za siebie płacić rachunki na wyjściach z mężczyzną, po czym ja wyśmiałam go w odpowiedzi. Przyjął to z ulgą, na moje szczęście. Chodziliśmy tak, raz w milczeniu, raz rozmawiając, po tych mniej zaludnionych częściach miasta, aż dobiliśmy pod jego dom, co było z kolei niesamowite. Nie wiedziałam, co się stało, a kiedy spytałam o samochód, odpowiedział, że tym razem przynajmniej pamięta, gdzie go zostawił. Nie powiedziałam na to już nic, uznając, że mogłam się rzeczywiście spodziewać czegoś takiego.
 Dalej, spędziliśmy kilka godzin w salonie, gdzie opowiedziałam mu szczegółowo o swoich wszelkich relacjach z przeszłości. Jednak zataiłam wszystko, co związane z Jasperem. Siedząc wcześniej w restauracji i dostając prosto w twarz od ciężkich słów, które kiedyś wypowiedziałam lub usłyszałam, poczułam się przez niego zawiedziona. Tak jak jeszcze nigdy. Zdałam sobie sprawę, ile razy przymknęłam na niego oko. Ile razy puściłam mimo uszu jego wywody. Ile razy mu wybaczyłam, choć tak naprawdę nie miałam żadnych powodów, by to robić. Przypomniało mi się, kiedy zniknął na prawie rok i potem nałgał prosto w oczy, że nie dostał ode mnie żadnego z listów. A nosiłam je do jego skrzynki prawie codziennie. Pukałam do drzwi mieszkania wiele razy, nigdy nikt nie odpowiedział. Nie wierzyłam, że jest puste. Zapadł się pod ziemię? Co robił? Dlaczego wrócił taki...jakby tego nie było. Momentalnie zaczęłam podejrzewać, że ja tego człowieka tak naprawdę nigdy nie poznałam. Że on ze mną tylko w coś grał, a ja się dałam w to wciągnąć. Dawno temu złożyliśmy sobie przysięgę, że nie będzie żadnych tajemnic. Nie było do osiemdziesiątego drugiego. I dopiero teraz wszystko zaczęło stawać się dla mnie takie niezrozumiałe. Dopiero teraz poczułam, że lojalność została pogrzebana, a Axon nie był tylko moim aniołem, który się zgubił...
- Nie wiedziałem, że palisz. - Wyrwał mnie z zamyślenia, zabierając ze mnie popielniczkę z petem, po czym położył swoją rękę tam, gdzie wcześniej ona stała.
- Bo nie palę.
- Teraz nie - odparł, a do mnie właśnie dotarło, że spaliśmy w jednym łóżku i na tym się skończyło. Że do niczego nie doszło. Wiem tyle, że kurczowo trzymałam się jego ręki, przez co widziałam teraz na ramieniu drobne ślady po paznokciach. Czyli jednak się da.
- To tylko w kryzysowych sytuacjach.
- Aż tak bardzo ci zrujnowałem życie?
- Oj, no nie! - Uśmiechnęłam się i popatrzyłam na niego. - Jeszcze nie... Która jest godzina?
- Po dwunastej. Dotarliśmy do tego konkretnego miejsca przed piątą, odpowiadając na kolejne pytanie.
- To w sumie szybka regeneracja. Nie szarpnąłeś się na śniadanie tym razem, co?
- Nie, ale mogę ci zaoferować w zamian coś innego... - Zaśmiał się, a ja nieświadomie położyłam swoją dłoń na jego.
- Co...o nie! Nie, nie, nie ma opcji! - I momentalnie się odsunęłam, co niewiele mi dało, ponieważ ten przyciągnął mnie do siebie. - Boli mnie głowa... - Zaczęłam się śmiać, widząc, że zaczyna składać pocałunki na mojej szyi.
- Mówiłem ci, że masz śliczny akcent?
- Ja? Dlaczego?
- Mówisz zupełnie inaczej, czasem nawet nie wiem, czy cię dobrze rozumiem. Używasz innych słów na te same rzeczy.
- A, że o to chodzi. Ja po prostu używam prawdziwego angielskiego, a nie waszego kulawego slangu. - Siadłam na nim okrakiem, pokazując mu język.
- Typowe, kurwa, angielskie myślenie! - I zrzucił mnie z siebie.
- A spieprzaj... Boże, właśnie. Ja miałam cię jeszcze o to wczoraj pytać, ale tak się rozmowa potoczyła, że uznałam...
- Teraz nie jest nostalgicznie, dajesz.
- Jak się nazywała twoja była żona? - I tak prosto z mostu.
- Kurwa, nie - jęknął i spojrzał na mnie z żalem. - Jerret. Elyssa Jerret.
- Aż tak tragicznie?
- To jest ciężko określić. Najpierw było świetnie. Była tylko ona, chciałem być z nią do samego końca. Zostawiłem dla niej Stevena. Ale potem coś się zmieniło, jak wszystko. Ona mnie ciągnęła w złą stronę, w odwecie ja ją. I znów ona, w jeszcze gorszą. Na pewnym etapie chodziło już tylko o narkotyki. A potem już o nic nie chodziło, darła się bez powodu, miała pretensje, że ja nic nie robię. A ja nie miałem siły. Aż nagle pękło i każde poszło w swoją stronę. Można powiedzieć, że przez większość czasu byłem z nią dla zasady, przyzwyczaiłem się do niej.
- I macie syna - ucięłam, zbijając go z tropu. - Który najwyraźniej jest z matką.
- Tak, ale to jest akurat...najlepsze rozwiązanie. On ją jakoś uspokoił, powiedzmy. Chociaż gdybym mógł, to bym...
- Wiem, domyślam się. - Nie chciałam się pogrążać w temacie dzieci. Popatrzyłam w okno, po czym wstałam z łóżka i do niego podeszłam. Oparłam się czołem o zimną szybę i zmrużyłam oczy.
 Tutaj sytuacja była prosta, sprawa Jerret została zamknięta, wszystko jest jasne i klarowne. Powiedział mi o tym prawie bez zająknięcia. A nawet z drobną kpiną. To jasne, co z drugą? Co takiego stało się, że Billie wypaliła w nim piętno, o którym nie chce powiedzieć? Dlaczego jej nie podołał? Dlaczego on nie... Podszedł do mnie, położył mi dłonie na ramionach i spytał:
- Skąd się biorą u ciebie te wszystkie pytania i wyciszenia?
 Zaćma.
,,To wina pogody. Nie zgrywa mi się w ogóle z tym, co czuję...albo właśnie się za dobrze zgrywa. Nie mam siły na takie dyskusje teraz.''
- Wydaje ci się, Anthony...

Jasper

 Lało jak nigdy, kiedy wracałem z poczty, pewnego zimnego, wrześniowego popołudnia. Miałem wrażenie, że mamy środek zimy, zacząłem się w końcu zastanawiać, jak zamierzam ją przetrwać, kiedy w końcu nadejdzie. Jeszcze nigdy nie było u mnie tak krucho z kasą. Nie było mowy o normalnym ogrzewaniu, z ubraniami też nędznie. Trzy pary poprzecieranych jeansów, kilka cienkich koszulek, schodzone buty sportowe i starta skórzana kurtka, która właśnie obchodziła swoje dziesiąte urodziny. Kurwa, zajebiście. Jedyne, o co się nie martwiłem, to jedzenie. Kromka, dwie na dzień. Dwa. Więcej nie byłem w stanie przyswoić na spokojnie, czułem, że to i tak za dużo jak na mój żołądek. A przecież trzeba było mieć jakieś pieniądze na to, bez czego mój organizm już by na pewno nie przetrwał...
- Gdyby cię Leandra słyszała... - mruknąłem sam do siebie, wpychając popękane, czerwone aż, dłonie do kieszeni kurtki.
 Brnąłem jak cień przez gęsto zaludnione uliczki centrum i absolutnie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Myślami byłem już u siebie, wtulony w ścianę, za którą mieścił się piec, ogrzewający budynek, przez co zawsze ta była maksymalnie nagrzana. Miałem najmniejsze mieszkanie w kamienicy, a i tak było pierońsko zimno, aż strach mi było się zastanawiać, co mają ci biedniejsi w większych...posiadłościach. Prawda była taka, że pod względem teoretycznego utrzymania nie mogłem narzekać. Dzięki temu, że dorabiałem jako asystent mechanika, czasem jako mechanik, w zakładzie samochodowym brata Nicholasa, miałem na czynsz i inne drobiazgi. Na swoje bardziej życiowe sprawy musiałem zarabiać w ten...inny sposób. Kurwa, byłem tak nisko, że zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że jeszcze żyję.
- Hej, Axon! - Usłyszałem za sobą, kiedy skręcałem już w stronę głównych drzwi budynku, w którym znajdowało się moje odrapane mieszkanie. Wypuściłem zimną parę z ust i odwróciłem się wolno, po czym uniosłem brew.
- Czego chcesz...
- Masz chwilę? Kilka minut.
- Mam niby... - mruknąłem, chociaż nadal nie wiedziałem, czego chciał ode mnie człowiek, który niedawno powiedział mi, że nie chce mnie więcej widzieć na oczy. Człowiek, który wiedział o mnie więcej, niż ja sam. - Nie zaproszę cię do siebie z powodów zarówno osobistych, jak i oczywistych, ale możemy wejść na korytarz. - I nie czekając na odpowiedź, wepchałem na oślep klucz do zamka, przekręcając zamek i otwierając poharatane, czarne drzwi.
 Weszliśmy zatem na zimny, ponury korytarz. Niby żółte ściany z odpadającym tynkiem, wąskie schody z zimnego kamienia, prowadzące do góry, stary rower - jeden, drugi, piąty - i wielkie okno, wychodzące na ogród, już nie nasz.
- Co się stało?
- Pamiętasz, kiedy wypieprzyłem cię ze swojego sklepu, kilka dni temu?
- Posypało się kilka epitetów, więc jakoś mi w głowie zapadło to zdarzenie.
- Świetnie - powiedział i usiadł na schodach, po czym kontynuował - tak się składa, że nie mam w planach cię przepraszać, bo doskonale wiemy, że nie powiedziałem ci niczego złego i niczego, co byłoby nieprawdą.
- Nie zaprzeczę - szepnąłem i zmrużyłem oczy.
- Nie brałem pod uwagę innej opcji. Ale pomyślałem, że tak naprawdę ja nie mam do ciebie żadnej osobistej urazy, gardzę tobą za to, co działo się z innymi. Z twojej winy. Ale sam mi nie zrobiłeś nic, a znam cię na tyle dobrze, że wiem, że jesteś przykładną osobą i ambitnym gościem, który tylko jest zbyt porozdzierany.
- Przerażasz mnie. Ale mów dalej...
- Musiałem ostatnio dokonać pewnych roszad wśród swojego personelu, mówiąc w skrócie. - Przejechał zapałką po ścianie, odpalając ją i przysunął do wyjętego wcześniej papierosa. Zgasił płomień, po czym rzucił patyk na wycieraczkę przy schodach, odgarnął swoje zadbane, blond włosy i wyciągnął w moją stronę paczkę z fajkami, których nie znałem, ale nie mogły należeć do najtańszych. - Częstuj się.
 W odpowiedzi podszedłem bliżej i usiadłem obok niego, biorąc przy okazji papierosa i kolejną zapałkę, zrobiłem to samo, co przed chwilą on i wypuściłem ciężko dym. Milczeliśmy chwilę, Peter uśmiechał się dumnie, wydmuchując ze swoich ust zgrabne koła szarego smogu. Uznałem, że podchwycę temat, i tak nie miałem co tracić:
- Mówisz mi o tym, ponieważ?
- Zadajesz głupie pytania, Jasper.
- Nie sądzę, bym miał wiele do twojego sklepu.
- Nie masz. Ale istotnie, pasujesz tam. Z tyłu mógłbyś stać. Wiesz, że bardziej ci się to opłaci, jak praca u starszego Hopkinsa.
- Dlaczego w ogóle mi to proponujesz?
- Fascynujesz mnie. Jak widzisz, skrupulatnie śledzę sobie twoje poczynania i całkiem trafnie udało mi się rozpracować to, dlaczego taki jesteś. Chociaż wiem niewiele o tobie.
- Ta, uznajmy, że to najważniejsze wiesz - żachnąłem się po chwili i wgniotłem peta w ścianę, przeniosłem wzrok na swojego rozmówcę. - A selekcję pracowników robiłeś po co?
- Za bardzo mi się rozluźnili, szczeniaki biorą całą rękę, nie palec, Jasper. U mnie się tak nie pracuje.
- Kto wyleciał?
- Na przykład Hawk. - Uśmiechnął się do mnie, spoglądając z wyższością. A ja już się pogubiłem w tym, co się wydarzyło na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni.
- Annie? Przecież taka miłość była...
- Miłość kończy się tam, gdzie zaczyna się podbieranie pieniędzy z kasy.
- Nie wierzę, że to robiła. Ona jest...
- Wiem, jaka ona jest, wszyscy tak o niej mówią. Na wyższej relacji już nie, może takich w swoim wieku da radę tak opierdolić, nie mnie. Już przerabiałem różne przypadki. A jeden nie chciał przerobić mnie. - Skinął znacząco głową, a ja się zaśmiałem. Istotnie, jedna nie dała mu się przetestować i chwała jej za to. Hadley. - Skąd wracałeś?
- Z poczty. Właśnie wysyłałem list do twojego niedoszłego celu, między innymi. Uznałem, że muszę sprostować sobie kilka spraw z dziewczynami.
- Do całej trójki napisałeś?
- Tak...
- No, powiem ci, że ciężkie masz życie, skoro takie trzy cię zostawiły dla Ameryki. I Bóg jeden wie, co one tam robią i z kim. Matka mi tylko dzwoniła, że Caroline jest tym, czego szukała kilkanaście lat - powiedział dumnie i wstał, wdeptując swojego peta w ziemię.
- W to akurat jestem w stanie uwierzyć.
- Mhm. Axon, zastanów się nad tym, co powiedziałem i przyjdź do mnie jutro. Do sklepu. Możesz się przydać. - Popatrzył na mnie i schylił się raz jeszcze. - I radzę ci na Hawk uważać, stara się być jeszcze bardziej wyrachowana ode mnie, ale nie wie, czym to się je. Co więcej, uważałeś ją za bliską przez wiele lat, a to ona cię poniekąd wkopała. - Kiwnął głową i wyprostował się, po czym wyszedł z budynku, zostawiając mnie samego na schodach.
 Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Dźwignąłem się z trudem i powlokłem się na ostatnie piętro, gdzie znajdowała się moja wieloletnia dziupla. Wtoczyłem się w końcu do środka, nie dbając o niedokładnie zamknięte drzwi i udałem się prosto do wiecznie ciepłej ściany, przy której leżał mój wielki materac, otoczony elegancko milionem różnych, ładnie ułożonych, pudeł, poduszek, doniczek z kwiatami w stanie zbliżonym do mojego. Usiadłem na nim i prześledziłem wzrokiem wszystko to, czym otaczałem się od dobrych kilku lat. W rogu wciąż stał biały bas, sprezentowany mi przez ojca. A obok drugi, czarny. Który był w stu procentach mój. Przekręciłem głowę i moim kolejnym punktem zawieszenia okazało się być, największe chyba, różowo-białe, blaknące, pudło. Podpisane: ,,czego Hadley nie może, tam Wakeford pośle - reakcja przemienna od 1960 roku'', oto cała prawda. Sięgnąłem niepewnie po nie i otworzyłem, wlepiając wzrok w dziesiątki kopert, puste pudełeczka, kilka zdjęć, jakieś koraliki, spinki, chustki, kaseta The Velvet Underground, z której dało się w miarę czysto posłuchać tylko ,,Jesus'', pozasychane pędzle...skąd to wszystko?
- Pogrążasz się coraz bardziej... - powiedziałem sam do siebie, wyjmując wszystkie koperty i zaczynając je przeglądać.
 Caroline, Madeline, Hadley, Dee, Wakeford, CH, Dee Wakeford, C. Hadley, MaDeeline, Caroline vel Bowie... Osiemdziesiąty drugi, trzeci, pierwszy, siedemdziesiąty czwarty, piąty, ósmy, siódmy, dziewiąty... Wróciły do mnie niektóre fragmenty listów od Dee, których rzekomo wcale nie dostałem.
,,Nie wiem, co się z Tobą nagle stało, nie wiem, dlaczego odszedłeś ode mnie bez słowa, wiedząc, że jesteś mi tu jedyny.'' - ,,Czy aż tak zabolała cię żałosna prawda, Axon? Czy ty w ogóle się chociaż przez chwilę zastanawiałeś nad tym, co robisz?''  - ,,Nie wierzę, że tego nie czytasz. Jestem przekonana, że właśnie teraz udowadniasz, jak bardzo tchórzysz. Pierdolony tchórz. Przyznaj się choć raz do swojej głupoty. Caroline miała rację, zawsze...'' - ,,Jeszcze kiedyś będziesz do tego wracał i żałował. A mnie wtedy z Tobą nie będzie.''
 Zamknąłem oczy i zobaczyłem ją znów. Zobaczyłem je wszystkie trzy. Tak, kochałem kiedyś Madeline. I wmawiałem jej to tak długo tylko po to, by zyskać ewentualną towarzyszkę w moim podziemnym świecie. Okłamywałem ją ponad pięć lat. Okłamuję ją nadal. Nie ma sensu się teraz tłumaczyć, jej, ich, tutaj już nie ma. Poza tym, poleciała do...
 Poleciała do tego, z którym prowadziła w swojej głowie świętą wojnę od dekady. I tym razem zarówno ona, jak i Caroline, miały korzystać. Ja też chciałem. By się na tym przejechały. Mogły zostać tutaj.
 Kreska jedna, druga i można. Tylko chcieć można.

* *** *
Jeszcze wyjdzie słońce, w górach z drewnianymi domkami, jeszcze będzie odwilż - obiecuję.

czwartek, 13 listopada 2014

~ tajemnice bolesne: Jasper Jeffrey Axon


Jeżeli chodzi o najbliższy rozkład, to przez dwa następne rozdziały będziemy słuchać o ciężkiej wojnie panny Wakeford i kilku innych sprawach, a potem skupimy się na czymś jeszcze bardziej zamieszanym. Co więcej, mam póki co zamierzone kolejne takie tajemnice i przykazania, uważam, że są dobrym rozjaśnieniem pewnych spraw.
Nie mam na celu obrażenia Waszych uczuć religijnych - uważam, że to jest niesamowite. Uważam, że to jest prawdziwe. Uważam, że warto nad tym pomyśleć. Uważam, że warto się zastanowić.

* **** *
,,It still hurts, I still weep
Over promises we keep
It still hurts, I still bleed
And the promise that we keep
Will stay forever''
***
Lata, w których jeszcze mogłem zostać każdym

 Urodziłem się na początku lutego w sześćdziesiątym pierwszym, ale prawdopodobnie już wtedy huczniej obchodzono urodziny miesiąca, niż moje. Jestem trzecim i za razem najmłodszym synem moich trudnych rodziców. Wydaje mi się, że mogę się śmiało zaliczyć do grona tych, których wychowały wilki i nie mieć sobie nic do zarzucenia. Moja matka pracowała od rana do nocy, czasem biorąc przeróżne zmiany, ojciec jeździł po całej Anglii, przez co w domu był raczej gościem, a moi bracia, Alex i Ian, nigdy nie byli za chętni do siedzeniem ze mną i zajmowaniem się tą młodą sierotą, co tylko zakłóciła ich spokój. Między nami jest dziewięć lat różnicy, oni to bliźniaki, więc już w ogóle nie pasowałem do towarzystwa. Matka siedziała ze mną w domu dwa lata, potem wróciła do roboty, zostawałem z babką, ewentualnie ze starszą od Caroline czy Wakeford, ale to już rzadziej. A kiedy skończyłem pięć lat, poszedłem do szkoły, jak angielski rząd przykazał. Chociaż te pierwsze dwa lata to były same durne męki, w zasadzie dokładnie to samo mógłbym robić w domu z babką, ale nikogo to nie obchodziło. Wychodzi na to, że rodzice mieli mnie gdzieś, tak samo jak Aleksa z Ianem, ale im to jak najbardziej leżało, a mnie babcia zastępowała całą resztę świata.
 Pomijając te wszystkie rodzinne niezgodności, były też dobre chwile. Doskonale pamiętam weekendy, kiedy mój ojciec siedział w domu, słuchając porysowanych winyli. Zawsze leżałem wtedy gdzieś w okolicach kominka i albo układałem klocki, albo skręcałem różne śmieci, wmawiając sobie, że tymi wynalazkami zmienię świat. I choć starszym pewnie wydawało się, że jestem na wschód od Edenu ze swojego świata, ja byłem zupełnie gdzie indziej. Zastanawiałem się, co takiego jest w tych ojcowskich płytach, że oddawał im się do tego stopnia. Zaczęło się, gdy miałem siedem lat. W wieku dziesięciu słuchałem już razem z nim, zbliżyliśmy do siebie jak nigdy, znalazłem swojego przyjaciela, on zmienił pozycję w pracy, by być częściej w domu, ze mną. A kiedy skończyłem lat jedenaście, kupił mi starą, używaną basówkę, której nie sposób było dobrze nastroić, ale to nie było ważne. Dla mnie istotne było tylko to, by na niej grać, Chciałem, by nastał kiedyś taki dzień, gdzie mój tata siedziałby w salonie i słuchał płyty mojego zespołu. Marzyłem, by przychodził na moje koncerty, pragnąłem, by był ze mnie taki dumny. Ja musiałem zostać muzykiem i nagrać płytę, zagrać na żywo chociażby tylko parę razy, ale to wszystko dla ojca.
 Miałem dwanaście lat, kiedy spotkałem Stephena Hilla, całkiem sprawnego gitarzystę. Grał nieco dłużej ode mnie i za każdym razem, gdy robił to przy mnie, moje oczy leżały w dwóch różnych kątach garażu. Już na kilka dni po naszym pierwszym spotkaniu uznaliśmy, że założymy wspólnie nasz pierwszy zespół, także od razu zaczęliśmy szukać kogoś na bębny i wokal. Z tym pierwszym padło na Nicholasa Hopkinsa, z drugim było gorzej, więc za śpiewanie wziął się sam Stephen, co chyba było najlepszym wyjściem. Nazwaliśmy się w trójkę The Shadows, absolutnie nie wiem, dlaczego. Jaraliśmy się wszyscy takimi zespołami jak Deep Purple czy The Doors, a oni wszyscy mieli nazwy tak banalne, że aż głupie - my też tak chcieliśmy. Od tamtej pory byliśmy trójką młodych chłopaczków, którzy chcieli podbić Wyspy, a potem resztę świata. Ja byłem motorem tego wszystkiego, ja zwoływałem próby, ja byłem liderem, byłem wszystkim, tak sobie wmawiałem. A wszystkie melodie i teksty wychodziły od Hilla. Pisał strasznie wulgarnie, używał słów, których ja nie znałem, a on nie był w stanie mi ich wytłumaczyć, chociaż wiem, że chciał i on sam wiedział, o co chodzi. Co zatem zrobiłem, by jednak zaspokoić swoją ciekawość? Poszedłem do starszych braci, którzy mieli mi to wszystko wyjaśnić.

Kulisy niedoszłej sławy

 Nigdy nie zastanawiałem, co takiego robi Alex z Ianem całymi dniami. Ja miałem swoich dwóch przyjaciół i oni byli mi wszystkim, łatwiej było gadać z nimi, niż z dwudziestojednoletnimi braćmi. Dnia dwunastego czerwca siedemdziesiątego trzeciego roku, udałem się pod szkołę, do której chodzili bliźniacy. I której jakoś nie mogli skończyć. W zasadzie nie wiedziałem, co oni tam jeszcze robili, skoro zarówno jeden, jak i drugi, pracował.
 Ale okazało się, że oni tam wcale nie chodzili się uczyć. Siedzieli zawsze kilkadziesiąt metrów za nią, w takim zaułku, z grupą znajomych i robili coś, czego nie byłem w stanie zrozumieć. Pamiętam, kiedy zobaczyłem ich tam po raz pierwszy, głupi dwunastolatek. Przez dziesięć minut czaiłem się za rogiem, aż nagle któryś z tych ludzi mnie zauważył.
- Ian, chyba nowego będziemy mieli!  - krzyknęła jedna dziewczyna, po czym zaczęła się śmiać, a za nią cała reszta. Przeraziłem się, wyglądała jak śmierć. Była strasznie blada, miała rzadkie, skołtunione, kasztanowe włosy, przysłaniające zapadnięte oczy. Serce podeszło mi do gardła, kiedy wstała i podeszła do mnie, wzięła mnie za rękę i wciągnęła w towarzystwo. Stałem na środku, otaczały mnie jakieś stare, puste kontenery, stojące pod ścianami zniszczonych domów, czekających na odnowienie. A wszędzie tam, obok nich, na tych pudłach, siedzieli ludzie, było ich z dziesięciu. Wśród nich Alex i Ian, oni jako jedyni się nie śmiali. Patrzyli po sobie z...jakąś dziwną emocją.
- Ja do braci... - szepnąłem, tłumiąc łzy.
- Na pewno ich tu masz?
- Ma, Vera, ma. Nas ma. - Poczułem, że jeden położył mi rękę na prawym ramieniu, drugi na lewym. Przestałem się bać. - To jest Jasper, nasz młody. Przyszły najlepszy basista Wielkiej Brytanii - powiedział Ian, zalała mnie fala ciepła.
- Jak uroczo, przyszła gwiazda! A próbował już tego, co w sławie najlepsze?
- Nie, i tego nie zrobi.
- O czym ona mówi? - spytałem i uniosłem głowę ku górze, do braci.
- O niczym, co jest ci potrzebne.
- Darujcie sobie, święci się znaleźli! - syknęła Vera i uśmiechnęła się do mnie, mrużąc oczy. W odpowiedzi pokręciłem przecząco głową, choć w głębi duszy bardzo chciałem wiedzieć, o czym ona mówiła, a czego oni tak nie chcieli słuchać.
 Wtedy Alex kazał mi iść te dziesięć minut dalej i zaczekać na nich pod bramą szkoły, której nie skończyli, jak wydedukowałem. Posłuchałem się go, niedługo potem dołączyli do mnie i wróciliśmy razem do domu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że mam rodzeństwo, któremu na mnie zależy. Nie drążyłem przy nich tematu podchwyconego przez Verę, rozmawialiśmy o czymś zupełnie innym, śmialiśmy, patrząc na zachód czerwonego słońca.
 Jednak nic nie obeszło się bez echa. Dwa miesiące później spotkałem na mieście tę okropną dziewczynę i spytałem, o czym mówiła tamtego dnia. A ona mi odpowiedziała, że pokaże mi, jeśli z nią pójdę, że zabierze mnie do innego świata. Oczarowała mnie tym mówieniem i poszedłem. I ona dała mi wtedy coś, czego nie znałem. Siedzieliśmy w jednej z piwnic miejscowych bloków. Było pięknie, czułem się niesamowicie. Wróciłem do siebie, było cudownie. A potem się skończyło, płakałem, potrzebowałem tamtej ulgi. Powiedziałem o wszystkim braciom, oni sami prawie zaczęli płakać, a ja nie wiedziałem, co zrobiłem. Powiedzieli, że nigdy więcej. Powiedzieli mi wszystko o Verze, miała tylko piętnaście lat, a ja jej dawałem dwadzieścia z hakiem. Dowiedziałem się, co mi zrobiła, byłem przerażony, nie chciałem. Zrozumiałem, że tak nie można. Że umrę. A oni się ucieszyli, że tego więcej nie zrobię.
 Ale tydzień później i tak polazłem tam znów. A pół roku później ojciec leżał chory w szpitalu. Ja z braćmi i resztą tam, za ich szkołą. I nie byłem najmłodszy. Była jedenastoletnia Katy. A rok później ojciec leżał martwy na cmentarzu, zginął w wypadku samochodowym. Pieprzone tiry. A ja nadal siedziałem tam z braćmi i resztą. Paliliśmy tanie fajki, piliśmy tańsze wino, wciągaliśmy tanie prochy, oni wstrzykiwali sobie coś droższego. Uznałem, że ja tutaj zostanę. Zespołu chwilowo też nie było, Nicholas i Stephen czasem z nami siedzieli, ale nie brali nic. Byliśmy gwiazdami, które nigdy nie miały być sławne. Ojca nie było. A skoro nie było ojca, nie miałem po co grać, matkę to waliło. Za tamtym liceum miałem wszystko. I tylko trzynaście lat. Razem z ojcem zaszło moje słońce. Ono nie było czerwone, nikt się już nie śmiał.

Dziewczyny z towarzystwa, które były żywe

 Czasem jest tak, że chłopaki do danego wieku brzydzą się dziewczyn, a potem jest im wstyd przy kolegach pokazać, że je lubią, nie chcą im dokuczać. Ja nigdy nie miałem tego problemu, może przez to, że w zasadzie od zawsze w moim życiu były trzy takie, z którymi się dosłownie nienawidziłem, ale doskonale wiem, że jedno za drugie mogłoby w ogień skoczyć. Przynajmniej do pewnego momentu... Trzy brunetki i ja jeden, głupi blondynek wśród nich. 
 Caroline Susan Hadley, starsza ode mnie o cztery lata, słynąca z tego, że godzinami przesiadywała przed uniwersytetem w Cambridge, ale nawet nie myślała, by się tam kiedykolwiek uczyć. Znana z tego, że zawsze wyglądała na dwa razy młodszą, niż w rzeczywistości. Znana z tego, że jej ulubionym zajęciem było chodzenie na mentalne randki z Davidem Bowie. Znana z tego, że odrabiała ze mnę lekcje i dostawała za to kasę. Znana z tego, że śmiała się z każdej reaktywacji mojego zespołu, kij, że za każdym razem miał inny skład i nazwę. Znana z tego, że skradła serce dzianych Firby'ch, a przede wszystkim ich syna, łebskiego Petera. Znana z tego, że łapała wszystkie możliwe okazje w każdy możliwy sposób, dzięki czemu pod koniec lat siedemdziesiątych wyleciała do Stanów, by pracować tam, w Nowym Jorku, w potężnym centrum kultury Mary Firby.
 Zarywałem do niej kilka razy, ale już bardziej dla żartów, doskonale wiedziałem, że nie mam szans. Ona jako jedyna zawsze mówiła mi prosto w twarz, jak jest. Jako jedyna mówiła mi, że umrę, jeśli nie skończę brać. Miałem trzynaście lat, kiedy dała mi jasno do zrozumienia, że z moim obecnym położeniem nie ma szans na karierę i skończę jako tani sprzedawca w taniej smażalni ryb. Mówiła, jak bardzo odrażająca jest moja biała skóra, widoczne żyły, wory pod oczami, siano, zamiast włosów. Brak mięsa, brak mięśni. Skóra na kościach. A ja miałem świadomość tego wszystkiego. Było mi ciężko grać, nie miałem siły. Caroline doskonale zdawała sobie z tego sprawę, wiem, że tak naprawdę nie winiła o to mnie, a moją matkę za brak odpowiedzialności, ale nigdy by się do tego nie przyznała, nie ona. Nie mnie. Ale wystarczyła mi tylko jedna rozmowa. Nie miała do kogo przyjść, więc przyszła do mnie, siedzieliśmy w garażu, w starym aucie ojca. Ja, lat piętnaście, ona - dziewiętnaście.
- Axon, chciałbyś cofnąć czas?
- Po co?
- Wcześniej znaleźć wspólny język z ojcem, wcześniej zacząć grać, nie dać się tamtej ćpunce od twoich braci. W ogóle, to ja całe życie ich winiłam, że ci dali dragi.
- Nie, to nie oni. Oni mnie bronili jak mogli, a ja sam nic...nic nie zrobiłem. I chyba bym nie cofnął. Tata i tak by zginął, przed tym bym go nie uchronił. I tak rzuciłbym w cholerę ten pieprzony bas i, prędzej czy później, się od czegoś uzależnił. Nie dla mnie bycie muzykiem.
- Jasper, ja...ja ci wiele razy to powtarzałam, ale...to było w przypływie agresji, ty chyba wiesz...?
- Wiem. Wiem, Caroline. Nie w tym problem. Ja po prostu jestem za słaby na to. Nie miałem żadnej motywacji, poza nim. Chciałem grać tylko dla niego. 
- On byłby z ciebie dumny.
- Nie powiedziałby mi i tak, czy mu się podoba. W cholerę z tym wszystkim...
- A ja bym cofnęła czas, Jasper...

 Druga była Leandra Molière, francuska księżniczka z mojego rocznika, zostawiła Anglię wraz z rodzicami i z nadejściem nowej dekady. W siedemdziesiątym już jej tutaj nie było. W zasadzie nigdy nie miałem okazji jej poznać tak osobiście, stawiała mi zawsze opory, bała się mnie. Raz, że byłem o wiele wyższy, dwa, że byłem chłopakiem. Ją to przerosło. Tak naprawdę nigdy nie rozmawiała ze mną bezpośrednio, zawsze była przy tym Caroline, albo ostatnia z mojego wianuszka kobiet. Lea z natury była bardzo nieśmiała i wolała latać za żabami w trawie, niż słuchać, co nieambitny ja miałem do powiedzenia. A chciałem z nią rozmawiać. Była urocza, pyzata buźka, pomierzwione, brązowe włosy, wielkie oczy. Taką ją zapamiętałem. A potem poleciała, odcięliśmy się od siebie na cztery lata, lecz kiedy w siedemdziesiątym czwartym ktoś do niej poleciał, potem wrócił, porwał zupełnie Hadley - napisałem pierwszy w życiu list. Do Leandry. I tak oto zaczęła się nasza prawdziwa znajomość, trwająca do dziś, powiedzmy. Jej nawet nigdy nie opowiadałem o swojej zaprzepaszczonej karierze muzycznej, bo ją takie rzeczy nie interesowały. Za to napisałem jej o wszystkich swych problemach. Zdawałem jej szczegółowe relacje z Cambridge, pisaliśmy do siebie listy nawet i na kilka kartek. Korzystałem z okazji, że była dziewczyną i wiedziała więcej o dziewczynach. Wypytywałem ją o tamtą dwójkę, za co czasem obrywałem całymi akapitami wymownych wiązanek. Ale to nie zmienia faktu, że mam wszystkie nasze listy. Dwieście na pewno.

27 listopada 1982r.
 Nie wiem, co ja Ci mam jeszcze pisać, kretynie. Od lat zasypujesz mnie jednym i tym samym, a ja już...nie wiem, co radzić. Jasper, Ty doskonale wiesz, że jesteś w koszmarnym dole. Ale za nic nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Ty jeszcze przejmujesz się problemami jakiegoś innego ćpuna, nie wiem, czemu mi tak nad tym rozpaczasz. W takim świecie przedawkowania są normalne, nikogo nie obchodzi, że miała tylko dziewiętnaście lat. Brała i przegięła, najgorsze jest to, że mogłeś być na jej miejscu. Nie myśl o tym, o niej i o idiocie, który jej podał ostatnią dawkę. On też powinien już być trupem, Jasper. Wciągnął w to niewinną laskę i ona teraz nie żyje, podczas gdy ten sukinsyn nadal daje sobie w żyłę i jest pewnie przeszczęśliwy. Błagam, nie myśl o tym. Ciesz się, że żyjesz Ty i...że możesz jeszcze...coś z tym...zrobić. A mówię to tylko dlatego, że jesteś naprawdę świetnym facetem. Tylko się zgubiłeś, bo nie miałeś co z sobą zrobić jako dzieciak. Jest mi Cię żal, wiesz? Chciałabym, byś z tego wyszedł. Nie przejmuj się jakimś narkomanem-mordercą. Jeszcze takich młodych... Nie przejmuj się, on sam tak skończy. Życzę mu, by jeszcze gorzej. Niech cierpi. Sam. Nie przejmuj się. Gdybym była inna, to bym się w Tobie zakochała. Jako w partnerze. 
Nie przejmuj się, Jasper!
Lea.

 I została ostania. Madeline Felicia Wakeford. Dee była dziewczyną, która jako jedyna ze mną siedziała. Która nie mieszała mnie z błotem, która nie uciekła mi tak za granicę. Zaczęliśmy rozmawiać zaraz po wylocie Leandry. Stała się moją siostrą, kiedy miałem dziesięć lat, ona jedenaście. Była dziewczyną, z którą rozmawiałem o wszystkim. Była dziewczyną, z którą plewiłem ogródki u sąsiadów, też za pieniądze. Była dziewczyną, z którą mogłem się napić, zapalić coś, zioło, papierosy. Była dziewczyną, której czasem płakałem na ramieniu, czasem ona mnie. Była dziewczyną, która wraz z Hadley podbiła całe Cambridge swoim indywidualizmem. Była dziewczyną, która mogłaby zostać i siostrą Wierności. Przez czternaście lat pisała z Leandrą tylko listy, praktycznie. Przez sześć lat pisała tylko listy ze swoją największą miłością, matką nawet, Caroline. I przez wszystkie inne lata była ze mną, to ja znikałem, jak już. Była dziewczyną, która siedziała całymi dniami na rynku artystów, sprzedając swoje abstrakcje nawiedzonym fanatykom, dla których była objawieniem. Była dziewczyną, która pragnęła z całego serca być znów ze swoimi przyjaciółkami, a zwłaszcza z tą jedną. Była dziewczyną, która nie jadła czasem cały dzień, by zaoszczędzić kasę na bilet. Była dziewczyną, która...
 Była kobietą, której jako pierwszej powiedziałem ,,kocham cię'', choć wiedziałem, że ona mnie nie i nigdy nie będzie. W zasadzie bałem się, że mogłaby mnie kochać. Popełniłaby błąd. Była kobietą, która kochała się we wszystkich Stonesach. Była kobietą, która w wieku czternastu lat przechytrzyła pięciu gości z Aerosmith, bo nie poskąpiono jej urody, dojrzałości i inteligencji. Igrała z czasem. Każdy okrzyknął ją siedemnastką. Była kobietą, która po latach w końcu poleciała do Nowego Jorku, zabierając ze sobą dwa bilety na backstage Aerosmith, drugi dla Hadley. Była kobietą, która odprawiła Stevena Tylera na rzecz zobaczenia się znów z Anthony'm, który jej nienawidził, a ona sobie go tak zapamiętała. Była kobietą, która pokochała go fizycznie tylko dlatego, że potrzebowała się w czymś kompletnie zatracić choć raz.
 Była kobietą, która dla wielu mogłaby się wydać uszkodzona.
 Była tą, której chciałem podać twardy narkotyk, będąc w pełni świadomości. Bo samego nie było już mnie stać na niego. A w dwójkę zawsze łatwiej. I właśnie dlatego ona nie mogła mnie kochać w ten sposób. Gdyby to robiła, wzięłaby. A jak bym jej powiedział później, że jej nie kocham? Chociaż może wtedy nie miałoby to dla niej znaczenia. Ja jej nie kochałem.
- Tylko nie patrz mi w lustra, Jasper. Jeszcze pękną... Lepiej już idź. Idź i...pomyśl.

Nimfa, której odebrałem wolność

 Poszedłem bez słowa i pomyślałem. Byłem zły na Dee. Byłem zły, że nie dała się wciągnąć do mojego świata. Naprawdę byłem na nią o to zły. Poszedłem i zniknąłem jej z pola widzenia na osiem miesięcy. Nie znała naszych narkomańskich spelun. Pisała tylko do mnie listy. Napisała mi masę listów, a ja na żaden nie odpowiedziałem. Powiedziałem jej potem, że nic do mnie nie przyszło. Wiem, że widziała moje kłamstwa. Ale nie wierciła mi dziury w brzuchu. Milczała. Nasza relacja zmieniła się bezpowrotnie.
 Zniknąłem w osiemdziesiątym drugim, na początku lutego. W przerwach od trucia się, pomagałem. Dziewiątego lutego byłem wraz z Gregiem Dawsonem na obrzeżach miasta, gdzie pomagaliśmy w przeprowadzce jego ojcu. Kiedy kończyliśmy nosić ostatnie meble, Greg poszedł do starszego, a ja stanąłem oparty ścianę jego eleganckiego domku i zapaliłem papierosa. Właśnie wtedy podeszła do mnie dziewczyna średniego wzrostu. Jaśniutka szatynka, czerwone usta i szaro-niebieskie oczy. Drobniutkie stworzenie.
- Ma pan może ognia? 
- Mam. - Uśmiechnąłem się, podając jej pudełko z zapałkami. - Ale takie damy nie powinny palić.
- Pewnie chcą się przypodobać takim jak ty...
- Tak sądzisz?
- Ja tak robię! Berry Fox...
- Miło. - Zaśmiałem się i ucałowałem jej dłoń, na co ona sama zaczęła się śmiać. Słysząc to, poczułem się jakbym znów miał siedem lat. Zrobiło mi się tak ciepło, nie mogłem tego zostawić od tak. - Jasper Axon.
- Masz śliczne nazwisko. Mieszkasz tu?
- Nie, ja w centrum.
- Cudownie się składa! - pisnęła. - Jestem tu od pewnego czasu, ale nigdy nie miałam okazji być w centrum... - Schowała ręce do kieszeni czarnego płaszcza i spojrzała w liche płatki śniegu, lecące, dla zimowej zasady, z nieba. - Może byś mnie oprowadził? Jasper?
 Wiedziałem od początku, że to się nie skończy dobrze. Ale i tak się zgodziłem. Była taka szczęśliwa, taka promienna. Powiedziałem jej, że przyjadę jutro o czternastej pod dom ojca Grega i zostanę jej przewodnikiem. W odpowiedzi rzuciła mi się na szyję i śmiejąc się, pobiegła gdzieś dalej, do siebie.
 Patrząc za nią, pomyślałem, że może właśnie spotkałem piękną Nimfę, która miała cudownie pomóc mi podnieść się z dna. Pomyliłem się do tego stopnia, że to ja byłem anonimowym narkomanem z listu Leandry. Tak bardzo się pomyliłem...

* *** *
Sądzę, że tutaj naprawdę warto podzielić się ze mną Waszymi spostrzeżeniami.

czwartek, 6 listopada 2014

X: Majestatycznie białe zęby a milczące łzy Caroline



Dziękuję za wszystkie przecudne komentarze pod poprzednim rozdziałem, obrosłam w pióra jak nigdy, w końcu udało mi się to wyegzekwować, dziękuję z całego serca.
Rozdział sam w sobie dedykuję Królowej z Marsa, z powodów dość oczywistych!

* *** *
***
Joe
wrzesień 1984r.

 - Masz strasznie...wyczuloną...lokatorkę - rzuciłem, kiedy tylko zeszliśmy na chodnik i sięgnąłem ręką do kieszeni spodni, w której miałem klucze od auta.
- Leandra jest inna, a poza tym, to raczej ja jestem jej lokatorką, nie ona moją - odparła niepewnie i spojrzała na mnie ciemnymi oczyma. - Ale mniejsza z tym, dokąd idziemy?
- Teoretycznie myślałem, żeby pojechać do jakiegokolwiek klubu i zaszyć się tam w kącie, mieć święty spokój... A w zasadzie najpierw wziąłem pod uwagę restaurację, ale wyszedłem z założenia, że to gorsza alterna...
- Nie! - Zatrzymała się, potem mnie, dzięki energicznemu szarpnięciu za ramię. - To znaczy...zrezygnowałeś z lepszej opcji, jeśli mam być szczera.
 Odwróciłem się w jej stronę i przekręciłem lekko głowę, łącząc wszystkie wątki. Widziałem tę pannę trzeci raz i po raz trzeci mnie zwiodła, zaskoczyła, zbiła z tropu, najprościej mówiąc. Chciałem pójść po najprostszej linii oporu, a ona jakby uświadomiła mi, że w tym przypadku to nie przejdzie. I przez to znów coś się we mnie cofnęło, zapomniałem, po co po nią pojechałem, zapomniałem, na co mi to było. Staliśmy tak i znów lustrowaliśmy się wzajemnie wzrokiem, obserwowałem przy okazji, jak jej oczy rosną i rosną. Ale dość, pomyślałem, trzeba było coś zrobić. Skoro już miała na sobie spódnicę łudząco podobną do tej, którą widziałem wtedy.
- No to mnie zaskoczyłaś.
- Mam nadzieję, że pozytywnie...?
- Szczerze powiedziawszy, to tak. Przynajmniej w końcu będę miał okazję, żeby tam pójść.
- A tak to nie ma okazji? - Uśmiechnęła się blado, a ja się opanowałem. Było dobrze, poszliśmy dalej.
- Ostatnio nie, nie było z kim, że tak powiem.
- O, właśnie... To jest pierwszy krok do tego, czym będę cię molestować dzisiaj.
- To znaczy?
- Znaczy, że rozwinę, kiedy już na spokojnie usiądziemy. Gdzieś... - Urwała, kiedy tym razem ja ją zatrzymałem. - Łoooł... - mruknęła, patrząc na czarne auto, potem na mnie.
- Pod kolor stylizacji, zapraszam. - Kiwnąłem głową, uśmiechając się dyskretnie i otworzyłem jej drzwi od strony pasażera.
 W odpowiedzi zagryzła delikatnie wargę i posłusznie wsiadła do środka. Zamknąłem drzwi, po czym obszedłem auto dookoła, by samemu do niego wsiąść. Przez całą drogę myślałem tylko o tym, że znowu się zmieniła, albo raczej ja to zrobiłem. Niemniej, na rzeczy coś musiało być. Zachowywała się co najmniej tak, jakby się bała. Mnie.

Caroline

  Nie wiem, czego się spodziewałam, otwierając oczy i widząc przed sobą śpiącego mężczyznę, który mnie pochłaniał od dawien dawna. Przecież już ponad dziesięć lat temu miałam go w swojej głowie, ale wtedy tylko ja. Zaliczyłam się do grona wybranek, którym dane było go poznać z bliska i to do takiego stopnia, nie mogłabym odmówić, byłam stworzona do łapania okazji. Wracając do głowy - och. Wtedy tylko on pałętał się po moich myślach, a teraz ja doprowadziłam do tego, bym i ja wbiła się w jego mózg. Doskonale wiedziałam, że tak się stało, wystarczyło mi sobie przypomnieć, kiedy siedzieliśmy w klubie. Dokładnie zarejestrowałam jego spojrzenia, słowa, takt. Potem kodowałam jego zachowanie, gdy zostaliśmy już zupełnie sami, w tym elegancko kolorowym, unikatowo wesołym, domu.
 I jestem, niezdrowo aż, z siebie dumna, że rozegrałam tamtą noc tak, nie inaczej. A rozgrywałam ją całym swoim ciałem, każdą komórką, całym umysłem. Nie mogłam sobie, wbrew pozorom, pozwolić nawet na chwilę zapomnienia, bo jeszcze by się poczuł zbyt władczo, za swobodnie. Jeszcze by pomyślał, że dałam mu wszelkie panowanie nad sobą. W jakim beznadziejnym błędzie by był! Kontrolowałam wszystko przez cały wieczór i potem noc, i choć byłam blisko utraty zmysłów, po prostu nie mogłam się zupełnie oddać w objęcia zarówno jego, jak i stanu najwyższej euforii, która mnie ogarnęła. Musiałam tylko się kontrolować. Jeśli kontrolowałam swoje dzikie popędy, to jego też miałam w garści, z czego on niekoniecznie zdawał sobie sprawę.
 Ale koniec tego teoretycznego pieprzenia, obróciłam się na drugi bok z nadzieją, że na stoliku przy łóżku znajdę zegarek, ale nie, po co. Wróciłam do poprzedniej pozycji, spojrzałam na skromne promyki słońca, wpadające od niechcenia do pokoju i w końcu przeniosłam wzrok na śpiącego bruneta. Wyglądał jak nie on, może nawet bym go nie poznała, gdyby ktoś pokazał mi takie zdjęcie jeszcze kilka dni wstecz. Byłoby smutno, gdyby ktoś znów zniszczył mu ten anielski wizerunek i przywrócił do życia, pomyślałam i zdmuchnęłam kosmyk włosów, opadający mi na twarz.
- Kurwa, nie ma tak dobrze - mruknęłam i wpełzłam na niego, mając swoją twarz centralnie nad jego. I nie stało się nic, co mnie rozczarowało, przecież nie ważyłam czterdziestu pięciu kilo jak tamte suche szkapy, co jadą tylko na wódce i narkotykach zmieszanych z seksem za pieniądze, więc raczej powinien coś poczuć. Ale skoro nie... - Tyler!
 Poruszył się, by w końcu otworzyć oczy, na które chyba nic nie widział. Zmrużył je, a kiedy w końcu wszystkie obrazy ustawiły się w logiczną całość, momentalnie mnie z siebie zrzucił, pokręcił wolno głową i przygniótł swoim ciężarem.
- Że niby masz przewagę? - spytał i uśmiechnął się ironicznie.
- Mam, ty nawet nie masz co porównywać, jesteś zwykłym, starym koniem, więc masz automatycznie większe szanse! - Trąciłam go poduszką, po czym próbowałam się spod niego wyrwać, ale nieskutecznie. Tylko patrzył na moją niedolę i bezczelnie się śmiał. - Złaź.
- O, kochana, nie ma opcji. Ty mnie najpierw prowokujesz, a teraz ci coś nie pasuje?
- Bardzo śmieszne, a teraz złaź.
- A co ja będę z tego miał? Jeszcze mi uciekniesz, a dopiero rano mamy.
- Nie mam zamiaru się jeszcze wynosić, bądź spokojny - powiedziałam wolno, kładąc mu ręce na ramionach.
- Za mało w tym przekonania... - ...i wzrok powędrował w dół.
- Tobie jest chyba zawsze mało, co?
- Zawsze mało, jak jestem zadowolony. Doceń to.
- Doceniam, doceniam - mruknęłam. Patrzyliśmy chwilę po sobie, ale w końcu odpuściłam, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że dla niego pewnie samo leżenie...na nagiej kobiecie, przykrytej gdzieniegdzie kołdrą, nie pomagało w opanowaniu swoich męskich...potrzeb. Przecież nie jestem tyranką.
- Ja jednak myślę, że udajesz...
- Jaki ty jesteś panicznie chciwy i wpływowy, aż chciałabym ci dać w tę wymowną twarz!
 Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Trzymałam się swojej zasady, by łapać okazje i żyć tak, jak się da. Momentalnie przyciągnęłam go do siebie, wpijając się w jego usta, wbijając delikatnie paznokcie w jego ramiona. Podchwycił temat błyskawicznie, zdarł ze mnie okrycie, zrzucił je z łóżka i...było zupełnie inaczej, jak te kilka godzin temu, w nocy. Porzuciłam gdzieś lejce, przestałam hamować, bo niby na co mi to teraz było. Nie czułam się już przy nim w ogóle spięta, nie czułam się wykorzystywana. Po prostu poczułam, że chcę tego tak samo jak on, a to nie była pusta chcica. Jemu brakowało mojej nieposkromionej siły, może kogoś, kto nie da mu w zupełności tego, czego chciał. A przecież te wszystkie pindzie zachowywały się przy nim jak bezmyślne warzywa, miał zupełną kontrolę. Komu mogło się podobać coś takiego?
 A mi brakowało...rozrywki w nudnym życiu. W szybkim Nowym Jorku.

***

  Prawie piętnasta, siedziałam rozwalona na kanapie w jego salonie i kręcąc sobie na palcu włosy, śledziłam wzrokiem krążącego po kuchni Stevena, który szukał zwyczajnej filiżanki. Zażyczyłam sobie bowiem kawę, a tego raczej nie pije się ani w kieliszkach, ani w szklankach, kuflach, czymkolwiek podobnym.
- No nie wierzę, że nie masz w domu filiżanek! - Zaśmiałam się po chwili, im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej ta sytuacja wydawała mi się absurdalna.
- Mam, mam, ale przez ostatnie miesiące nie bardzo było jak i kiedy ich używać...
 Uniosłam brew i zaczęłam rozglądać się po potężnym salonie, w porównaniu do miejsc, w których dane mi było żyć na przestrzeni tych wszystkich lat, ten dom był generalnie monstrualnie wielki. A w dodatku taki zadbany, pomimo tego, że było w nim tyle rzeczy, gdyby nie to, że ktoś umiejętnie poustawiał je na półkach, parapetach, stolikach, wieszakach, z pewnością rozsadziłyby ściany, wybiły okna. Moją największą uwagę i tak skupiał przede wszystkim spory, czarny fortepian. Patrzyłam na niego i przez głowę przelatywały mi wszystkie kawałki Aerosmith, w których słyszałam ten instrument. I docierało do mnie, że one mogły dochodzić do perfekcji poprzez uderzenia w właśnie te, nieskazitelnie białe, klawisze. Idealne, biały zęby. Chciałabym usłyszeć to bezpośrednio, pomyślałam, kiedy w końcu zobaczyłam, kątem oka, zbliżającego się do mnie bruneta. Z elegancką, parującą filiżanką. Podał mi ją, po czym usiadł obok mnie, skierował wzrok na mój element poprzedniego zainteresowania.
- Też czasem tu siedzę i na niego patrzę - powiedział po chwili, a ja odwróciłam głowę w jego stronę.
- Bo jest piękny. A na pewno pięknie się tu wkomponował we wszytko, nawet jako zwykła...nie wiem, ozdoba.
- Wszystko jest tu idealnie wkomponowane, kochana!
- Dobra, przyznam się, że podziwiam osobę, która wybudowała ten dom i pownosiła meble w taki sposób, by pomieścić te wszystkie artefakty, ale mniejsza z tym. Tak patrzę na...ile grasz? Jak długo?
- Nooo, już chwilę. - Uśmiechnął się do mnie i pokiwał głową. Wyczułam, że zeszliśmy na bardzo kojący temat, uspokajający. - Ciężko mi tak naprawdę stwierdzić, kiedy zdałem sobie sprawę, że gram. 
- Zagraj coś. Tak teraz.
- Nie ma teraz nastroju. - Spojrzał w stronę okna, a drzewa za nim stały się punktem zawieszenia jego wzroku. Zaskoczył mnie tą odpowiedzią, byłam przekonana, że zgodzi się bez słowa, że nie trzeba będzie go długo do tego namawiać.
 Trwaliśmy chwilę w milczeniu, które stało się dla mnie niezręczne. Znów poczułam się skrępowana, choć nie leżało to w mojej naturze. A najgorsze, że nie wiedziałam, co mogłabym jeszcze powiedzieć, patrzyłam tylko na niego, aż w końcu się odezwał:
- Chyba, że ty zagrasz.
- Ja? Przecież ja nie umiem, nawet nigdy nie siedziałam przy fortepianie!
- To masz właśnie świetną okazję, by dostać bardzo prywatne lekcje od mistrza!
- W życiu. Ja ci się mam prezentować jak najlepiej, a jak siądę z tobą przy tym, to polegnę, Steven.
- Nie zasłaniaj się takimi bzdurami, chodź!
- Ale ja się najzwyczajniej w świecie wstydzę!
- Chyba sobie żartujesz! Po tym wszystkim ty, Caroline Hadley, mi mówisz, że się, kurwa, wstydzisz?
- A co...
- Nie chcę ci może wypominać wszystkiego, co ze mną zrobiłaś, A MÓGŁBYM, ale nawet teraz siedzisz tu, rozłożona jak rzeczywista bogini, w obcisłych spodniach ze skóry, w samym staniku i tej prawie niewidocznej koszuli na ramionach, pełen luz, co jest z tobą źle? - Zaśmiał się i nachylił bardziej w moją stronę.
- Ja wiem, jak to wygląda, ale...ale... - Zrobiłam to samo co on, stykając się swoim czołem z jego. - Ale. Nie. Będę. Się. Przed. Tobą. Tak. Zniżać.
- Każdy. Jakoś. Zaczynał. Księżniczko. - Boziu...
- Jeszcze nie ten czas.
- To daj mi znać, kiedy on nadejdzie.
- Do czego ty mnie tu namawiasz? - Odsunęłam się i uniosłam głowę, patrząc na niego z góry, uśmiechając się zwycięsko.
- Wiem, gdzie mieszkasz. 
- Mogę cię nie wpuścić...
- Wiem, gdzie pracujesz. 
 I co się właśnie stało? Jak do tego doszło? Czy to możliwe, żeby Leandra miała aż tak długi język? Och, ale bez wątpienia mniej sprawny...
- Dobra. Masz mnie. Nie mam więcej nic na swoją obronę.
 Nie powiedziałam już nic, a on z gracją przejął mój zwycięski uśmiech. Siedzieliśmy na przeciwko siebie, ja w między czasie wypiłam swoją kawę, on patrzył na mnie, wszystko w milczeniu, ale teraz było lepiej. W zasadzie nie wiedziałam, co ja przy nim czuję. Może moje wszystkie krępacje i niepewności wynikały z tego, że chwilami nawiedzała mnie typowo fanowska myśl, jakbym zapominała, że on jest wciąż zwykłym człowiekiem, któremu po prostu trafiła się szczęśliwa gwiazda, który okazał się na tyle kompetentny i zaradny, że wykorzystał w pełni swoje talenty i cały świat się o tym dowiedział. Zwykły człowiek, który korzystał, bo mógł. Sama bym korzystała, gdybym mogła, a to właśnie była ta okazja, byliśmy wolni. Czas nam beztrosko leciał, nie wiem sama, ile go upłynęło.
- Caroline, powiedz mi coś o sobie.
- A co chcesz wiedzieć? - Spojrzałam na niego spod grzywki i usiadłam po turecku. - To znaczy...ja nie wiem, co mówić...
- Cokolwiek. Bo póki co wiem tyle, że pracujesz w tym wielkim budynku, do którego codziennie wlewa się masa ludzi, że twój były cię zdradził, a ty się nie dałaś tym zastrzelić i...że mieszkasz z lesbijką i koleżanką Joe'go.
- Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jakimi postrzelonymi ludźmi się otaczam - stwierdziłam błyskotliwie. - Ale pomijając to...żyłam sobie spokojnie w Anglii do...dwudziestego pierwszego roku życia, chyba, dostałam propozycję pracy w tym twoim wielkim budynku, ponieważ właścicielkę znam od zawsze, jeśli chcesz wiedzieć, skorzystałam z tej oferty i tak wyszło, że tu jestem... Pierdolę, ja nie wiem, o czym z tobą rozmawiać, to się w ogóle nie klei, nagle mam wrażenie, że moje życie jest nudne!
- A, tak to rzeczywiście pierdolisz. A ja mam bardzo chwytliwe pytanie: jak długo znasz Dee?
- Och... - Przekręciłam głowę i wlepiłam w niego oczy, nie wiedząc, do czego zmierzał. Ale patrzył na mnie tak, jakby sprowadził nas właśnie na bardzo pewną drogę. - Od urodzenia. Znam ją dłużej, jak ona mnie. O dziewięć miesięcy.
- Tak sądziłem, w takim razie, dlaczego nie było cię z nią w Bostonie tamtego pamiętnego dnia?
- Ja... Nie, inaczej... Po...po kolei. Zaczęło się od Lei, która przeprowadziła się wraz z rodzicami do Stanów w siedemdziesiątym. Jej matka w Nowym Jorku, ojciec w Bostonie, a młoda pomieszkiwała to tu, to tam, oczywiste. I napisała kiedyś Dee w liście o nowym zespole kolorowych pojebów, grających czasem w klubie jej taty i jego kumpla. Ona się wami nie podniecała, od zawsze była jakaś przygaszona, zamknięta w świecie żabek i komórek, muzykę też ma zróżnicowaną. Wami gardziła. Ale Dee, pasjonatka Stonesów i reszty, od razu podchwyciła, powiedziała o was mnie. I nawet porzuciłam dla was Bowie'go na chwilę, nas...nas pochłonęliście, Steven. Graliście w jeszcze nowy sposób, inny od tego, jaki znałyśmy dotychczas, to było bardziej...głośne, chwytliwe, wiesz, co mam na myśli. Zresztą, nadal tak gracie. I rzecz w tym, że ojciec Madeline chciał tu przylecieć, do Bostonu, zobaczyć jak się jego stary przyjaciel urządził za oceanem, to było cztery lata później. Wakeford od razu zaczęła robić wszystko, by się z nim zabrać, a jej wiodącym argumentem była oczywiście droga przyjaciółka, młoda Leandra. Ja też za swoimi rodzicami ganiałam, by mi pozwolili polecieć, by dali pieniądze. Bo Leandra, bo Dee jedzie, bo coś tam. Ale się nie zgodzili. Uznali, że nie dadzą mi kasy na Amerykę, oni nienawidzą tego miejsca, nie wiedzieć czemu. Moje powody ich nie przekonały. A jedynie my z Dee wiedziałyśmy, że chciałyśmy tu być...tylko ze względu na was. W rezultacie poleciała sama moja młoda, ja zostałam. Spokojna, ustaliłyśmy coś niesamowitego. Tu się zaczął nasz zły plan. Dziki plan...
- Mów dalej, powoli chyba zaczynam rozumieć wasze podejście do tego. - Wyglądał na maksymalnie skupionego, jakbym go zahipnotyzowała. Ale ja sama się zajebiście wciągnęłam, nie wracałam tak dokładnie do tamtych czasów dobre pięć lat.
- Dee szczyciła się wtedy tym, że wyglądała na znacznie starszą, jak w rzeczywistości i dodatkowo robiła wszystko, by ludzie naprawdę myśleli, że taka jest. Czego jej zazdrościłam, bo ja z kolei zawsze miałam buźkę nieadekwatną do wieku, za co teraz dziękuję z całego serca, bo kto mi daje dwadzieścia siedem lat, ale wraca...
- Kurwa, masz dwadzieścia sie...
- Tak, ale cicho. Zamierzenie było takie, że Dee wraz z Leą pojadą do Bostonu akurat wtedy, kiedy wy mieliście coś dogadywać z ojcem tej drugiej. Wakeford miała z siebie zrobić starą maleńką, by zdobyć wasze zainteresowanie, dowiedzieć się czegokolwiek i potem mi o tym powiedzieć...na przyszłość. 
- To wyszło jej perfekcyjnie - rzekł i wypuścił ze świstem powietrze, odgarniając włosy z twarzy. - Złapała nas wszystkich. A zwłaszcza...
- Wiem, że zwłaszcza, ale to jest ciekawe, bo ona była święcie przekonania, że znienawidził ją już po pierwszym wzrokowym kontakcie.
- On tak okazuje sympatię, nie ma się co przejmować.
- Dobrze wiedzieć... - Zmarszczyłam brwi i wybuchnęłam niekontrolowanym śmiechem. Człowiek, z którym siedziałam, był zupełnie nieobliczalny, zdałam sobie z tego sprawę. Sposób, w jaki mówił, gestykulacja, jaką do tego dopasował. Mimika, akcentowanie, wszystko. Przekonanie, pewność. Chyba znalazłam punkt zaczepny, ten sam, dzięki któremu miał taką silną pozycję w tym świecie. Jeszcze to, jak wypowiadał się na temat swojej teoretycznej drugiej połówki.
- Wiesz, rozmawiałem już z wieloma ludźmi, którzy są fanami Aerosmith - zaczął, kiedy ja się uspokoiłam - ale jeszcze nie słyszałem tak autentycznej historii. To może ci brzmieć absurdalnie, że to nazywam ''autentyczną historią'', ale tak jest. Wy od samego początku opatentowałyście sobie cel, by nas poznać, by nas sobie...rozpracować i obrałyście najlepszy możliwy tor, by to zrobić.
- Naprawdę...? To znaczy...
- To znaczy, że odrzuciłyście wszelkie myśli o niepowodzeniu. Wyszłyście tylko z założenia, że wy dopniecie swego, że staniecie któregoś dnia z nami twarzą w twarz i żyłyście w tym przekonaniu, dążąc do tego. I teraz właśnie tak się dzieje. Zrobiłyście dokładnie to samo co ja, kiedy uznałem, że może niegłupio byłoby zostać muzykiem na większa skalę, jak miejscowa gwiazda.
 Pękłam?
- Boże...ja nie chciałam nigdy nikomu o tym mówić, bo to jest tak naiwne, że sądziłam...kto by mi w to uwierzył...
- Wystarczył mi sam sposób, w jaki o tym mówiłaś. Nie patrzyłaś sie na mnie, co chwilę oczy ci się szkliły, cały czas mięłaś koszulę w palcach. Bałaś się o tym mówić. Bałaś się, że nie uwierzę. Nie mam podstaw, by ci nie wierzyć, Caroline. Nie ma się czego bać. Wybrałyście jedyną słuszną drogę, by spełnić swoje cele. Inaczej się nie da, inna jest dla miłosiernych, kurwa, takie pieprzenie ''uda mi się, nie uda mi się''. Jak chcesz, to ci się uda. Tyle.
- A...aż nie wiem, co ci powiedzieć - wydukałam i utopiłam się w jego spojrzeniu.
 Zobaczyłam w nich zapisaną moją historię, pochłonął każde moje słowo, widział to, zapisał to w swoich oczach. Byłam już pewna, że rozmawiam ze zwykłym mężczyzną, w dodatku niesamowicie inteligentnym, pełnym uczuć, które są nie tylko na pokaz, nie tylko na publikę. Był przepełniony dumą, determinacją i wytrwałością, był silnym człowiekiem, który wierzył, że jest w stanie zrobić to, o czym marzy. I tak się istotnie stało. W dodatku bezbłędnie mnie rozpracował, a ja żyłam latami w zbroi, której nikt nie był w stanie zniszczyć. Bo nikt tak nie myślał. Analizowałam jego poprzednie słowa i na wierzch mojego mózgu wypłynęły jakieś strzępki zdań. Pomyślałam raz jeszcze o tamtych słowach, potem o strzępkach, popatrzyłam na Stevena, czarny fortepian. To stąd istota rozpaczy i realizmu w krzyku ,,Dream On''. 
- Ja cię uwielbiam za to... - szepnęłam, a szkło w moich oczach skruszyło się, zostałam zalana milczącymi łzami.

* *** *
Nie chcę zaprzepaścić tego, co już było, dlatego proszę Was, jak zawsze, o odzew. Chciałabym, by był równie piękny jak ten pod dziewiątym.
I dla licznego fanklubu Jaspera - cierpliwie do przyszłego czwartku!