Od dziś do niedzieli skomentuję wszelkie zaległości, jakie sobie zebrałam przez ten tydzień, to raz. A dwa, spytano mnie, ile rozdziałów Until the Rain [...] planuję - nie wiem. Piszę to opowiadanie z potężnym uczuciem, mam je bardzo rozbudowane w głowie. Liczę, że wierni ze mną zostaną do końca, kiedykolwiek on by nie był.
Zapraszam na trzecią część albumu i zwróćcie wyjątkowo uwagę na trzy wersy pod spodem.
* *** *
***
wrzesień, 1984r.
- Kurwa, kurwa... - syknęłam, zagryzając zęby. Kulawo dobiłam do drzwi, ściągnęłam z klamki za dużą, różową bluzę i naciągnęłam ją na siebie, po czym wypełzłam z pokoju i skierowałam się w stronę schodów, podkurczając co chwilę poszkodowaną nogę.
Największym szokiem było dla mnie to, że z dołu już słyszałam śmiechy i rozmowy, a to musiało znaczyć, że dziewczyny są w pełnej gotowości. W takim razie, która godzina musiała być i dlaczego one już żyły? Zeszłam wolno po gschodach i wkroczyłam w przejście między salonem a kuchnią, to historyczne miejsce, w którym kilka dni temu pojawili się ludzie, co kradną nastoletnie i młodzieńcze, kobiece sny, umysły, co zbierają ze sceny setki staników, co szastają kasą na lewo i prawo, co chcą chować się przed panienkami mającymi mokro na samo wspomnienie ich imion...i w końcu ci, co tak bez dwóch zdań porwali moją Caroline i Dee, znikając z nimi na dwa dni i blisko dwie noce, a mnie zostawiając samą. Prawie, po nich przyszła Erika. Boże, moja ukochana nie mogła się za nic dowiedzieć o tym, co działo się w tym mieszkaniu, oszalałaby. Najwidoczniej miałam słabości do ludzi uganiających się za takimi skurwielami, czasem byłam o nią zazdrosna. Absurdalne, żebym ja przez jakichś gości rwała sobie włosy z głowy...
- Pani Domu wstała! - Pierwsze, co doszło do moich uszu zaraz po wejściu do salonu. Ziewnęłam z ignorancją i zmierzyłam wzrokiem Caroline, śmiejącą się na kanapie, potem Dee, zwijającą się ze śmiechu na fotelu.
- Co was tak bawi? - spytałam i usiadłam obok Caroline, wlepiając w nią wzrok. Po chwili jednak skupiłam się na stojącej na ławie, nietkniętej kawie i skorzystałam z okazji, biorąc filiżankę do rąk. Upiłam łyk i skrzywiłam się lekko na myśl, że będzie z mlekiem - pomyliłam się, tylko jak to możliwe, że... - Która z was się na czarną przerzuciła?
- Żadna, tylko mleka nie ma, trzeba będzie kupić - odparła w końcu Dee, która wstała i poszła do kuchni, zostawiając nas dwie same. Wbiłam znów spojrzenie w Hadley, właśnie doszła do siebie, mniej więcej, i powtórzyłam pytanie.
- Nic nas nie bawi, od rana powstają różne teorie, wizje, plany i ambicje... - Uśmiechnęła się i beztrosko wzruszyła ramionami, co mnie uspokoiło. Tęskniłam za taką Caroline, ostatnio praca i nagłe wizyty ją bardzo rozstroiły...
- Od rana? To która jest teraz?
- Zaraz dwunasta, w zasadzie pewnie już jest. Znowu się zasiedziałaś na mieście.
- Erika zna więcej klubów niż wam się wydaje! Ty nawet nie wiesz, ile czasu schodzi na taki jeden, a dobry, rekonesans!
- Oj, no w to nie wątpię. - Pokiwała ze zrozumieniem głową i położyła nogi na stole.
- A ty czasem nie zbierasz się do pracy?
- Środa jest!
- No...aha, na czternastą, przepraszam i zwracam honor. - Mrugnęłam do niej i oparłam się luźno o czarne, włochate poduchy za mną. Popatrzyłam w okno i poukładałam ostatnie zdarzenia: coś za spokojnie było na przestrzeni minionych dwóch dni. Coś nie tak? - Nie planujesz w najbliższej przyszłości czasem jakiegoś...spotkania?
- Co masz na myśli?
- Wiesz, ja tam nic nie mówię, nie mam nic na myśli, ale w zasadzie do tej pory nie dowiedziałam się od ciebie, jak tam było z twoim barwnym, nowym, znajomym...
- Nie powiesz mi chyba, że cię to interesuje aż tak? - powiedziała z kpiną i zarzuciła dumnie włosami, po czym mrugnęła znacząco do Wakeford, która właśnie weszła do salonu, niosąc talerz i parujący kubek. Uśmiechnęła się do nas i w ciszy usiadła na swoim fotelu, bacznie nas obserwując.
- No wiesz, ja lubię rewelacje, ale jeśli to jest tak bardzo delikatny temat, zrozumiem... Ty też żeś mi się nie chwaliła, Dee. A ty, Hadley...
- A mamy się czym chwalić...?
- Mamy ci opowiedzieć szczegółowo o tym, jak mężczyzna z kobietą robią sobie nawzajem dobrze? - spytała nagle Madeline i przesiadła się razem ze swoją kanapką do nas, wtulając się w ścisku do Caroline, która dała mi ruchem głowy do zrozumienia, że mogłabym zająć mniej miejsca, gdybym chciała.
- Może nie aż tak dokładnie... - Westchnęłam głośno i przesunęłam się bliżej podłokietnika - istotnie, zrobiło się o wiele luźniej. Zmierzyłam sztucznie zażenowanym wzrokiem dwie dziewczyny, które momentalnie znów zaczęły się śmiać.
Patrzyłam na nie, takie rozbawione, i zaczęłam się zastanawiać, czy one - w rzeczy samej - siedzą tak po nocach w moim salonie, albo okupują o trzeciej nad ranem moją lodówkę, i napieprzają do siebie nawzajem o tym, która co robiła w łóżku z ikonami naszej amerykańskiej, jak i światowej, sceny muzycznej. I potem dotarło do mnie, że one miały na sto procent takie akcje już lata temu, ale wtedy działo się to tylko w ich głowach. Jak bardzo niemożliwe to wszystko było, czy ja czasem nie stałam się wytworem ich wyobraźni, czy ja naprawdę z nimi byłam? One ze mną? Kiedy ich dzikie wizje stały się rzeczywistością? Jak one tego dokonały? I jeszcze jedno: jak długo ten sen potrwa? Jeśli już się skończył? Co z nimi? Zapomną? Zapomną, od tak, o czymś takim? Znałam moje dziewczyny, doskonale wiem, że nie zatrzymali się na łóżku, poza tym, widziałam to po nich. Oczy im świeciły, intensywnie rozważały każde słowo, jakie o nich wypowiadały do mnie. I ja już sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. Co powinnam myśleć o tych mężczyznach. Dziesięć lat temu najchętniej zmiotłabym ich z powierzchni planety. Byłam zazdrosna. A teraz? Rozmawiałam z nimi, miałam durną satysfakcję, że głupie pindy z uczelni się zesrają, kiedy im o tym opowiem. I rzeczywiście tak się stało, widziałam ich zawistne ślepka, widziałam mój dumny uśmiech, odbijający się w nich. Triumfowałam i zamierzałam do końca swojej edukacji, może życia. Miałam haka na trzy czwarte lasek świata.
Moje myśli odbiegały coraz dalej i dalej, tym oto sposobem, ale kiedy skupiłam się znów na swoich dziewczynach, mój wzrok utkwił na kanapce Dee. Tuńczyk i majonez, przekręciłam lekko głowę, po czym zaczęłam:
- Wiesz co, Wakeford...
- Słucham cię.
- Gdybym była wredna, to bym spytała, czy jesteś w ciąży.
I już w trakcie kończenia swojej wypowiedzi, zaczęłam się zastanawiać, co ja właśnie robię, dlaczego tak robię. Przecież nie byłam wredna, przecież bym przeżyła bez tej uwagi. Wiedziałam, że poruszy ona zarówno Dee, jak i Caroline. Może po prostu miałam do tej dwójki jakiś...żal.
- Całe szczęście, że nie jesteś... - syknęła Caroline i pochyliła się do przodu, celując we mnie szpilami. Prosto z oczu.
- Dobrze, że mi o tym powiedziałaś. - Madeline wstała i odrzuciła talerz na kanapę, po czym ruszyła szybko w stronę drzwi frontowych, wepchała nogi w swoje zamszowe skarby na platformie i spojrzała na mnie raz jeszcze. - Gdybym nie była wredna, to odpowiedziałabym ci w jakiś zabawny sposób i czekała, aż razem zaniesiemy się śmiechem. Ale niestety, jestem wredna.
I wyszła, zamykając cichutko drzwi, zostawiając mnie samą z Hadley. Przeniosłam na nią wzrok i otwarłam usta, nie mówiąc przez chwilę nic.
- Bardziej taktowne byłoby mi spytać o to ciebie. Jak już. Nie wiem, co mi odpierdoliło, Caroline. Nie wiem, co ja powiedziałam.
- Taktowne, Leandra. Kurwa, w czymś takim nigdy nie będzie taktu.
- Ale ona, wy...
- Komu jak komu, ale tobie nie wypada. Dość - warknęła i wstała, po czym naciągnęła na siebie czarny sweter, poobcierane kowbojki z brązowej skóry i wyszła. Zostawiając mnie samą. Z wczorajszym winem i najnowszym albumem Scorpionsów. ,,Big City Nights'' nie chciało ze mną współpracować. Nawet tacy panowie?
Dee
Wszystko już załatwiłam, mijała kolejna godzina poza domem, nie chciałam do niego wracać. W ogóle nie chciałam być w tym mieście, zmiażdżył mnie już jego ogrom, prędkość, potęga. Wyszłam po dwunastej, pojechałam na czuja na obrzeża, tam przeszłam się spokojnie do domu rodziców, zostawiłam mamie moje rysunki na, potencjalne, przyszłe okładki i wróciłam do centrum najszybciej jak się dało. Nie czułam tej potrzeby rozmowy z matką o ciężkim problemie, spotykającym czasem dziewczyny, kobiety. Och, problemie...? - pokręciłam pretensjonalnie głową i usiadłam na pierwszej lepszej ławce przy wyjątkowo spokojnej uliczce, chodniku. Uciekłam i z centrum, nie da się tam wytrzymać, z jednego końca miasta dobiłam do drugiego. I doskonale wiedziałam, gdzie jestem. Byłam tu ostatnio, ale w nocy i nie sama. A teraz siedziałam sama, patrząc wielkimi oczyma w czerwone słońce, chowające się powoli i nagle zamarzyłam o miejscu, w którym mogłabym widzieć to wszystko, ale wśród ciszy, wśród zielonych, żywych ścian. Potrzebowałam się uspokoić, zostawić to miasto w cholerę i...
- Billie... - powiedziałam, kiedy tylko zorientowałam się, że przede mną przeszła kobieta, która nie mogła być kimś innym. Odniosłam wrażenie, że tę twarz poznam już wszędzie, ten żywy kolor prawdziwego blondu, naturalną urodę. Poza tym, samo miejsce naszego spotkania wiele by wyjaśniło.
- Ja? - Odwróciła się momentalnie w moją stronę i przyjrzała mi się niepewnie, przekręcając lekko głowę.
- Ty jesteś Billie...?
- Stało się coś? - Podeszła do mnie i po chwili ostrożnie usiadła obok. Ona... Patrzyłyśmy się tak w siebie z wielką uwagą i skupieniem, a ja poczułam, jakby rzeczywiście coś się stało. Przyglądała mi się z troską, jak małej dziewczynce, która zgubiła się w wielkim mieście i trafiła w okolice, przed którą ją ostrzegano...hej, ale czy właśnie tak nie było naprawdę?
- Ja... To znaczy... Nie wiem, Boże, zawracam ci głowę, to było głupie, że cię zawołałam, absolutnie nic nie mam do powiedzenia, ale...
- Zadam ci jedno pytanie i pociągniemy cię tym za język, widzę, że coś ode mnie chcesz. - Uśmiechnęła się blado, a ja pokiwałam wolno głową. - Skąd wiesz, jak mam na imię i dlaczego się mnie boisz?
- Tak naprawdę, to wiem od... To znaczy, A...
- Tak myślałam, że jesteś tą dziewczyną - przerwała.
- Słucham?
- Wiesz, to jest rzeczywiście ciężko powiedzieć, o tym rozmawiać. Ale ja właśnie od niego wracam i pytałam o ciebie, chociaż nie wiedziałam, kim jesteś - powiedziała spokojnie i przysunęła się w moją stronę. Przerosła mnie sytuacja, nie wierzyłam w nią, to się nie mogło dziać. Zobaczyła, że już mam ochotę zalać ją falą pytań i kontynuowała - widziałam w tanim brukowcu zdjęcie tej okolicy, jego domu i brunetki, która raczej szybko się stamtąd ulatnia. Co prawda idzie w przeciwną stronę, widać ją od tyłu.
- Ale dlaczego o mnie pytałaś?
- Spotykaliśmy się, wiesz o tym. Coś ponad rok. Ile razy się z nim widziałaś?
- Tak naprawdę to...trzy. W czym pierwszy był dziesięć lat temu.
- Ale... Zresztą, nie. To najwyżej później. Pytałaś o mnie? - Przeraziłam się, nie byłam w stanie początkowo zrozumieć tego, co do mnie mówiła. Uznałam, że popłynę z prądem. Skinęłam tylko głową, zrobiła to samo. - Powiedział ci, dlaczego się rozstaliśmy?
- Powiedział mi, że... W zasadzie mi nic nie powiedział, zamknął się przede mną. Powiedział, że nie dał rady cię kochać. A że ty nie podołałaś, nie wytrzymałaś. Ale nie wiem, co się naprawdę stało. Chyba tak powinno zostać.
- Powiem ci. On robi z tego tajemnice, bo jest cholernie dumny. Nie chce, by go pouczano. Nie chce, by mu wypominano to, co kiedykolwiek zrobił źle, a zrobił. Miał nie brać, kurwa, miał przestać brać. I deklarował się bez przerwy, że już, że odwyk, że koniec z tym. I poszli sobie grupowo na odwyk. Ale potem pojechali dalej w trasę i odwyk poszedł się pieprzyć. Nic z tego nie zostało, ja też nie. Nie wytrzymałam. On ma dziecko z byłą żoną, ja mam dziecko z poprzedniego związku, chciałam, by miało ojca. Tylko nie mogłam już znieść, że Joe sam potrzebuje matki, a ja nie wyrobię z wychowaniem jeszcze trzydziestoletniego, zagubionego chłopaka. Który sam się pcha w problemy i nieszczególnie chce z nich wychodzić. On mówił, że mnie kocha. Ja mówiłam. Ale w pewnym momencie już się nie dało, po prostu. Znów przekonywał, ale to były takie puste słowa. Znów o dziecku opowiadał, on z jednej strony chce być ojcem, ale kto wychowa jego samego? W tym jest problem.
I zamilkła, znów zaczęłyśmy się w siebie tak patrzyć. Starałam się zrozumieć to wszystko, co mi powiedziała, ale nagle wydało się tak odległe. Chciałam spytać, czy dalej bierze, czy się nawrócił, ale uznałam, że on i tak by jej powiedział, że nie. Wiedziałam jedno, ich uczucie tragicznie wygasło, a ona był tak bardzo silną jednostką, z niespotykanym dla mnie temperamentem.
- Dlaczego tam teraz byłaś? - spytałam.
- Po resztę rzeczy. Chciałam już zabrać stamtąd wszystko, co zostawiłam. Niech sobie radzi. Albo weźmie się naprawdę w garść, albo się pogrąży do reszty. Nie mam pojęcia, co zrobi. Byłam dla niego za silna i jasno postawiłam swoje oczekiwania. Czuję się dumna, że należę do mniejszości, gdzie kobieta zostawiła znanego partnera. Chociaż chciałam, by było inaczej...
- Dużo stracił - odparłam po chwili. - Jestem zaskoczona tym, co usłyszałam. Jesteś piękna i taka...odmienna.
- Właśnie ja nie jestem odmienna. Jestem normalna i może w tym problem. Ja jestem normalna, przez to inna, dla niego. Czasem myślę na bardzo swój sposób. Nie rozumiałam go już. Zmienił się. Uznałam, że ja jeszcze będę naprawdę kochać. Potrzebuję stabilizacji, normalnego życia, w tym problem.
- Naprawdę kochać...
- Jak masz na imię?
- Madeline.
- Kochasz kogoś? Mężczyznę? - Chryste...
- Ja...chyba nie. Nie sądzę - wydukałam i popatrzyłam na nią wielkimi oczyma. - Nie wiem, czy potrafię...
- Chyba mnie kłamiesz.
- Dlaczego?
- Żyłam z kłamcą na tyle długo, że jestem w stanie rozpoznać, kiedy ktoś mnie oszukuje. On też mi dziś powiedział, że nie szuka kobiety. Powiedział mi, że nie da rady. Że na dłuższą metę nie. A potem skojarzyłam to wszystko ze zdjęciem. Patrz, jaki zbieg okoliczności.
- Nic już nie powiem... - Pokręciłam wolno głową. Ona uśmiechnęła się i odgarnęła włosy, po czym wstała i pochyliła się raz jeszcze do mnie. Ugryzłam się w język.
- Możesz go ratować, zanim wszyscy pomrą, Madeline.
- Tobie zależy, Billie...
- Ja już powiedziałam swoje ostatnie słowo, wyszłam i zamknęłam drzwi. Mi zależało kiedyś, kiedy to jeszcze miało sens.
- Co się tutaj dzieje - szepnęłam i wstałam, tylko po to, by ja przytulić. Potrzebowałam tego, ja tak rozpaczliwie potrzebowałam ludzi.
Zaraz po tym się rozstałyśmy. Zaraz po tym ruszyłam wolno w stronę centrum, chwiejąc się lekko na wysokich platformach. Wyczołgałam się jakby z potężnego huraganu, nie wiem, czy ja to przeżyłam naprawdę. Chyba nie. Urojenia. Wsłuchując się w dzwonienie ocierających się o siebie bransoletek i co chwilę zdmuchując włosy opadłe mi na twarz, zdałam sobie sprawę z przerażających faktów: wyrwałam się do miasta, w którym kompletnie nie mogę się odnaleźć.
I zrozumiałam, że kroczę drogą, z której ja nie będę już umiała zawrócić.
Steven
- Co ty jesteś taki struty, człowieku? - spytałem, kiedy tylko Joe stanął w progu mojego domu. Muszę przyznać, że jak zawsze docierał do mnie o godzinę dłużej, niż ja do niego, to tym razem pobił samego siebie, dwie godziny.
- Ja? Struty? - Popatrzył na mnie z martwym wyrzutem i bezceremonialnie przepchnął się obok, wchodząc do środka, dalej do salonu. Pieprznął niezdarnie kurtkę na kanapę i bezwładnie na nią runął, po czym odpalił papierosa i kompletnie odpadł.
- Może się napijesz?
- Skoro prosisz. Kim była blondyna, uciekająca, jakby w popłochu, z twojego domu?
- Kurwa, myślałem, że jej nie zauważysz - mruknąłem, wyciągając whisky z lodówki. - Beth, piękna Beth, którą wyrzuciłem stąd na zbity pysk.
- Doprawdy? A cóż cię tak sprowokowało? - Uśmiechnął się cwaniacko, kiedy usiadłem obok i postawiłem przed nim butelkę, dwa szkła. - Nie zdała egzaminu?
- Nie wkurwiaj mnie nawet. Ale nie, nie zdała. Zresztą, ja nie sprowadzałem cię tutaj w charakterze księdza, nie będę ci się spowiadał. Zajebista myśl mnie naszła. A nawet dwie.
- Wal.
- Nie będziemy tej trasy w grudniu kontynuowali - rzuciłem prosto z mostu. Wiedziałem, że go to nie zaskoczy, sądzę, że to przewidywał. Chociaż taka akcja z naszej strony mogła być co najmniej niepoważna.
- Czyli jednak, ale ja nie mam nic przeciwko, lepiej będzie od stycznia zacząć. Bardzo się terminy nie przesuną, tydzień, może z hakiem.
- Cudownie jest z tobą uzgadniać kwestie organizacyjne, więc idąc dalej: myślałem nad kolejnym albumem.
- To się szybko zebrałeś, raz mnie zaskoczyłeś. - Naprawdę...?
- Powiem więcej, nawet już mam kawałek, który go otworzy. - Patrzył na mnie z lekkim strachem, nie wiedział, czego się tym razem spodziewać. I słusznie, chciałem go tu złapać. Byłem ciekaw reakcji. - ,,Let The Music Do The Talking''.
- Kurwa, ale to jest moje! - Zaśmiał się i wypuścił mi papierosowy dym prosto w twarz, uspokoiłem się. Może jednak nie było z nim aż tak źle, jak to wyglądało.
- Oczywiście, że twoje, ale po dłuższej analizie uznałem, że jest za dobre, by było tylko twoje!
- Pierdol się!
- Wiem, że napisałeś ten kawałek z myślą o swoim macierzystym zespole, więc ty mi nawet teraz nie pierdol, że go nie zagrasz tam, skąd naprawdę pochodzisz, tam, gdzie żyjesz, stary.
Patrzyłem na niego z powagą, a on wyczuł, że tak też mówię. Zależało mi na tym cholernym zespole, myślałem o naszej przyszłości i zależało mi na nim samym. Dzieliło nas prawie wszystko, a jednak okrzyknąłem go swoim bratem. Był moim przyjacielem. Ciągnęliśmy nasze dziecko za skrzydła tak długo i z takim uporem, że udało nam się spełnić wszystkie młodzieńcze marzenia. To dlatego czuliśmy się wszyscy obco, kiedy na początku tej dekady zostaliśmy porozdzielani na swoje własne, pozorowane i sztuczne, życzenia. Ale wiedziałem, że żaden z nas nigdy nie odpuści, że każdy tylko czeka, kiedy znów się zejdziemy. Chciałem znów wzbić się na szczyt. Chciałem, by było jak dawniej. By było lepiej, tak jak wtedy, kiedy nie było jeszcze...
- Bierzesz.
- Co? - Obruszył się nagle.
- Tak myślałem. - Szach.
- Chyba mnie nie będziesz pouczał.
- Nie jestem tutaj autorytetem. Ale bym chciał. Kurwa, nas to mogło zniszczyć pod każdym względem, nie rozumiesz tego? Do końca trasy, wiesz, co się dzieje, kiedy wyłazi się naprutym na scenę, wiesz, gdzie wtedy lądujesz. Nieświadomie.
- Nie da się od tak wyjść z tego gówna, Steven. Nie da się. Tych, co nas słuchają...i tak znaczną część z nich pierdoli, czy bierzemy. Bylebyśmy grali.
- Właśnie! A nie będziemy, jak zapomnimy o problemie. Dla kog... - Moje myśli poleciały nagle te kilka dni wstecz. Zobaczyłem uśmiech, zadziorne spojrzenie, prowokacje w geście i słowie, potem łzy, i... - dla kogoś trzeba to rzucić. Wiesz, co się dzieje, kiedy bierzesz, a nie jesteś sam. Doskonale o tym wiemy, ja, my... Kiedy ktoś dba...
- Nie ma dla kogo, kurwa, nie ma.
- Raz zachowaj się jak żywy człowiek, nie jego cień! Pomyśl o innych. Anthony.
Zakrztusił się resztką whisky i odrzucił szklankę na ławę.
- Coś ty powiedział? - Zaskoczyło. Tak też myślałem.
Szach mat.
* *** *
A może jest wątek, o którym Wy chcielibyście przeczytać?
A może jest wątek, o którym Wy chcielibyście przeczytać?
Zostańcie ze mną, proszę.