wtorek, 30 września 2014

V: One wszystkie odejdą, brat jedyny pozostanie

Jak wspominałam, w tym tygodniu rozdział mamy we wtorek. I dwie sprawy, pierwsza: prawdopodobnie wszystko, na co czekamy pojawi się już w szóstym. Po drugie: jeśli ktoś będzie chciał mi przypomnieć o prawdziwym przebiegu trasy Back In The Saddle oraz o związku któregoś z panów - WEPCHAM MU TEN KOMENTARZ DO GARDŁA, TO OPOWIADANIE JEST TYLKO FIKCJĄ, NIGDY NIEDOSZŁĄ FANTAZJĄ. 
A teraz zapraszam :)

* *** *
***

Joe
sierpień, 1984r.

 Dwudziesta trzecia dwadzieścia.
- ...i właśnie wtedy spadłem z tej jebanej sceny, blisko dwa metry, bo nie miałem się na kim wesprzeć - powiedział i otworzył drugą butelkę whisky, która, wbrew pozorom, nie szła nam jak woda, wyjątkowo. Siedziałem z Tylerem w moim pokoju w hotelu w Oakland, przed nami był jeszcze jeden koncert tej części trasy Back In The Saddle i miał mieć miejsce w Nowym Jorku. Przecież trzeba było z wielką pompą wrócić do ludu, skoro znów wszyscy byliśmy razem, a nikt w to nie wierzył. A ja najbardziej. - Wiesz już, co mam zamiar ci przez to wszystko powiedzieć?
- Co...? - Produkował się od dobrej półtorej godziny, ale do mnie nie docierały te wszystkie rewelacje, choć starałem się ich słuchać. - Nie, nie wiem. Ale nie wątpię, że mnie oświecisz. - Wziąłem szklankę i do dna.
- Chcę ci powiedzieć, że już jebać tę męską dumę, ty sobie nie zdajesz sprawy z tego, że ja się zajebiście cieszę, że jednak znowu tu ze mną grasz na tym niedostrojonym gracie i jestem spełnionym człowiekiem, bo mam świadomość, że ty też jesteś zajebiście szczęśliwy, bo możesz tu teraz ze mną siedzieć. Tak jak kiedyś.
 Dwudziesta trzecia dwadzieścia trzy. 
- Ktoś o mnie myśli, kurwa.
- Tak, Joe, ja o tobie myślę, bo staram się nawiązać konwersację.
- I nawiązałeś, poza tym, znasz mnie na tyle długo, że wiesz, nawet jakbym był najszczęśliwszą osobą na świecie, to tobie o tym nigdy bym nie powiedział. - Uśmiechnąłem się, odstawiając puste szkło na ławę.
- Wiem, wiedziałem o tym od początku i wiedziałem, że kiedy cię wypierdoliłem z zespołu, a ty tak sobie poszedłeś, to naprawdę nie chciałeś odchodzić. A ja nie chciałem, byś to robił.
- Ale byłeś zbyt zadufany w sobie i zbyt wielką gwiazdą, by mi o tym powiedzieć.
- A ty z kolei byłeś i jesteś pozbawiony jakichkolwiek uczuć, by się porozumieć w miarę normalnie.
 I zapadła cisza, trwająca jakieś dziesięć minut. On pił, a ja się patrzyłem przed siebie, analizując to, co do mnie powiedział. Nie miał racji, nie miał absolutnie żadnej racji. Mógł wiedzieć wiele, ale tutaj się pomylił. Uleciały ze mnie wszelkie pozytywne emocje, których teoretycznie było we mnie sporo, to była dobra trasa z dobrą akcją mającą miejsce po koncertach.
- Na jakiej podstawie twierdzisz, że nie mam uczuć?
- Nie powiesz mi przecież, że jesteś człowiekiem, na którego patrzysz i widzisz, jak się czuje.
- Nie powiem, bo to akurat jest prawdą. Ale ja mam zajebiście dużo uczuć, Steven.
- Zaraz. Co jest? - Popatrzył na mnie i zobaczył, że coś jest na rzeczy. - Nie uwierzę.
- Niestety.
- Mówiłem ci, że to jest, kurwa, zły pomysł. Że ona jest złym pomysłem i nie wytrzyma z tobą.
- Ale rzecz w tym, że...to znaczy...ona...
- No? No, co ona? No nie będzie wciąż znosiła, że ciebie nie ma i nie ma, że miewasz problemy z kochanką w proszku. A jechać nigdzie z tobą nie pojedzie, nie wiedzieć czemu! - Znowu się zaczęło.
- Nie jedzie, bo nie chce. W ogóle nic nie chce. W zasadzie się nie znamy.
- To będzie może i cyniczne, ale muszę ci powiedzieć, że kiedy was pierwszy raz razem zobaczyłem, to od tamtego czasu zastanawiałem się, kiedy powiesz mi właśnie coś takiego. Z całym moim szacunkiem do ciebie. Chuju.
- Dlaczego ty w to nie wierzysz?
- Rozwiń.
- Miłość. Pamiętam, kiedy dziesięć lat temu plułeś się o mnie i o Elyssę. A od ponad roku o Billie. Poza tym, co z twoim wielkim sercem? Co z Cyrindą? Tyle za nią goniłeś, żeby teraz powiedzieć ''nie''? - Odpaliłem papierosa i położyłem nogi na ławie. Może nam nie dane było kochać?
- Sama tego chciała, niby małżeństwo, ale się sypie. Już się rozsypało, nie rozmawiamy ze sobą. Nas nie ma, nie ma co się rozczulać.
- No i teraz pomyśl o naszym punkcie wyjścia.
- Hm?
- Ja nie mam uczuć. A to ty mówisz o dobrych kilku latach związku jak o przelotnym romansie, Steven. Ty traktujesz to wszystko jak coś, czego nie było. Już o dziwkach masz mi więcej do powiedzenia.
 Już miał się odgryźć, ale zamknął usta i odgarnął włosy, rzucając mi nieufne spojrzenie, co dało mi tylko głupią satysfakcję. Mogłem śmiało twierdzić, że dotarł do niego cały paradoks, który starałem się mu jakoś uświadomić od ponad czternastu lat.
- Dlaczego w takim razie dla ciebie jest to takie ważne i istotne? I jeśli tak, dlaczego nie możesz się związać z nikim, kto by z tobą wytrzymał bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym swoim lub twoim. Chyba coś w tym jest, co?
- Wiesz...nie, dobra. Dobra, jestem nieobecny, nie mówię wiele, nie rozczulam się szczególnie nad cudzymi problemami i można pomyśleć, że to wszystko mnie pierdoli. Wiem.
- Dokładnie tak o tobie myślałem, ale właśnie coś mi się zaczyna nie zgadzać.
- To teraz mnie posłuchaj uważnie, bo powiem ci największy dramat swojego życia. - Strzepnąłem popiół z papierosa na dywan i popatrzyłem na niego z powagą. - Ja.
- Ty.
- Nie jestem w stanie.
- Nie jesteś w stanie.
- Po prostu nie mogę.
- Po prostu nie możesz. - Kurwa, jakie to było głupie.
- Być.
- Być...?
- Sam.
- Sam...ja pierdolę, czekaj, jak?
- No i właśnie to do ciebie dotarło! Powiedziałem ci wprost, jak jest! Zrozum, że ja mogę być uwiązany do końca życia do jednej i tej samej osoby, bo nie mogę być, kurwa, sam. Ale niestety wszystko wskazuje na to, że tą osobą będziesz ty.
- Perry, ale czekaj, wolnego. Ty mi tak po kilkunastu latach mówisz, że jesteś stworzony do życia jako nierozłączka, podczas gdy przez cały ten czas zachowywałeś się jak ktoś, kto za wszelką cenę pragnie uniknąć masy i kochać się tak tylko z gitarą przez dwie godziny, co wieczór?!
- Tak, ja ci właśnie to mówię po tych latach i robię to tylko po to, by dotarło, że ja nie jestem aż takim  dziwnym człowiekiem!
- No właśnie jesteś najbardziej komplikowaną osobą jaką znam!
- Kurwa, ale zrozum, że ja potrzebuję mieć kogoś, z kim mógłbym tak po prostu podzielić życie i, również z całym moim szacunkiem do ciebie, chodzi mi tu o kobietę. - Tamta dyskusja pozwoliła mi opanować tajemną sztukę gestykulacji, gdyż nerwowo wymachiwałem rękoma przed jego twarzą i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Za mało używek, snu, czegoś musiało mi wtedy brakować. Kogoś. - A Billie po prostu nie jest w stanie sprostać temu, co się dzieje. A szkoda.
- Dobra, spokojnie... - Do dna. Ja też. - Zerwałeś z nią?
- Nie.
- Zerwiesz z nią.
- Nie będę musiał. Sama powiedziała, że miało być inaczej. I że ona nie podoła, jak tak dalej będzie. A dalej tak jest. Spierdoliłem to już dawno, okłamując ją.
- A powiedziałeś jej to, co powiedziałeś teraz mnie? Ona wiedziała, czego ty konkretnie szukasz?
- W pewnym sensie... - Nie pamiętam, czy jej o tym powiedziałem. Pewnie nie. Gdzie ja bym, kurwa, powiedział kobiecie na początku znajomości coś takiego, po co...
- Czyli niezupełnie. Ale mniejsza z tym. Ty w ogóle chcesz z nią być?
- Ten związek jest tak sztuczny, że nadawałby się już jedynie do reklamy. Nas...nie ma. - Odchyliłem głowę do tyłu i mrużąc oczy, wypuściłem dym w powietrze. Rozpłynął się po chwili, zupełnie jak te moje miłości. - Tak myślę, że może będąc kimś takim...nam nie jest dane kochać, może to jest z góry przesądzone, że gówno z tego będzie.
- A tak pieprzysz... - mruknął, chociaż ja doskonale wyczułem fałsz. On sam nie wierzył, że będzie kochał, a wiem, że chciał. Cyrinda okazała się być złym wyborem, a twarz okazała się nie być wszystkim. - Pamiętasz, jak kiedyś mi mówiłeś coś o idealnej lasce?
- Masz na myśli to, że...
- Tak. To mam na myśli. Wiem, że to było dawno, ale nie obchodzi mnie to.
- Mówiłem o takiej, żeby weszła ci do łóżka i nie po to, by rano z niego wyleźć i polecieć na backstage innego zespołu, by zrobić to samo. I tak w kółko. Mówiłem, że to nie jest tym, co by mnie pociągało. Za to ty korzystałeś.
- No, nie zaprzeczę...ale mów dalej.
- I potem powiedziałem o takiej, co by weszła ci do łóżka i w nim już została, wiedząc, że pakuje się w bardzo ciężką relację. Partnerską.
- I...
- Co?
- I powiedziałeś, że taka byłaby dla ciebie wszystkim. A mówiłeś mi o tym, kiedy byłeś najebany jak nigdy, a teraz wypiłeś z cztery szklaneczki i doskonale o tym pamiętasz, więc może jest w tym coś głębszego, co?
- Człowieku, to jest ideał.
- Ale ja się z tobą doskonale zgadzam, pomyśl tylko: jesteś gitarzystą w Aeros...
- Zanim sprzedasz mi kolejną lekcję życia, odpowiesz mi na pytanie: skoro to takie łatwe, dlaczego sam sobie żadnej nie znajdziesz?
- Chwilowo mam dość stałych związków, że tak powiem. - To było do przewidzenia. Zadałem zbędne pytanie, ale tak z drugiej strony, zacząłem się zastanawiać, dlaczego on w ogóle mi o tym opowiadał. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że był ostatnią osobą, która mogłaby mówić przekonująco i wiarygodnie o prawdziwej miłości. Której ja naprawdę chciałem, nie wiem czemu. Przecież to same problemy i kula u nogi, z praktycznego punktu widzenia. - Ale kontynuując, jesteś gitarzystą w Aerosmith i wystarczy tylko ten twój jeden nonszalancki uśmiech w stronę publiki, a wszystkie panny są twoje. Jeszcze zagrasz jakąś solówkę, zarzucisz włosami, staniesz obok mnie i już w ogóle.
- Ta, oto jest świetlana przyszłość. Ale co mi to ma dać?
- Idę o zakład, że wśród tych dam jest co najmniej dziesięć takich, które będą twoje na zawsze.
- Brzmi to wspaniale, ale nie wziąłeś pod uwagę jednej, dość ważnej, sprawy. Ja też musiałbym chcieć być takiej na wieki. - Właśnie w tym miejscu kolorowy plan mojego drogiego przyjaciela poszedł się jebać i cały czar prysnął. Życie.
- Jakaś na pewno by ci się przypodobała.
- Kurwa, czy ja wyglądam na takiego, co będzie szczęśliwy w związku z laską, która będzie bardziej moją poddaną i czcicielką, nie partnerką? - Widziałem, że już miał na to przygotowaną odpowiedź, dlatego byłem zmuszony do użycia niezawodnego argumentu. - Weź pod uwagę, że kiedy będziesz miał się gdzieś ze mną pokazać, to ona też tam będzie. - I pokiwał głową ze zrozumieniem. Do dna!
- Trafna uwaga, żadna wiecznie podniecona twoją osobą panna nie będzie mi niszczyła wszystkich pięknych chwil w życiu.
- Właśnie - mruknąłem z zażenowaniem. Nie wiem, dlaczego ja z nim tyle wytrzymałem. Może rzeczywiście musiał coś w sobie mieć. Toksyczne więzy krwi? - A zresztą, to jest ciężki temat, nie ma się co tym przejmować. Jak będzie chciała, to przyjdzie.
- I to jest właśnie Joe, którego mi brakowało! - Zaśmiał się i popatrzył na mnie, a ja zrobiłem to samo. Czy my naprawdę rozmawialiśmy tak o kobietach i uczuciach? My? I to na poważnie? Byłem przekonany, że poszły tylko dwie butelki, musiały być mocne. - Powiem ci jedno.
- Wal.
- One wszystkie odchodzą. Wszystkie to suki i zostawią prędzej czy później. A brat cię nie zostawi. Brat będzie, stary.
- Zapiszę to sobie. - Uśmiechnąłem się i odpaliłem kolejnego papierosa. - Dzięki.
 Pierwsza zero jeden. 


Leandra
wrzesień, 1984r.

- Mówię ci, że byłam w szoku! - Wraz ze swoją ukochaną siedziałam na kanapie w moim mieszkaniu, popijając czarną kawę. - Po prostu mnie zatkało, zrobili taką gigantyczną przecenę, że zrozumiałam taką ważną rzecz... Bóg istnieje! Erika, seryjnie, Bóg ISTNIEJE.
- Dziewczyno, ale ja też jestem zaskoczona. Zaskoczona faktem, że w końcu udało się jakoś cię odstresować, jestem przeszczęśliwa wręcz. - Krótkowłosa blondynka uśmiechnęła się do mnie ciepło i popatrzyła w stronę okna. - A co z tym mieszkaniem?
- Nic. To znaczy, ja tu nadal będę mieszkać, tylko muszę wziąć jakąś dodatkową robotę, bo te rachunki mnie już wykańczają. Tylko też muzę patrzeć, żeby mi ze studiami nie wadziło, ale jakoś sobie dam radę. Dam?
- Pewnie, że dasz, ty byś nie dała, kochana?
- No właśnie. Także jest stabilnie, tylko mi strasznie szkoda, że nie możesz się wprowadzić.
- Wiem, mi też jest szkoda, ale sama rozumiesz, że to jest siła wyższa.
- No wiem, wiem, rozumiem. Caroline też ma siłę wyższą, która ją trzyma razem z Mary, chociaż obecnie ta sama sobie musi radzić.
- Dlacze...aha, bo ona do Kalifornii na półtora tygodnia poleciała, tak?
- Tak, ona i pięć innych osób. Pracownicy roku. To znaczy...roku według Mary, rzecz jasna.
- Oni tam mają coś robić poza byczeniem się przez dziesięć dni? Mam na myśli, czy jakieś obow... - Przerwało jej ociężałe, lecz głośne, pukanie do drzwi.
 Przeprosiłam Erikę i wstałam, po czym podeszłam do lustra, poprawiając włosy i koszulkę. Byłam nieco poirytowana, nienawidziłam, kiedy w sobotnie popołudnie ktoś postanawiał złożyć mi niezapowiedzianą wizytę, a zwłaszcza, że te ''wizyty'' przeważnie miały na celu wciśnięcie mi jakiegoś niepotrzebnego szajsu. Zupełnie jakbym miała za mało gratów, a za dużo pieniędzy, co ci ludzie sobie wyobrażali?
- Już idę! - Pukanie się powtórzyło i niestety z podwójną siłą. Dowlokłam się w końcu do drzwi i doznałam takiego dziwnego dreszczu, kiedy je otworzyłam. Sądzę, że mogę to opisać mniej więcej tak: podchodzę, otwieram, myślę, patrzę, nie wierzę. - DEE WAKEFORD?! - ryknęłam i automatycznie wciągnęłam ją wraz z walizkami do mieszkania, trzaskając z potężnym hukiem drzwiami. - Ja pierdolę, Dee, ja myślałam, że ty już nigdy nie przyjedziesz, miałaś tu być pół roku temu, Jezu, Dee, to ty!
- Lea, to ja, jestem, ja też myślałam, że już tu nigdy nie dotrę, ale to wina organizacji, Ben też już tracił wiarę, ale się udało i ja teraz tu jestem, dom czeka na swojego nowego nabywcę pod okiem rodziców Caroline i...czy ja mogę u ciebie przenocować?
 Patrzyłyśmy na siebie przez pięć minut, aż się poryczałyśmy. Tak bez zupełnie żadnego konkretnego powodu. W końcu podeszła do nas Erika z rolką ręczników papierowych i rzuciła najpierw mi, potem Dee badawcze spojrzenie.
- Erika, to jest właśnie Madeline, o której ci opowiadałam, Dee, to jest Erika, moja dziewczyna - powiedziałam, kiedy wszystkie łzy już poleciały.
- O, czyli to jest słynna Dee. - Blondynka uśmiechnęła się do mojej przyjaciółki, a ta pokiwała twierdząco głową, odwzajemniając gest. - Ja was na chwilę zostawię - oświadczyła i wciąż się uśmiechając, poszła na górę. Dla sprostowania, mieszkanie w którym żyłam, było typowym mieszkaniem z typowego amerykańskiego filmu. Centrum, budynki, lokale, wchodzisz po schodkach, drzwi, wchodzisz do środka, wnętrze jest wąskie, ale za to dwupoziomowe.
 Kiedy gdzieś nad nami trzasnęły drzwi, ja spojrzałam na siedzącą już w fotelu brunetkę. Miała na sobie obcisłe spodnie z jakby dresowego materiału, wepchnięte w zamszowe kozaki na platformie, powyciągany, szary sweter, a na ramiona opadały jej włosy, które nie chciały trzymać się koka. Wyglądała jakby nie spała od tygodnia i prawdopodobnie tak było.
- Dee, ale dlaczego tak długo i dlaczego tak nagle? - W mgnieniu oka usiadłam na skraju kanapy, zaraz przy fotelu.
- To jest...skomplikowane. Więc w skrócie: Ben miał problem z tymi, co się tym zając mieli, a ja jeszcze załatwiałam coś z młodym Firby'm...
- Chwila...co ty załatwiałaś z młodym Firby'm?
- Wiesz, czym on się zajmuje.
- Płyty, kasety, bilety... - O nie...
- Bingo.
- Dee...
- Gdzie jest Caroline?
- Caroline dostanie zawału serca jak cię zobaczy, ale to dopiero pojutrze.
- Chryste Panie, jak to pojutrze?! Nie! Kurwa, tu i teraz, Lea, ona musi tu być, gdzie ona jest?!
- Spokojnie! Jest w Kalifornii, pracownicy roku tam polecieli.
- Ale jest wrzesień, jak to pracownicy roku?!
- Dee, ten biznes Mary rozkręcił się w końcu siepania ponad dziesięć lat temu i u nich rok kończy się właśnie pod koniec siepania. -  Patrzyłam na nią z przerażeniem, nie miałam pojęcia, co się znowu stało, ale było dość niebezpiecznie. - Ale co jest?
- POMYŚL, robię interesy z młodym Firby'm i potrzebna mi po tym Caroline!
- No wiem, masz bilety, ale ona przecież pojutrze będzie...
- ALE BILETY SĄ NA JUTRO!
- Na co one są?! - Panikowałam, bardzo panikowałam i obawiałam się...
- AEROSMITH! - Najgorszego się obawiałam. 
- Ale przecież oni jeszcze zagrają nie raz i nie sto pięćdziesiąt, nie ma co się tak stresować... - Było, wiedziałam, jak bardzo im zależało na nich w oryginalnym składzie, w wielkim powrocie w chwale. - Jeszcze pójdziecie na taki koncert...
- Lea... Ja. Mam. Dwie. Pierdolone. Wejścia. Na...backstage...! - pisnęła.
 I cisza.
- ZAŁATWIŁAŚ WEJŚCIÓWKI NA BACKSTAGE AEROSMITH?! - ryknęłam z niedowierzaniem. - Coś ty zrobiła z tym biednym chłopakiem, że on ci to dał?!
- Znalazłam mu dziewczynę i obiecałam, że Caroline będzie z nim utrzymywać kontakty, wiesz, że on jest nawiedzony i dla niej wszystko! Bajerowałam, jak zawsze! Tak w skrócie...
- MADELINE WAKEFORD, ty sobie nie zdajesz sprawy, że twoja najlepsza przyjaciółka padnie trupem w moim mieszkaniu, kiedy się o tym dowie! O matko moja, nie jest dobrze, Dee, nie jest dobrze...
- Jest beznadziejnie... - wychrypiała, kołysząc się w przód i w tył. - Jak wróci, to wepcham jej te wymęczone bilety do gardła, nie opłaca się być pracownikiem roku, nigdy więcej już nim nie zostanie, kurwa, nie zostanie...!
- Ale to ten koncert jest już jutro?!
- Tak...!
- Nie da się przes...nieważne.
- Lea...litości... Ale to co ja mam z tym zrobić w takim razie?! Przecież ty ze mną nie pójdziesz... - I właśnie wtedy na dół zeszła Erika i popatrzyła na nas niepewnie, mówiąc, że będzie się już zbierać.
 Pokiwałam wolno głową, a tamta szybko wyszła z mieszkania, zostawiając nas same.
- A Jasper nie chciał z tobą iść...?
- Jasper nawet jakby chciał, to by nie dał rady. Fizycznie.
- Boże, to co z nim jest?
- Wygląda jak...jak Christine McVie po dwóch tygodniach bez wody i nieustannego imprezowania.
 Jak, jak...?
- Ja... Nie jestem w stanie sobie...tego...wyobrazić - wydukałam.
- No właśnie.
 Siedziałyśmy cicho przez dwadzieścia minut, ta obgryzała paznokcie, a ja wysiliłam wszystkie swoje szare komórki, by wymyślić, co z tymi jej nieszczęsnymi wejściówkami. I uznałam, że raz się żyje. Uderzył mnie nasz Boston sprzed czternastu lat.
- Dee...
- Co... - Ona prawie płakała, niesamowite.
- ,,Come Together''... - zanuciłam z udawaną chrypą i spojrzałam na nią niepewnie. W odpowiedzi uniosła głowę i odwzajemniła spojrzenie.
- R...right now...?
- Over me. Pójdę z tobą.
- Ale przecież...
- Cicho, wiem, nieprawda. Mogło być gorzej.
- Boże, Lea, nie wierzę...
- Ty się lepiej martw o Caroline.
- Nie muszę. Kiedy gryzłam palce, doznałam olśnienia. Poradzę sobie, poradzimy. - Czyli koniec.
- Ty diablico... - Skrzyżowałam ręce na piersiach i oparłam się o poduchę. - Dee naprawdę jest już ze mną!
 Nie miałam pojęcia, co ona wymyśliła. Ale wiedziałam, że nie ma jednego dna. Poza tym, na co jej i Caroline mógł być ten cały...backstage.

* *** *
Jadę teraz daleko, daleko i czekam na Wasze komentarze, na których mi bardzo zależy. Do przyszłego czwartku, mili państwo :)

czwartek, 25 września 2014

IV: Samotna ruda Pam z drewna tęskni ósmy rok

Po raz piąty zobaczymy się we wtorek, gdyż z przyczyn służbowych dodam rozdział kolejny właśnie wtedy.
Chciałabym podziękować Maddie, czytając Ją i potem wracając tu - czuję dziwne wpływy Dried Flowers. Uwielbiam.

* *** *
***

Caroline
październik, 1982r.

- Kurwa, Lea, wódki z kawą!
 Październikowe popołudnie, wparowałam tak po prostu do mieszkania bliskiej mi Lei bez zapowiedzi, zachrypiałam od tak te słowa i nietrafnie rzuciłam na kanapę poprzecierany płaszcz i torebkę, które wylądowały jednak na ziemi, podczas gdy ja sama opadłam bezwładnie na krzesło przy stole w kuchni i ukryłam zmęczoną twarz w dłoniach. Nie potrafiłam powiedzieć, co się stało. Od czterech lat moje życie było zupełnie rozstrzępione na setki różnych kawałków i nie sposób było to poskładać. Byłam rozdarta pomiędzy ciałem a umysłem, żyłam w innym świecie i w innym otoczeniu, pomimo tego, iż miałam już dwadzieścia pięć lat. Co z tego, skoro kiedy kupowałam alkohol czy okazjonalnie papierosy, to sprzedawcy pytali mnie, czy jestem pełnoletnia, ponieważ moja buźka na to nie wskazywała. Przeklinałam ich za to, przeklinałam geny. Ja chciałam w końcu być już zupełną kobietą i przestać być mylona z nowojorskimi szczeniakami, które przerastałam intelektualnie nawet wtedy, kiedy szlajałam się po Cambridge jako trzynastolatka. Matkując przy tym Dee. Dee, której ze mną, kurwa, nie było w tym beznadziejnym i męczącym mieście. Metropolii, w której zostałam uwięziona, bo miało być pięknie. Nie. Nie było. Szczęście miałam krótko, w zasadzie ja zgubiłam te cztery lata życia. Co się działo?
 Nic. Zupełnie nic, spadła na mnie jedna myśl, zupełnie jak grom z jasnego nieba. W tym świecie czas płynął stanowczo za szybko. W tym świecie nie było podziału na dzień i noc, pracę i odpoczynek. Tu się wciąż gnało. Kiedy ostatnio w spokoju usiadłam z Mary w salonie i porozmawiałam o czymś zupełnie nieistotnym? Kiedy ostatnio obejrzałam dobry film w telewizji? O kinie nie wspominając... Kiedy przeczytałam jakąś książkę? Naprawdę nie wiedziałam, jedyne co, to codziennie rano przeglądałam gazety i zawsze plamiłam je kawą i twarogiem z kanapki. Od czterech lat jadłam dzień w dzień to samo, kanapki z twarogiem. A czasem urozmaiciłam to płatkami czekoladowymi albo kukurydzianymi. Hej, kto mi ukradł życie...
- Matko, Caroline, co się stało?! - Spanikowana Lea zamknęła z hukiem za mną drzwi do mieszkania i pośpiesznie usiadła na przeciwko, gładząc moje włosy. - Kochana, co się stało?! Wypadek jakiś? Coś z Mary? Coś z pracą?
- Ja mam dość...
- Chyba nie zamierzasz mi powiedzieć, że on... - Popatrzyłyśmy na siebie badawczo. Tak przynajmniej myślę, ja miałam zaszklone oczy i niewiele obrazów docierało do mojego mózgu, a jej z kolei były takie ogromne, że nie wiem, czy pojmowała wszystko, co widziała. Ale zgadła. Chciałam powiedzieć jej właśnie o tym, że on. To nie była za ciężka zagadka, od miesięcy nam się nie układało.
- Zerwał zaręczyny. Właśnie tak się stało. Dzisiaj. Teraz. Przed godziną. Jak wyszłam z pracy. On do mnie podszedł. I powiedział, że to już nie ma sensu. Powiedział, że to nie ma sensu i tylko się męczymy w tym związku. Że będziemy szczęśliwsi bez siebie, że jesteśmy młodzi i na pewno sobie jeszcze kogoś znajdziemy i życie ułożymy. Że ja biorę wszystko tak bardzo poważnie. Że gdybym myślała tak jak wyglądała, byłoby lepiej. Bo rzekomo wyglądam mu na zajebistą dwudziestkę, ale gadam jak pojebana pięćdziesiątka, rozumiesz to? Bo ja, kurwa, nie...palant! - I się rozryczałam. Jak pięciolatka. Położyłam głowę na stole, pozwalając włosom ułożyć się po swojemu, nie dbałam o nic. Chciałam się cofnąć w czasie nawet i o dekadę. Coś poszło źle.
- Co za niewdzięczna szuja...
- No...prawda...?!
- Oczywiście, że prawda, ale Caroline... On sobie sam tym zrobił krzywdę, nie możesz się tym ty zadręczać, nie był ciebie wart i ty dobrze o tym wiesz...
- Wiem...
- Właśnie, dlatego, skarbie, nie płacz już, bo naprawdę nie masz za kogo. Poza tym... Ktoś, kto tak mówi o takiej osobie jak ty po prostu nie może być odpowiednim ani tym jedynym.
- Ale prawie trzy lata...razem... Lea...
- Ja wiem, wiem, że teraz nie widzisz za bardzo żadnej przyszłości, ale to...to minie, no już... - Wstała i podeszła do kuchennego blatu, z którego wzięła wielką rolkę papierowych ręczników, po czym postawiła mi ją przed twarzą. Nie czekałam na instrukcje, co z tym zrobić i zużyłam połowę w zasadzie od razu.
- Dzięki...
- Żaden problem. Ale powiedz mi teraz... Przecież mówiłaś jeszcze tydzień temu, że wreszcie jest pięknie i że się kochacie, że jest jak najbardziej w porządku. Coś się stało ostatnio?  Jeśli oczywiście masz ochotę mi o tym opowiadać...
- Nie, to nie jest dla mnie problemem. - Zachlipałam stanowczo, by podkreślić realizm własnej odpowiedzi. - Ja nic nie wiedziałam, nic się między nami nie zdarzyło złego. Ale kiedy on dzisiaj mnie złapał, jak wyszłam z budynku, to... On był z jakąś laską. Pinda miała z dziewiętnaście lat najwyżej i takie rzadkie, rozwalone gówno na głowie, nie włosy. Żeby nawet tak banalnej fryzury jak tapir nie umieć zrobić, to trzeba być wyjątkową kaleką, także życzę Paulowi szczęścia na nowej drodze ze swoja piękną, platynową księżniczką.
- Czyli on cię zdradzał! Chuj cię zdradzał, Caroline! Teraz to już w ogóle nie masz co za niego ryczeć!
- Ale ja już nie płaczę nawet o niego. Ja płaczę przez siebie i swoją głupotę. Powinnam rzucić to wszystko w cholerę już pół roku temu, kiedy zwyzywał mnie bez powodu, ale byłam wtedy tak beznadziejnie zakochana, że przymknęłam na to oko. Ale pierścionek zaręczynowy to ja mu chciałam wepchać do gardła już w czerwcu, ale prze... Hej, skoro on mi się w maju oświadczył, to znaczy, że wtedy jeszcze nie miał tej pizdy na boku. Zostawił mnie dla jakiejś dziewczynki, którą może znać od lipca czy sierpnia?!
- Ale walić go, zapomnij. - Machnęła ręką i zalała wrzątkiem dwie herbaty, a ja byłam tak pochłonięta swoim kojarzeniem faktów, że nawet się nie zorientowałam, że nie siedziała już na przeciwko mnie. - Walić go, panno Hadley. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, a ten związek na pewno dał ci bardzo cenną życiową lekcję. Paul Allen okazał się być nic nie wartym prostakiem, lecącym na tworzywa sztuczne i najwyraźniej boi się kobiet z klasą, bo jeszcze go zdominują. A ty masz bardzo silną i wpływową osobowość, Caroline. I on wyczuł, że tobie na głowę się wejść nie da, więc znalazł sobie inną. - Postawiła dwa kubki na stole i usiadła znów na swoim miejscu.
- Leandra, wiesz co?
- Słucham cię.
 Patrzyłam obolałymi od płaczu oczami na czerwony kubek w białe paski i przygryzłam lekko dolną wargę. Myślałam, co mogę jej odpowiedzieć, bo tak szczerze, to nie miałam pojęcia, po co ją spytałam, czy wie. Odruchowo może.
- Masz rację. Walić tę sierotę. Na co mi taki żałosny facet, dobrze się stało. W końcu mogę powiedzieć, że coś się mi w życiu udało. Uwolniłam się od niego i już się nikomu nie dam tak omotać. Będę od dziś chodziła ulicami tak, że chodnik będzie drżał, a ludzie będą się za mną oglądać. Laski z zazdrością, a faceci będą mnie pożądać. A ja żadnemu nie ulegnę. Teraz to już tylko oni będą ulegać mnie. Chcę być taka, jaka byłam w Cambridge.
- I to mi się, stara, podoba! Pokażesz im, że w kobiecie jest siła!
- Tak jest. Ale żeby być taką właśnie prawdziwą Caroline Hadley, to potrzebuję jeszcze jednego i bardzo ważnego elementu, który będzie musiał mi dać co jakiś czas w twarz, żebym nie zapomniała o swoim prawdziwym ,,ja''. I żebym ja mogła dać komuś w twarz tak bez powodu, a ten ktoś by się nie obraził.
 Cisza.
- Dobra, chyba już się pogubiłam.
- Lea, potrzebuję kartkę i długopis. Szybko.
 Uniosła brew, ale posłusznie wstała z krzesła i poszła do salonu, gdzie przeszukiwała przez pięć minut wnętrza szuflad. Dla mojego długopisu. A ja tak na nią patrzyłam, aż w pewnym momencie coś przykuło moją uwagę: w samym roku pokoju dostrzegłam gitarę, a raczej jej fragment, wystający zza brązowej okiennej zasłony.
- Ty grasz na gitarze? - spytałam, kiedy dziewczyna znów opadła na swoje krzesło i rzuciła w moją stronę kartkę i rozkręcony długopis.
- Nie gram, a skąd. Czemu pytasz?
- Dlatego, że w rogu twojego salonu zalega gitara.
- Ach, ona... Nie jest moja. Ja ją tylko przechowuję. Ósmy rok z rzędu.
- O Jezu, to co to za skarb rodowy jest?
- Ona jest Dee. Ojciec jej ją dał wtedy, kiedy przyleciała do mnie i pojechałyśmy do Bostonu. Nie było jej jak wziąć, więc zostałam poproszona o opiekę nad nią.
- Nic mi nie mówiła, że ma gitarę - powiedziałam wolno, skręcając długopis i patrząc na Leę. - Umie grać?
- Nie. Nie umie, ale nie pozwala jej wydać, mam ją trzymać, to trzymam. Mi nie przeszkadza. Przynajmniej nie jestem tu sama, mogę zawsze porozmawiać. Z Pamelą.
- Co? Nazwała to drewno Pamela?
- Ta, jak się przypatrzysz to dostrzeżesz w niej Pamelę Courson. - Podniosła się szybko z krzesła i pobiegła na drugi koniec pokoju, zabierając gitarę, z którą po chwili wróciła. Podała mi ją, a ja przyjrzałam się jej dokładnie. Rzeczywiście, miało to jakiś sens. Drewno było dosłownie czerwone, jakby rude, a całą długość gryfu zdobiły złotawe plamki.
- Cześć Pam - mruknęłam cicho i ostrożnie oparłam ją o stół.
- Pam...ładnie. Ale mniejsza z nią, na co ci ta kartka? Piszesz list?
- Tak.
- A do kogo?
- Do osoby, o której ci mówiłam. Do tej, która ma tu ze mną siedzieć i żyć.
- Kurwa, ale przecież...no nie. Nie mówisz poważnie, Caroline. Nie uda się.
- Jestem bardziej poważna, niż kiedykolwiek wcześniej, moja miła Leandro. Ściągamy tu Dee. Pam się na pewno też stęskniła.
- Jesteś niepoważna...
- Ja tylko potrzebuję atrakcji w tym pierońskim mieście.


Dee
grudzień, 1983r.

 Smutna Madeline Wakeford siedziała w pustym domu, w którym kiedyś spędzała tyle czasu ze swoimi rodzicami. Smutna ja siedziałam na kanapie w salonie i patrzyłam na ogień, który beztrosko trzaskał w kominku. Mała choineczka stała na parapecie, na ławie pusta miseczka, w której powinny leżeć słodycze. A obok dwa kubki z niedopitymi kawami. I ja na kanapie.
 Był dwudziesty czwarty grudnia, mijał piąty rok bez fizycznej obecność Caroline i moich rodziców. Miałam dwadzieścia trzy lata, do oczu napłynęły mi łzy. Skierowałam głowę w stronę okna i łzy popłynęły po moich policzkach. Najpierw jedna i wolno, potem druga i szybciej, aż w końcu cały potok. Pierwszy raz w życiu poczułam, że to naprawdę nie skończy się tak, jak sobie zaplanowałam dawno temu. To nie był sen, to nie była bajka, a rzeczywistość. A ja byłam sama, spędzałam święta w zupełnej samotności, dostałam naturalnie listy, ale list mnie nie przytuli, nie pośmieje się ze mną, nie pójdzie ze mną na zakupy, nic ze mną nie zrobi. Wstałam, podciągając nosem, i podeszłam wolno w stronę okna. Oparłam czoło o zimną szybę i patrzyłam tak tępo przed siebie, w noc i w lecący z nieba deszcz, bo przecież na co nam tutaj śnieg. On był tutaj od zawsze klęską żywiołową, szkoda. Czarną przestrzeń rozświetlały pomarańczowawe światła latarni, padały też na dom. Ten sam, w którym kiedyś spędzałam kupę czasu, gdyż to był dom Caroline.
- Ja cię tak bardzo potrzebuję... - Zamknęłam oczy. Ściskając powieki, przyłożyłam zaciśniętą pięść do szyby. Zazgrzytałam zębami, po czym odwróciłam się plecami do okna i osunęłam się po nim, a potem po ścianie, na podłogę. Zwinęłam się w kłębek i zaczęłam płakać, tak z czystej bezradności. Gdzie uciekły moje dziewczyny, dlaczego moim rodzicom nagle zachciało się poznawać nowego świata?
 A gdzie był mój chłopak? Ach tak! John Baines zerwał ze mną na dzień przed moimi tegorocznymi urodzinami, ponieważ nie byłam taka, jaką sobie mnie wykreował w głowie. Ugryzłam się mocno w język i wróciłam myślami do dziewiątego grudnia tego roku.
 Staliśmy w mrozie, a on patrzył na mnie. ,,Madeline, nie zrozum mnie źle, ale ja nie umiem być z kobietą, która jest jak kamień. Mówię do ciebie i mówię, a ty nie odpowiadasz, albo robisz to tak wymijająco. Nigdy nie mówisz wprost, tylko kleisz dziwne historie, zacinasz się, czasem nawet zdania nie skończysz. Jesteś za zimna w tej relacji, nie umiesz ze mną rozmawiać. Przepraszam cię, ale ja nie chcę tak funkcjonować. Potrzebuję kogoś bardziej wylewnego i na ziemi, poza tym...właśnie, ciebie tu nie ma. Nie da się żyć marzeniami cały czas, Madeline. To jest koniec...''. Kurwa, naprawdę? Panie Baines, zobacz pan moje listy! Ja naprawdę jestem zimna i nic nie mówię? Ja naprawdę nie mam emocji?
- Idź do diabła, nierozumna cholero prostolinijna... - zachrypiałam, przecierając oczy.
 Ale on miał rację z tym, że nie da się żyć marzeniami cały czas. A ja chyba to robiłam. Chodziłam do sklepu White'ów, gdzie sprzedawałam dziwne rzeczy. Swoje obrazki. Siedziałam potem z nimi na ulicy, a ludzie oglądali, młodzi kupowali. Chodziłam z nimi na nasz nieśmiertelny targ w Cambridge. Tam zawsze było wielu nawiedzonych artystów, którzy widzieli we mnie ,,wielki potencjał'' i ,,prawdziwą artystyczną duszę''. Mówili, że ,,takich ludzi właśnie brakuje''. Oni też nie wyglądali na tutejszych, a takich z marzeń, a jakoś im się wiodło, skoro ja swoją nocną abstrakcję wyceniłam na dwadzieścia funtów, a dostałam sto od pewnego starca, który wyglądał jak Jezus.
 W zasadzie, to to chyba był Jezus. I kupił ode mnie płótno z kolorowymi ciapkami, które tworzyły duże kwiatki, po czym zniknął z nabytkiem gdzieś w tłumie i tyle się widzieliśmy.
 Myślałam dalej, aż ktoś zapukał do drzwi. Zaklęłam pod nosem i na klęczkach dowlokłam się do drzwi.
- Kto...
- Wakeford, Mikołaj do ciebie.
- Z nieba mi spadasz - mruknęłam i niezdarnie szarpnęłam za klamkę. Do mojego domu wszedł Jasper i szybko zamknął drzwi, rozglądając się przy tym po pomieszczeniu. - Jestem przy ścianie, debilu.
- Co ty, kurwa, robisz, Dee, ja lecę do ciebie w de... Płakałaś?
- Płaczę.
- Hej, co jest? - Kucnął przy mnie i przyjrzał się mojej twarzy. - Piękna, co się stało?
- Nic, świętuję sobie.
- A teraz ta nieoficjalna wersja. - Wstał i podał mi ręce, pomagając się podnieść, potem poprowadził mnie do kanapy, na której usiadłam. A on poszedł do kuchni po pudło chusteczek. - Łap. - Rzucił mi je i runął na fotel obok.
- Mam ci powiedzieć, dlaczego wyglądam jak siedem nieszczęść? - Wysmarkałam z impetem nos i sięgnęłam po leżący na oparciu koc w wielkie grochy, po czym owinęłam się nim w kokon.
- Tak, jest dwudziesta trzecia osiem, więc mamy dobry czas na takie dyskusje.
 Westchnęłam głośno i popatrzyłam na niego błagalnie.
- Po prostu...dzisiaj obchodzę jubileusz samotnych świąt. Piąty roczek, tym razem mnie to rozwaliło zupełnie, jak widzisz. - Uśmiechnęłam się blado, ale zaraz spoważniałam. - Nie. Dobra, Jasper, tak na serio, to chodzi mi o to, że zdałam sobie sprawę z własnej beznadziejnej sytuacji. Wszyscy moi bliscy są za oceanem, Lea, rodzice i moja Caroline. Coś tam robią, a ja rozwalona od kilki lat tkwię w tym mieście i nie wiem, jak się stąd ruszyć. Wciąż brakuje mi tych dwustu funtów i nie mogę ich dozbierać, bo to rachunki w górę, to składka w sklepie na coś, to zakupów więcej, to więcej na ogrzewanie, wodę. A ja już więcej prac nie mam jak wziąć, nie wyrobię. Poza tym, chłopak mnie zostawił, ponieważ...on mi powiedział, że jestem zimnym kamieniem bez emocji i on nie może ze mną normalnie porozmawiać, rozumiesz? I jedyne co mam, to setki listów. Jak raz w tygodniu nie przejdę się na pocztę z czymś dla Caroline, to mnie szlag trafia. O właśnie, i tam też majątek zostawiam. Kurwa, co ja ci w ogóle opowiadam, czuję się jak sierota.
 Zapadła niezręczna cisza, blondyn patrzył w ogień w kominku, aż po chwili spojrzał na mnie i nachylił się do przodu. Otwarł usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je z powrotem. Powtórzył to z sześć razy, aż w końcu udało mu się z siebie coś wyrzucić.
- A można się było zabrać z rodzicami... - Chciałam mu dać w twarz po tych słowach, ale zorientował się, że ja nie wyczułam, że zaraz dopowie do tego coś zajebiście prawdziwego i odsunął się ode mnie. - Ale ty wolałaś wygrać sobie takie życie sama i mordujesz się tutaj już piąty rok. A ja doskonale o tym wiem i kurewsko cię, kobieto, podziwiam. Ja bym nie dał rady, ale to stąd, że jestem nerwowy i niecierpliwy, ale też bez żadnych większych ambicji, poza dożyciem następnego tygodnia. A skoro ja doskonale wiem o tym, że ty latasz jak wół po mieście i robisz co możesz, postanowiłem ci pomóc.
- Jak mi dorzucisz dziesięć funtów, to raczej nici z pomocy, ale dzięki za troskę...
- Bo się obrażę. Naprawdę masz o mnie takie niskie mniemanie?
- Przepraszam...
- Bardzo dobrze. Dee, rzecz w tym, że ja mam dla ciebie pewną przepustkę, ale niestety nie mam stuprocentowej pewności, że wypali.
- Proszę...? - Podniosłam się do pozycji siedzącej i popatrzyłam na niego badawczo. Oczy dziwnie mu świeciły, a może to tylko ogień się w nich odbijał...
- Wysłuchaj mnie tylko i uwierz.
- Jasper, po co ty do mnie przyszedłeś? Z czym?
- Nie kłamałem, mówiąc, że Mikołaj do ciebie.
- Nie... - Pokręciłam wolno głową.
- Madeline, mój kumpel rozmawiał z Benem i wyszło, że do tego małego-dużego centrum kultury jego żony mają na początku przyszłego roku przewieźć kupę nowego badziewia dla elokwentnych ludzi i nie ma opcji, żeby zrobić to poprzez samolot, bo tego jest za dużo. I zostaje im tylko prom, tego jest cała, kurwa, średnia ciężarówka. I potrzebują kogoś, kto będzie mógł popłynąć jako nadzorca tego. A nikogo nie ma. Firby ma tu tylko trzech pomocników i akurat oni odpadają do tej roboty. I Stephen, który z nim o tym gadał, mi powiedział o takiej sytuacji, a ja pomyślałem o tobie, że dla ciebie to by była całkiem opłacalna i korzystna zagrywka, zwłaszcza, że Ben przyjaźni się z twoim ojcem, a ciebie lubi, więc tak wstępnie z nim pogadałem i on się zgodził, tylko jeszcze ustalają terminy... Pierwszy raz z Anglii będą tam coś wozić, więc...
 Tyle wystarczyło. Zrobiło mi się gorąco. I zimno. Patrzyłam na mówiącego wciąż blondyna, ale nie wiedziałam już, co znaczą te słowa. Przestałam rozumieć. Liczyło się tylko jedno: prom do Nowego Jorku. I ja na nim. I koniec. I załatwił mi to Jasper Axon. Mój Jasper.
- Czym ja sobie na to zasłużyłam...?
- Niczym. Ale ja cię zawsze będę kochał, mimo tego, że wiem, że to tylko moje uczucie. Ja nie chcę zastawać cię codziennie w takim stanie, przy drzwiach i zalaną łzami. Ty powinnaś być z nimi, z Caroline, od samego początku. Nie mam siły oglądać cię za sklepową ladą u White'ów. Ani na tych popierdzielonych targach na placu. Nie chcę cię w ogóle widzieć na terenie tego miasta, hrabstwa, ani kraju.
- Nienawidzę cię! - pisnęłam i rzuciłam mu się na szyję, zwalając przy tym z siedzenia. I sama nie wiem, czy płakałam.
- Nie ma za co...
- Śpisz tu dzisiaj, ze mną. Nie puszczę cię na ulicę po tym wszystkim. Słów mi brakuje...ja...
- Cicho, Dee. Wiem. Pamiętam twój ryk, kiedy rok temu Caroline napisała ci taki nieludzko długi list, że cię potrzebuje w Nowym Jorku, a ty nie mogłaś nic zrobić. Po prostu...chciałem ci pomóc... Skoro sam sobie nie mogę, to chociaż innym. Tobie.
 W odpowiedzi patrzyłam tylko na niego. On patrzył na mnie. Leżeliśmy na chłodnej podłodze przy kominku, przykryci tym grubym kocem w grochy. Ja nadal chciałam płakać, ale ze szczęścia. Milczeliśmy jednak. W końcu on zasnął, wyglądał jak martwy. Jak trup. Śmierć. Serce mi się ścisnęło, wtuliłam się w niego tylko. Chciałam mu to jakoś kiedyś wynagrodzić. Cóż ja mogłam...
- Przepraszam, że nie potrafię cię kochać... - szepnęłam, zasypiając. Znów łza. Jedna, wielka. Gorąca.
 Nawiedzała mnie potem na noc.

***
1 stycznia 1984r.
HADLEY
DEFINITYWNIE.
Wierz mi lub nie, ale możesz chyba zaczynać wycieczkę po Stanach w poszukiwaniu pączków!!!
Podniecona Dee.


***
8 stycznia 1984r.
Wakeford?!
Kurwa. To chyba jest sen. Coś ty tam sprzedała?!
Otumaniona Caroline.


* *** *
Jest sens przypominania Wam o tym, że czekam na najmniejsze nawet komentarze? Przypomnę, bo czekam :)

czwartek, 18 września 2014

III: ''Świat'' zaczynał się za oceanem

Skakać z roku na rok będziemy jeszcze przez dwa rozdziały, w piątym wejdziemy w rok '84 i sądzę, że na nim już przyhamujemy.

***

Leandra
czerwiec, 1978r.

 Czerwiec od zawsze był dla mnie miesiącem dziwnym i zawsze coś zmieniał. To znaczy ''zawsze'' od czterech lat. A od pieprzonych ośmiu widziałam swoją przyjaciółkę tylko dwa razy, łącznie pięć tygodni. Jakie to było dziwne, prawie tak samo jak nawiązanie korespondencji listowej z Jasperem Axonem, ale do tego jeszcze wrócę.
 Kiedy w siedemdziesiątym czwartym Dee przyleciała do Bostonu, wystawiając przedstawienie, w które zaangażowała zarówno niczego nieświadomych chłopaczków z Aerosmith, jak i mnie, myślałam, że nie ma dla nas przyszłości. Pomyliłam się wtedy, była przyszłość, wszystko się unormowało. Madeline była tamtego czasu niezwykle wycwaniona i kiedy miałam to trzynaście lat - nie dawałam sobie z tym rady. Ale stało się coś, czego nie przewidziałam. Udzieliło mi się. ,,Lonesome Crow''*, płyta, którą dostałam od niej na urodziny, przestawiła mi tok myślenia i odurzyła mój mózg do końca życia. Słuchając po nocach tych przedziwnych kawałków, bałam się, że mam schizofrenię. Docierały do mnie niezidentyfikowane dźwięki, głosy, wycie, hałasy...nie wiedziałam czasem, skąd to. A to była po prostu muzyka Scorpionsów. Zespołu, który zaczął mnie ogarniać i oddalać od wielkiej miłości, Beatlesów. Zepchnęli ich na drugi plan. Do siedemdziesiątego ósmego miałam już sześć ich albumów, w czym jeden koncertowy, a miłość do nich uświadomiłam sobie podczas słuchania ,,Virgin Killer''. To było chwilę moją aspiracją, ja chciałam zabijać dziewice. Poważnie.
 W czerwcu siedemdziesiąt sześć zjawiłam się z ojcem w Cambridge i zabawiliśmy tam dwa tygodnie. Włóczyłam się z Dee i Caroline po mieście, po parkach, ulicach, naszym osiedlu. Moje rodowite Angielki wręcz promieniowały wpływami muzyki, chyba tylko ona nakręcała je do życia, co mnie trochę przerażało i przerastało. W wyglądzie i stylu bycia Madeline było czuć wyraźnie artyzm Marianne Faithfull i wyzwolenie z męskością Patti Smith, interpretacja dowolna. Caroline natomiast poszła w coś, co kojarzyło mi się z tą damska nominacją Debbie Harry. A ja? A ja wzdychałam po cichu do Joni Mitchell i nie mówię tutaj tylko o jej głosie...no właśnie... Ale poza tymi babkami - one wzdychały nadal do Stonesów jedna, do Bowie'go druga, a wspólnie do tych sierot z Aerosmith. Chociaż Dee wciąż narzekała na ,,Rocks'', która jej zdaniem nie była płytą godną większego zainteresowania, przez co często wybuchały zabawne konflikty. A ja nadal nie wiedziałam, czym tu się jarać...
 Hej, ale ja dążę do Jaspera. Kiedy w siedemdziesiątym czwartym dostałam od niego pierwszy list, byłam co najmniej zaskoczona. Ale temat już mnie wkurwił, on był bardziej ciekawski od tych starych bab. A jednak wdałam się z nim w takie pisanie. Doprowadzał mnie do szału, pytał o rzeczy, o które pod żadnym pozorem nie powinien pytać, a ja odpowiadałam po swojemu, by się wyżyć.

27 czerwca 1978r.
Axon...
 Posłuchaj mnie uważnie, przeginasz już maksymalnie. Dokładnie cztery lata temu napisałeś do mnie pierwszy list (może i pierwszy w Twoim życiu) i już on zdążył mnie wyprowadzić z równowagi. I teraz odpisuję na Twój...wiesz który? Nie wiesz. Mam wszystkie Twoje listy w kolejności chronologicznej poukładane i ponumerowane na kopertach. Odpowiadam na Twój pięćdziesiąty piąty list, niesamowite. Ale dobra, Jasper...kurwa, tak nie będzie.
 Po pierwsze: na jakiej podstawie śmiesz mi wypisywać, że ''Ameryka mnie zepsuła''? Że ''jestem jak typowa Amerykanka''? I, co najgorsze, że ''uważam, że Anglicy są gorsi''?! Axon, co jest z Tobą źle? Dlaczego Ty tak twierdzisz? Na jakiej podstawie? Rozmawiałeś ze mną przez dwa tygodnie po latach milczenia! Nikt nie będzie mi wmawiał takich pierdół. Za nic, zwłaszcza taki tani margines społeczny jak Ty. 
 Po drugie: czy nie zapędzasz się czasem? Nie uważasz, że pytanie mnie poprzez listy, czy...czy Dee z kimś spała jest CO NAJMNIEJ NIETAKTOWNE?! Nie. Nie spała. O ja pierdzielę, skąd Tobie takie myśli... Nie uważasz,poza tym, że zatrzymała się wizualnie na etapie czternastu lat? Że wygląda tak samo jak wtedy, tylko...że teraz ma to zupełnie naturalnie? Chyba, że ją podejrzewasz o seks w wieku tych czternastu. Cóż, też nie. Aż takiej patologii nie było. 
 Po trzecie: dajże se siana z molestowaniem mnie pisemnie tym kabaretem muzycznym. NIE. Dobra, przyznaję, że kilka kawałków mają przyzwoitych, ale nie dręcz mnie nimi, nie przeciągnięcie mnie na swoją stronę. Mam swoje słabości. 
 Po czwarte: nie powiem Ci, dlaczego nie jestem już z Suzanne. Gówno Cię to powinno obchodzić, nie będzie kolejnej plotki, wystarczy, że się dowiedziałeś, że w ogóle z taką byłam. Boli Cię męska duma, co?
 Po piąte: ostanie...co miałeś na myśli, kiedy wspomniałeś poprzednio o... Że Caroline coraz poważniej myśli o przeprowadzce przez wielkie ,,P''? Dokąd? Dlaczego? Co chce robić?
Czekam na odwet, Axon, całuję (ech...),
Lea.
 Jedna spontaniczna decyzja Caroline miała wywrócić całe może życie do góry nogami, cholera jasna!


Jasper
sierpień, 1978r.

- Co ty w ogóle chcesz robić w swoim życiu, Wakeford?
- Chcę być.
 Dee, czwórka znajomych i ja pojechaliśmy tego wyjątkowo ciepłego dnia w miejsce, które robiło u nas za góry. W zasadzie to były wielkie, porośnięte takimi fioletowymi krzakami pagórki, ale ''jadę w góry'' brzmiało lepiej, więc tego się trzymajmy. Początkowo miałem tam jechać tylko ja, Stephen, Nicolas, Greg i Annie, ale wyszło, że niesforna Madeline nie ma co z sobą zrobić w sierpniową sobotę, więc załapała się na wycieczkę, co mnie jakoś tam pocieszyło, ponieważ ją lubiłem najbardziej z tego towarzystwa. I przy okazji mogłem ją podbudować, bo ostatnio było z nią naprawdę marnie. Chociaż, czego się mogłem spodziewać po takim ciosie, jaki dostała? Gorzej, że wiedziała o nim, ale nie dało się tego uniknąć.
 Siedziałem na jednym z licznej grupki kamieni na ''szczycie'' jednego z naszych malowniczych wzniesień, trzymając w ręku butelkę piwa i patrząc się przed siebie na Grega z Annie. Spuściłem głowę, po czym splunąłem na trawę. Dzień mijał wyjątkowo wolno, czwórka z nas się tylko integrowała, podczas gdy ja nie robiłem zupełnie nic. Razem z Dee. Ona ostatnio nawet nie ruszała się z domu.
- Ciężko ci jest, co?
- Jasper, a jak myślisz? - mruknęła znużona.
- Wiem. Tylko mnie zastanawia, dlaczego ty tak przeżywasz to wszystko, skoro byłaś chyba pierwszą, która wiedziała, że do tego dojdzie. Nawet jej tego życzyłaś.
- Po prostu...ona tutaj nie ma co robić. A skoro tam się dla niej znalazła taka propozycja roboty, jeszcze po znajomości...to dlaczego miałaby nie korzystać...? Zmarnowałaby się, pozostając w Cambridge. Anglii...
- Pierdzielisz, gdyby nie to, że młody Firby się w niej dalej nieszczęśliwie kocha, to jego matka by jej nie załatwiła tej pracy.
- Nie. Ona ją lubi i bez jego nieodwzajemnionego uczucia. Caroline zawsze była lubiana przez Firby'ch i dobrze o tym wiesz.
- Nieistotne, co ona ma w ogóle robić? - spytałem i odłożyłem pustą butelką na trawę, a sam przesunąłem się bardziej w lewo, robiąc miejsce zrezygnowanej brunetce.
- Mary ma tam tę wielką księgarnię plus sztuka i jeszcze antykwariat, co ciekawe. Potrzebują do niej ludzi, a ta nie ma zaufania do młodych-obcych. Więc bierze Caroline. Przecież ona zajmowała się im domem nie raz, nie dwa, kiedy wyjeżdżali. Chodziła z tym schorowanym psem na spacery. I dorabiała na tym. Dlatego Firby uznała, że ona będzie dobra na tę posadę. Tam. W Nowym Jorku. I...Caroline podłapała okazję. Sama jej doradziłam, żeby tak zrobiła. No i... I tak właśnie ona mi ucieka do nowego świata... Będzie żyć. Będzie mieć zajebistą robotę, miasto nie najgorsze. Jedzie.
  I cisza. Mówiła z takim dziwnym przejęciem. Nie była zazdrosna, była podekscytowana i dobita równocześnie. Miałem wrażenie, że wiem, skąd się to bierze, ale jeszcze nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków. Podszedłem do sprawy dobrą metodą: nie cofałem się, tylko do przodu.
- A gdzie będzie mieszkać? Wynajęte ma coś? Ma kochanka nowojorskiego?
- Aż ty zabawny jak zawsze...nie. Mary ma tam spore mieszkanie, dwupiętrowe. Na dole ma wynająć jej jeden pokój. To znaczy nie wynająć, ale...ona tam będzie mieszkać. Jest przecież jak bratanica dla niej. Dosłownie. Da sobie radę... Poza tym, ma dwadzieścia jeden lat...już.
- Wiesz, to powiem ci, że życie jej się ładnie zapowiada. Ciekaw tylko jestem, czy na miejscu też tak cudownie się okaże, ale tego jej życzę. Może jej chociaż wyjdzie. - Uśmiechnąłem się lekko i spojrzałem przed siebie. - I znowu cię zostawiają, Wakeford.
- Znowu... Teraz to już zupełnie mnie zostawiają. Wszyscy mi za ocean uciekają. A ja tutaj. Z tobą. Siedzę... Nawet moi rodzice chcą do Stanów.
- Pieprzysz.
- Nie. Poważnie mówię. Chcą tam lecieć, nagle wszyscy chcą, Lea rzuciła tego zarodek, Caroline podłapała i wszyscy stąd wyjeżdżają.
- Co twoi starzy chcą robić w Ameryce?
- Dokładnie to samo co tutaj. I w zasadzie to jest pewne już, że jadą.
- Czekaj, już? Szybcy są.
- Pół roku rozważają, od dwóch miesięcy pewne.
- Co ty nic nie mówiłaś?
- Nie było mi po co robić szumu.
- Zabierasz się z nimi w takim razie, co?
- A skąd. Nie ma opcji. Nie chcę. Zostanę tutaj, w domu. Póki mam pracę jest okej. Daję radę. Jak sama sobie nazbieram i uznam, że tego chcę, polecę. Tam czy gdzie indziej - powiedziała cicho i popatrzyła na mnie z błyskiem w oku. Nie sądziłem, że jeszcze w sobie to ma. Ten błysk to było marzenie, od paru lat Dee żyła specyficznym trybem. Nie marzyła, dla niej każdy dzień był pierwszy. Codziennie poznawała od nowa i na nowo to samo. A wtedy wskoczyła na nowy etap. Nie miała już wszystkiego.
- Zmieniłaś się, Madeline - odparłem i spojrzałem na swoje blade, chude ręce. Kości. - Myślałem, że zatrzymałaś swój rozwój już parę lat temu. Za szybko przerobiłaś pewien materiał i się zatrzymałaś. A ostatnio coś się znów odblokowało. To jest chyba stąd, że twoja siostrzyczka wyjeżdża. Wylatuje. Już nie będzie z kim zarywać z nudów do chłopaków. Nie będzie z kim takich parapetówek robić. Z kim słuchać muzyki. Będziesz kończyła szkołę i...co? Nadal pracowała u White'ów, sprzedając różne kolorowe pierdoły na półki w salonach i swoje obrazki?
- Może. Nie wiem. Skończę szkołę, jak się wyrobię z uczeniem. Posiedzę tu chwilę. Może się ustatkuję. Może wyjdę za mąż. Może do końca życia będę sprzedawać te twoje kolorowe pierdoły. Może do końca życia będę z tobą rozmawiała o takich sprawach. Nie wiem, Jasper. Chcę po prostu...być. Może będę więcej malować. Rysować. Nucić. Sama. Moja przyszłość to jest czarna dziura, Axon. Zupełnie jak twoja. Nie grasz już?
- Gram, gram, ale czekaj... Zaskakujesz mnie. ,,Skończę szkołę, jak wyrobię się z nauką'', zajebiste podejście. Ale...tak szczerze. Naprawdę nie masz żadnych planów z Caroline? Na pewno coś macie. Musicie, kto jak kto, ale wy tak. A Lea? Przecież ona w Nowym Jorku jest. Rodzice... Aż tak zależy ci na niezależności? - Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się nim. Słońce zaczynało powoli zachodzić, Staphen z resztą poszli w dół. Poczekają.
- Młody, ja mam z nimi swoje układy. I tyle ci wystarczy. Jest to związane z tym i z tym, ale to są moje i ich sprawy, tak? I nawet nie pisz, by ci Lea cokolwiek podpowiedziała, bo nie ma opcji.
- Skąd ty, kurwa, wiesz, że ja z Leą piszę?
- Jasper! Lea jest moją przyjaciółką od blisko osiemnastu lat! Ty naprawdę myślisz, że mi nie wysłała listu z zażaleniami dotyczącymi twojej osoby?
- Co ci tam... - Wytrąciło mnie to z równowagi, dlaczego ja nie pomyślałem, że przyjaźń lasek różni się od facetów?! Na pewno jej o wszystkim powypisywała, na pewno. Nie było innej możliwości. Byłem kretynem.
- Sądzę, że wszystko. - Wiedziałem! - I nie musisz się nigdy więcej już martwić o moje dziewictwo, kochany. Jestem czysta jak łza, choć może nie wyglądam na taką od dobrych paru lat, rozumiem. Ale wierz na słowo mi oraz swojej korespondencyjnej bratniej duszy. - Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na moje ręce. Jej kolej. - Axon, muszę cię o coś spytać.
- Dajesz.
- Dlaczego ty to robisz?
- Dee, ja... - I poddałem się. Nie było sensu jej kłamać, i tak by nie uwierzyła. Jako jedyna ze wszystkich wiedziała, jak mają się moje sprawy osobiste, czyli narkotyki. I mnie nie wydała, nawet pomagała, ale nie miała do mnie sił. Ja sam ich nie miałem, ale bardzo doceniałem to, co dla mnie robiła, chociaż w zasadzie nie wiedziałem, dlaczego to robi. Może naprawdę zostałem jej tylko ja, jak wspomniała kilka razy. A na pewno tutaj, w Anglii. - Bo ja nie chcę przestać. Ja nie mam po co przestawać. Nie uczyłem się, nie robiłem nic. Nic, poza graniem na tym pierdolonym basie. Jako dzieciak wierzyłem, że coś z tego będzie. A skąd. Z moimi nerwicami, wiecznym zmęczeniem i tym wszystkim...dla mnie nie było szans. To nie moja bajka, Dee. Biorę to i owo, bo nie mam absolutnie nic do stracenia. Kurwa, nic nie mam, bo wszystko spierdzieliłem już lata temu. Imponowali mi tacy kiedyś, a teraz mi wstyd za to wszystko. Hadley zawsze mówiła na mnie, że jestem jak śmierć. I teraz wiem, że ma rację i zawsze miała. Leandrę doprowadzam do szału i dobrze o tym wiem, ona mną gardzi. I tylko ty ze mną tak siedzisz.
- Zabijesz się.
- Ja już jestem martwy. - Machnąłem ręką i wcisnąłem peta do butelki po piwie. Powiedziała dwa mocne słowa, zabolały mnie trochę, chociaż ja sobie zdawałem z tego sprawę. - Ja nie dociągnę bardzo daleko, ale mogę przyznać, że nie żałuję w sumie tego życia. Miałem...mam wokół siebie jednak dobrych ludzi. Zjebałem sobie przyszłość, fakt. Ale niech chociaż pocieszę się chwilami. Dobrymi, które mam na przykład teraz. Tak z tobą. Inne wciągam albo wstrzykuję, jak mam. Tak to jest, Wakeford.
 Patrzyliśmy na siebie chwilę w milczeniu. Patrzyła w moje martwe oczy, osadzone głęboko w martwej twarzy. Przysłonięte przez suche, jasne włosy. Słoma. Nie bała się patrzeć ludziom w oczy, nie spuszczała wzroku. A ja nie potrafiłem tak. Widziałem tylko jej przerażająco aż wydatne kości policzkowe, podkreślone jakimś kobiecym kosmetykiem, którego się tam używa. W końcu się odezwała. I dzięki za to.
- Axon, po tych wszystkich latach ja jednak stwierdzam, że ty nie jesteś zły i popsuty. Jesteś pogubiony. I nikt ci nie pomógł, kiedy to miałoby sens. Matka z ojcem zawsze jakby z innego wymiaru, a brat się pogubił przed tobą i cię w to wciągnął. A my z dziewczynami się śmiałyśmy z tego.
- A ja i tak za wami latałem.
- Tak jest. I teraz Lea jest w Nowym Jorku i czeka na swoje studia. Pani psycholog. Caroline leci za tydzień, też tam. Najważniejsza, zaraz po Mary, w takim kulturalnym gmachu, ja...
- Ty też niedługo stąd wybędziesz i znajdziesz sobie dobrą fuchę. A ja zostanę. Jak Bóg da.
 Nie wiem, co takiego stało się, kiedy to powiedziałem, ale jej oczy się zaszkliły, a ja po raz pierwszy byłem świadkiem zjawiska... Że ona, kurwa, okazywała emocje. Poleciała jedna. Łza. Łza Madeline. Z mojego powodu?
- Jasper, to jest niesamowite, że ty nigdy nie straciłeś wiary. To jest niesamowite, że ty mimo tego całego syfu, wszystkiego... Ja...
- Wiem. To znaczy... Nie. Nikt u mnie nie wierzy...ł. Ja jakoś tak... Nie wiem sam, dlaczego. Wierzę i już. Nie umiem inaczej. Ty rozumiesz.
- Ja rozumiem, ale jest to dla mnie niepojęte. Ja pierdzielę... - Przyłożyła sobie rękę do czoła i zaczęła się śmiać.
 A potem mnie przytuliła, chociaż do tej pory nie wiem, czy mój chory mózg nie dopowiedział sobie tego elementu. Zdiagnozowano mi jakieś defekty z psychiką, więc to niby było możliwe. Ale jednak stało się naprawdę.
- Dobra, pierwszy raz w życiu nie wiem...co mówić! - Śmiałem się. Niesamowite. Szczerze się śmiałem. Coś było na rzeczy, szedłem o zakład, że tak. Ale ktoś musiał jednak zejść na ziemię. - Wakeford, teraz mnie posłuchaj.
- Słucham! - krzyknęła z entuzjazmem. Puściliśmy i wstaliśmy z kamienia, stojąc już na przeciwko siebie.
- Wiesz, że twoje miejsce też nie jest za ladą jakiegoś jebanego sklepiku?!
- Wiem!
- Wiesz, że na ciebie ktoś czeka i będzie zaraz czekał za wodami?!
- Wiem!
- Wiesz, że twoje miejsce nie jest tutaj?!
- Wiem!
- Wiesz, że jesteś osobą, która zasługuje na życie?! ŻYCIE?!
- Wiem!
- Wiesz, że nasza ekipa gnije przy aucie i czeka na nas dobre półtorej godziny?!
- Wiem!
- Wiesz, że po ostatnim pytaniu, które zaraz ci zadam, lecimy do nich najszybciej jak się da i ja będę pierwszy?!
- Wiem, że czekają, ale ja będę pierwsza!
- Wakeford, wiesz, że ja kurwa jestem w tobie zakochany?! - I rzuciłem się biegiem dróżką, wiodącą w dół i zostawiłem ją samą. Nie wiedziała tego. Ale co mi szkodziło jej powiedzieć? Raz się żyje, a ja... A, kto wie, zresztą.
 Już wiedziała. Jednak zdaję sobie sprawę, że ona nigdy mnie nie kochała.
 Kochała innego.

***

13 września 1978r.
Kochana Caroline!
 Czekam i czekam, żebyś mi napisała, jak jest, jak się sprawy mają i czy już spotkałaś jakiegoś dobrego faceta, naturalnie! Jakbyś mi jakieś zdjęcia wysłała, cokolwiek, zajebiście chcę zobaczyć, jak to wszystko wygląda z Twojej perspektywy. Przepraszam, że piszę tak o wszystkim w kupie, ale nie mam czasu, ani kartki większej nie mam, żeby to rozdzielać. Moi rodzice się naprawdę przeprowadzają TAM. Rozpoczęłaś amerykańską kolonię. Na stare lata dla nich, o Panie. Tyle, że coś za Nowy Jork, nie chcą centrum. Ale mówią, że wszyscy tam nagle pojechali, to i oni chcą ,,Nowego życia''. A, niech jadą! Ja sobie dam radę. Caroline... Cholera... Ale ja nie wiem, co ze mną będzie. Życie mi się zupełnie rozerwało. Jestem w rozterce. I nie wiem, jak będzie. Seryjnie, ale po raz pierwszy raz w życiu nie wiem, co będzie dalej. Myślę o tym. Chyba się boję. Nie umiem bez Ciebie się czuć.
Odpisz mi szybko, potrzebuję tego. Całuję,
Twoja Dee. 

***

22 września 1978r.
Droga Dee...
 Tutaj jest pięknie. Tak jest. Ale tutaj jest...armagedon. Codziennie. Męczy mnie to miejsce, nienawidzę wychodzić najpierw z mieszkania, potem z pracy. Droga gdziekolwiek mnie zabija, dosłownie. Nie mam nerwów, a myślałam, że Cambridge to jest miasto. Trochę tragedia, powiem Ci. Nie mam siły, nie umiem się jeszcze przestawić. Brakuje mi Cię. Bardzo mi Cię brakuje. Musisz tutaj być. Też nie umiem bez Ciebie wyjść na prostą. Sama jestem. Ale przynajmniej mam dach i pieniądze.
Kocham, czekam,
Caroline.


Joe
lipiec, 1979r.

- Już sam nie wiesz, czego tutaj, kurwa, chcesz!
- Nie, ja wiem doskonale, tylko ty nie możesz sprostać! Nie da się wciąż stać w miejscu!
- Nie wszyscy muszą ci się podporządkować!
- Najlepiej by było, gdyby w ogóle nic nie trzeba, kurwa, mówić i wystarczyłoby się pokazać raz i po sprawie, co?! Ja wiem! Ale to nie tak działa!
- Pierdolisz już. Pierdolisz, nie da się tak, nie będę tak pracować, rozumiesz?! Nie dbam już o to, kim jesteś. Kimkolwiek byś dla mnie nie był, ja, kurwa, nie wytrzymam tutaj dłużej! Nie da się tak!
- W takim razie wypierdalaj, poradzimy sobie bez ciebie! Powodzenia, przyjacielu! Kurwa, idź! Idź do tej swojej wywłoki i zaszyjcie się gdzieś razem, życzę ci szczęścia na nowej drodze życia!
 Darł się jeszcze długo. Potem coś poszło. Coś się potłukło. Nie wiem, waliło mnie to. Po prostu wyszedłem. Z nim się nie dało już dogadać, pracować. Zespół leciał w dół, a ten się za bardzo wznosił.
 I to był czas, żebym rzucił to wszystko w cholerę. Skończyłem. Zamknąłem tamten chory rozdział.
 Taki żałosny wyścig szczurów nie był dla ciebie, Anthony.



* *** *
* - obywatelskim obowiązkiem nas WSZYSTKICH jest chociaż raz w życiu przesłuchać pierwszego albumu Scorpionsów, mili państwo!
 Chcę Was tylko prosić o kilka słów, komentarz. Jest to dla mnie bardzo ważne, także dziękuję z góry :)

czwartek, 11 września 2014

II: Czy w pudełku z pączkami jest serce Dee?


Ogłoszenia parafialne zostawię sobie na koniec, a tutaj chciałabym złożyć serdeczne gratulacje pani Carli za pewne trafne spostrzeżenie (popłakałam się prawie, dziękuję). Otóż... Dee i Lea w poprzednim rozdziale nie wyszły na dwór, ani na zewnątrz...wyszły na POLE - zdemaskowano mnie!

* *** *
***

Dee
czerwiec, 1974r.

 Maj w siedemdziesiątym czwartym okazał się być miesiącem równie trudnym jak sama moja osoba w wieku nastoletnim. Wróciliśmy później niż myślałam, bo dopiero w czerwcu. Benjamin Firby, bliski znajomy mojej rodziny (nie tylko, zresztą), który rezerwował mojemu tacie i mnie bilety lotnicze do Stanów i potem do Anglii, pomylił terminy. Zamiast dwóch tygodni wypadły trzy, choć cena nic się nie różniła, a to z kolei wyjaśniało standard samolotu, którym tłukliśmy się blisko osiem godzin. Chociaż plusy też były, przykłady? Wracałam z ojcem, z którym kontakty miałam lepsze jak z mamą, a takie wspólne trzy tygodnie zbliżyły nas jeszcze bardziej. Dalej, on przespał praktycznie cały lot, a ja w końcu miałam chwilę spokoju i mogłam przemyśleć kilka spraw, które stały się istotne po mojej bostońskiej wizycie. Tak, chodziło o Leę. Trochę nam się podburzyły relacje i z dnia na dzień coraz bardziej zdawałam sobie z tego sprawę. I zdawałam sobie sprawę, że to przez mnie. I przez pewnych gości, ale to już druga linia. Co prawda udało mi się później dojść z nią do porozumienia, udało nam się miło spędzić pozostałe dni i dałam jej prezent urodzinowy, po raz pierwszy od czterech lat dokonałam tego osobiście. Dostała ode mnie winyl zespołu, o którym nie miała bladego pojęcia. W siedemdziesiątym drugim wydali właśnie pierwszy album o wdzięcznym tytule ,,Lonesome Crow''. Chłopaki zaistnieli nam w Europie, nosili prostą nazwę - Scorpions. I byli Niemcami. W Ameryce to ich już w ogóle nikt nie znał, więc wyszłam z założenia, że mogłabym ich Lei przedstawić, ileż można wałkować nudne kawałki ulizanych Beatlesów, ludzie! Wracając do domu, nie wiedziałam, czy przyjaciółce spodobał się mój prezent, bo chciałam, by posłuchała ich sama, beze mnie. A zatem termin przypadał na pierwszego czerwca, którego właśnie opuściliśmy Boston. Czułam się wtedy jak najszczęśliwsza dziewczyna na świecie, spotkałam, pogodziłam się i leciałam właśnie do domu, gdzie czekała już na mnie moja Caroline. Czekała na mnie i moje wieści, o tak...!

***

- Mam tutaj dla ciebie niespodziankę, zapomniałem ci wspomnieć wcześniej - powiedział mój ojciec, kiedy przemierzaliśmy płytę lotniska London-Stansted i uśmiechnął się do mnie ciepło. - Pomyślałem, że miło ci będzie, kiedy wrócisz wreszcie do domu w towarzystwie kogoś, kto nie jest trującym ci rodzicem.
- Ej, wiesz, że przecież mi wcale nie trujesz, tato! - Odwzajemniłam uśmiech i zarzuciłam na siebie długi, czarny sweter. Och, poczułam właśnie ten klimat, klimat swojej Anglii. Był początek czerwca, godzina za pięć osiemnasta i nie było widać nic, za wyjątkiem stada pokłębionych chmur koloru właśnie mojego odzienia. Pięknie. - A co za niespodzianka?
- Skoro powiedziałem o niespodziance, to chyba można się domyślić, że ci nie zdradzę teraz, co to, sama zaraz zobaczysz.
- Było mi nie mówić! Teraz będę się niecierpliwić. Chyba, że mi powiesz, z kim wracamy do domu... Kto nas zawiezie do Cambridge? Też Ben?
- Tak jest, on nas przywiózł, on odwiezie.
- Jechał specjalnie po nas prawie do samego Londynu?
- Nie, ale akurat wczoraj jego żona poleciała do Nowego Jorku, więc on został na noc u szwagra, właśnie w Londynie i dziś może nas zabrać z powrotem do domu. Złoty przyjaciel, na niego zawsze można liczyć... - I tutaj właśnie tata zaczął znowu opowiadać o swojej braterskiej relacji z trzydziestodziewięcioletnim Benjaminem. Znów przypomniał mi, że poznali się jeszcze w szkole, że mogą na sobie polegać... Paplał mi tak przez ponad pół godziny, słuchałam o tym podczas sprawdzania paszportów i potem odbioru tych nieszczęsnych walizek. Gdyby nie fakt, iż był moim ojcem, pewnie bym mu przerwała, ale tatę ceniłam sobie bardziej niż chyba wszystkich ludzi na świecie, wiec słuchałam, by było mu przyjemnie. Na mamę tutaj akurat nie miał co liczyć.
 Kiedy trafiliśmy w końcu na ostatnią prostą, czyli centrum budynku lotnika i drogę wiodącą centralnie do drzwi, emocje wzięły górę. Chciałam skakać, piszczeć, płakać, krzyczeć, wszystko. Nie zrobiłam nic, stanęłam jak wryta, zasłaniając usta dłońmi, dosłownie jak w tych wszystkich filmach! Nie sądziłam, że naprawdę można tak zareagować, ale przecież przede mną stała sama...
- Caroline! - wrzasnęłam i rzuciłam się pędem w jej stronę, targając za sobą niezdarnie walizkę. - Boże, Caroline, a co ty tutaj robisz?!
- No jak to co?! - Wyciągnęła ręce w moją stronę i czekała, aż w nie wpadnę, co po chwili się stało. - Przyjechałam po ciebie, przecież muszę mieć pewność, że bezpiecznie trafisz do Cambridge i przecież masz dla mnie coś zajebiście ważnego!
- A ty skąd wiesz?
- W końcu mi napisałaś!
- Aaa, ty o tym mówisz. Bo mam coś jeszcze, ale to później. Dobra, bierz to szybko, bo mi już ciąży. - Nadstawiłam lewy policzek i odgarnęłam włosy na prawe ramię. Wróciła do mnie sytuacja ze Stevenem i...i resztą, co poprawiło mi nastrój jeszcze bardziej, w zasadzie w ogóle nie mogłam się teraz przestać śmiać. Po chwili przyjaciółka pochyliła się lekko i pocałowała mnie w dokładnie to samo miejsce, gdzie jedna z jej największych słabości. Potem spojrzała na mnie, a ja byłam w szoku, że jej oczy mogły rosnąć do takich gigantycznych rozmiarów.
- No to jesteśmy już kwita. - Uśmiechnęła się i przyłożyła sobie rękę do czoła. - Nie wierzę aż... Ale słuchaj, bo... - Odwróciła się raptownie w stronę wyjścia. - Bo twój ojciec i Ben stoją tam i chyba na nas czekają, więc chodź, a w vanie mi wszystko szczegółowo opowiesz, potem ja ci opowiem, co pasjonującego działo się u nas przez ten czas i to wszystko zrobimy podczas wpieprzania pączków, które kupiłam specjalnie na tę okazję.
- Widzę, że przygotowałaś się najlepiej jak tylko mogłaś! Boże, nie wiesz, jak mi brakowało ciebie i tej twojej pomysłowości, a o pączkach to ja od ponad tygodnia myślę, także z nieba mi spadasz, dosłownie! I mam dla ciebie świetne spodnie, tak w ogóle.
- Wróć, masz dla mnie spodnie?!
- Tak, tylko jak zjesz za dużo tych pączków, to będziesz mogła je komuś oddać.
- Spadaj, dzisiaj pozwolimy sobie na zapomnienie...
- To ile ty ich masz?!
- Całe pudło, Dee! Oczekałam się na ciebie prawie całe życie, tak czułam! Jak tylko się dowiedziałam, że Ben będzie jechał tu z żoną i potem z wami wróci, od razu się zgadałam z nim, że ja też jadę, nie mogłabym odpuścić.
- Jesteś... Oj, no właśnie to w tobie kocham!
 Zaśmiałyśmy się, po czym wyszłyśmy za moim ojcem a panem Firby'm z budynku lotniska i ruszyliśmy w stronę nowego vana służbowego naszego tymczasowego szofera. Czekała nas kilkugodzinna podróż do domu, a jak doskonale ja i Caroline wiedziałyśmy, najlepsze chwile, będąc nastolatkiem, spędza się w tyle takich aut, jakimi były cudze wozy.

***

 - Czyli mówisz, że ona ich w ogóle nie lubi? - Caroline spojrzała na mnie i wzięła z pudełka trzeciego pączka. Dobrze zrobiła, ponieważ ja jadłam już czwartego, tak swoją drogą...
 Dochodziła dziewiąta w nocy. Wracaliśmy do Cambridge. Mój tata, zajęty nawijaniem o Bostonie, siedział z Firby'm na jedynych normalnych miejscach, ja z przyjaciółką jechałam na tyłach, w tej części, w której przeważnie jeżdżą różne pudła, wożone przez Bena po połowie Anglii. A wtedy jedynym pudłem było to z pączkami, leżało spokojnie między nami i stopniowo stawało się puste. Nawet nie wiedziałyśmy, kiedy to znika, pochłaniałyśmy je prawie tak bardzo jak pochłonęła nas rozmowa. Caroline nie mogła wyjść z szoku, że powiedziałam jej, iż nasza Lea nie lubi Aerosmith.
- Nie lubi? Dziewczyno, ona nimi gardzi! Nie znosi ich, nie chce o nich słyszeć, ani ich wiedzieć...a po tej ich wizycie pod jej domem, to już w ogóle...
- Widziała ich na żywo na swoim trawniku i nie przemówiło to do niej? Nic? Ani trochę...?
- Ja też jestem zaskoczona, ale nic nie zaskoczyło. Mało tego, po tym wszystkim...ona ich znienawidziła do reszty. Pierwszy raz w życiu słyszałam, by ona tak przeklinała. Zmieszała ich z błotem równo i... - urwałam. I... Co? Co ja chciałam powiedzieć? Czyżby coś we mnie zaskoczyło? Chyba się gubiłam.
- I...?
- I ja mam wrażenie, że to ja doprowadziłam do upadku jej nikłej wiary w nich.
- Ty? To znaczy, myślisz, że to przez to, co mówiłaś?
- Tak, w zasadzie...jestem przekonana... Przeprosiłam ją niby, ale...ale sama nie wiem.
- Dee - powiedziała, odgarniając włosy za ucho i przyjrzała mi się uważnie. - Powiedziałaś tak, nie inaczej, ale ona też wiedziała doskonale, że ty grasz. Że ty mówisz takie rzeczy w jakimś celu. Zwrócenia uwagi, a przecież takie gadki zawsze ją zwracają. Nie możesz mieć pretensji o to do samej siebie. Poza tym, sama powiedziałaś, że ją przeprosiłaś, dałaś prezent, że było jak najbardziej w porządku, jak... Jak dawniej.
- Caroline, ja wiem. A ty wiesz, jaka ja jestem.
- Tak, wiem doskonale. I wiem, że przez najbliższy miesiąc będziesz się gryzła tym wszystkim, a ja będę cię wyciągać z dołka.
- Fakt, i za to ci dzięki. Ale z drugiej strony... Ty nie masz wrażenia, że posunęłam się za daleko?
- To nie było na poważnie. Znowu ci to powtarzam. Nie, nie uważam. Już nie rozpaczaj nad tym, bo jeszcze ci się serce za bardzo ściśnie, a za tym polecą i łezki, a że jest późno i nastrojowo do tego, proponuję zmienić temat, hm?
- No właśnie mi się ściska...
- Dee, to jest przez wrażliwość twoją i Lei, udziela się, zapomnij o tym...
- Moją wrażliwość? - zachrypiałam i położyłam się, podkurczając nogi, a głowę kładąc na udach starszej siostry. - Ja się boję, że moja wrażliwość ucieka... Z sercem.
- Kochana, ty masz serce. I ja ci to mówię, że masz je gigantyczne, chociaż ciężko opancerzone. Pamiętasz to określenie? - Uśmiechnęła się do mnie lekko, a ja odparłam, że tak. Pamiętałam, pisałyśmy kiedyś psychodeliczny tekst o masakrze  i tam to padło. To też była noc, pamiętam... - No, a skoro się ze mną zgadzasz, to ja ci mogę dać tu namiastkę tego serca.
- Tak? Jak niby? - W odpowiedzi wyjęła z pudełka przed ostatniego  pączka i położyła mi go na klatce piersiowej, zaczynając się śmiać. A ja, głupia, cóż miałam zrobić? Nie wiem. Jednak się pogubiłam.
 I zrobiłam to samo.


Steven
czerwiec, 1974r.

  Mijał nam kolejny miesiąc czegoś, co tak w miarę możliwości nazywałem ,,świetnością''. Ciężko było powiedzieć, co się konkretnie z nami działo. Były dwa albumy, parę chwytliwych kawałków, graliśmy od początku wszędzie, gdzie nas upchnięto, a upychano nas dlatego, że ludziom się to podobało. Tylko jeszcze jakoś tych pieniędzy, kurwa, nie było i nikt nie był w stanie powiedzieć nam, gdzie są. Co gorsza, żaden z nas nie za bardzo wiedział, jak można by zdobyć takie informacje, ale jakby na to nie spojrzeć...nikt do tego jeszcze wtedy nie dążył, to wciąż było zbyt świeże.
 Ale mniejsza z tym, nikogo takie sprawy nie obchodziły i nadal nie obchodzą. Siedziałem którejś czerwcowej nocy z chłopakami na mieszkaniu Joe'go i Elyssy, której akurat nie było i...i po dziś dzień błogosławię tamten czas u niego, a bez niej. Każdy z nas zajmował się zupełnie czymś innym, każdy teoretycznie był gdzie indziej, cóż zrobić? Takie mieliśmy życie. I mieliśmy akurat wtedy zioło, które było czuć już wszędzie, to było niesamowite. Perry akurat palił, siedząc na podłodze, oparty o łóżko i patrzył błędnie przed siebie, kiwając raz po raz głową. Nie wiem, gdzie i z kim był. Ale można było temat poprowadzić.
- Już odleciałeś? - Usiadłem obok i wziąłem stojąca obok niego butelkę jakiegoś taniego piwa, pociągając z niej łyk. - Kurwa, co ty pijesz?
- Nie wiem. Nie moje.
- Szukasz inspiracji w tym pieprzonym pokoju, że siedzisz jak wór i patrzysz?
- Nie. Tak tylko myślę.
- Za ukochaną tęsknisz, co? - Nie mogłem się powstrzymać od jadu. Nie, jeśli mowa była o wybrance jego serca, która kiedyś mi się podobała, ale nie mówmy teraz o tym. W ogóle o tym nie mówmy, najlepiej. - Nie płacz, wróci do ciebie.
- Nie tęsknię za nią. To znaczy, nie teraz.
- A kiedykolwiek w ogóle za nią tęsknisz?
- Kurwa, z czym znowu masz problem?
- Kurwa, z tym, że ja nie wiem, jak ty możesz z nią mieszkać i jeszcze spać w jednym łóżku. Dlaczego ty z nią jesteś, dlaczego ty z nią, kurwa, jesteś, skoro mógłbyś być z każdą inną. Tylko byś musiał chwilę pogadać, może w tym jest problem.
- Jestem z nią, bo... Bo. Bo chcę. I zajmij się może poszukaniem kogoś dla siebie, lubisz gadać. Gadać, pierdolić. Gra słów, Steven. Hm?
- Ty nawet jak się ujarasz jesteś nie do rozmowy, może powinienem się zastanawiać, dlaczego ona jest z tobą.
- Bo mnie uspokaja. Zresztą, zejdźmy z tego, wali cię to, tak naprawdę, wciąż masz żal, że wtedy wolałem mieszkać z nią, niż z tobą, jakkolwiek to nie brzmi. - I wziął ode mnie bezpańskie piwo...i do dna, tak na raz. W sumie, czemu nie? - Dlaczego taka dusza towarzystwa jest sama, co?
- Bo jeszcze się nie pojawiła taka, co by mogła tę duszę okiełznać, przyjacielu.
- Okiełznać na dłużej jak dwie noce, mam rozumieć. - Uśmiechnął się i popatrzył na mnie tym swoim słynnym spojrzeniem.
- Ciebie to się jednak trzymają żarty, Anthony. 
- Ja jestem kurewsko zabawowym człowiekiem, tylko ty tego nie widzisz... Czekaj, jak? - Pozdrowiłem go za pierwsze zdanie środkowym palcem, ale potem spoważniałem i połączyłem wszystkie wątki. Gdzieś to słyszałem...
- Anthony...jak ta laska cię nazwała. Ta szesnastka, co pod domem Francuza była, w maju. Brunetka... Zastanawiałem się, czy ma jakieś fajne koleżanki i...
- Dee. - Uciął szybko i zaczął szukać na ziemi po omacku paczki fajek, której tam nie było. Dee, pierwszy raz spotkałem się z takim imieniem i taką osobą i szczerze mówiąc, żałowałem, że z nami nie pojechała wtedy, bo to mogłoby się dla nas miło zakończyć. Młode są najlepsze, a ta nie wyglądała na niezaznajomioną z tematem. No i wkurwiła Joe'go do wysokiego stopnia, co aż go zafascynowało. I mnie też, okazyjnie. Pomyślałem wtedy, że skoro już spontanicznie skoczyliśmy na temat taki, a nie inny, to czemu nie kontynuować? Najlepiej z grubiej rury.
- Przeleciałbyś ją?
- Że młodą?
- Że młodą. Nie zasłaniaj się teraz swoją blondi, tylko mi powiedz. I odpowiedz szczerze, bądź pierdolonym mężczyzną. Gdyby wtedy z nami skoczyła się napić, czy coś...
- Nie wiem. Szesna...prawie siedemnaście, ładna...
- Tylko cię rozwaliła faktem, że tak nawija i jest bardziej stanowcza niż ty?
- Od rzeczy gadasz... - Sięgnął po kolejną butelkę z piwem, stojącą przy ścianie. - Dziwna była, nie wiem, co mam myśleć.
- Czy byś się z nią przespał, czy nie, tyle chcę wiedzieć.
- Ty tak bardzo nienawidzisz tej Elyssy...
- Perry, pieprzyłbyś się z nią, czy nie, kurwa?! - Tak swoją drogą, to ciekawe, czy jej koleżanki też tak wyglądały?
- Tak. W sumie tak.
- Czyli byś ją zdradził? Swoją.
- Nie myślę o tym. Zresztą, donikąd to nie prowadzi, nikogo nie pogrążysz - mruknął z pogardą, a ja zabrałem mu tę butelkę. Nie powinien był już pić, bo majaczył.
- Pogrąży. - Tak ni stąd, ni zowąd, wyrósł przed nami Tom. - Pogrążył sam siebie, a ty, Joe, też się pogrążyłeś.
- A jaśniej...?
- Młoda ma ledwo piętnaście lat.
 Zapadła cisza, rzuciłem siedzącemu obok spojrzenie, przepełnione niedowierzaniem, a ten nawet nie drgnął. W zasadzie, czego się spodziewałem? Że to okaże jakieś emocje? Zwłaszcza jeśli chodzi o piękne sprawy sercowe (czy w naszym przypadku można to tak nazwać, czy powinienem może zejść niżej...?). Wyszedłem z założenia, że pasuje spytać, z jak bardzo wiarygodnego źródła Hamilton miał takie informacje.
- Skąd ty to niby wiesz?
- Wiem. Ma na imię Ma... Madeline i nie ma jeszcze piętnastki. I ten gość nie jest jej wujem, a ona nie jest siostrzenicą, czy tam bratanicą. Jest z Anglii, tak w ogóle. A córką starego jest taka inna...
- Skąd ty to, kurwa, wiesz, Tom?! - Chyba do mnie nie dotarło.
- Wiem. Jak ty chcesz wiedzieć, skąd dokładnie, to Joey ci powie, bo on wiedział o tym pierwszy.
 Miałem powiedzieć coś jeszcze, ale to nie miałoby sensu. Skoro to była piętnastka, ile lat ja musiałem mieć? Co się właśnie stało? Znowu milczeliśmy, Tom sobie poszedł. Ja myślałem, Joe najwyraźniej też, chociaż zastygł jak kamień. Madeline aka Dee zabawiła w naszych życiach przez piętnaście minut i mimo tak krótkiego czasu zrobiła nas w chuja, nawet nie kiwając palcem? I wróciła spokojnie do domu, opowiadając koleżankom, jak wykiwała piątkę z Aerosmith? O co chodziło? A co z tymi jej koleżankami...? Nie wiem. Cisza. Cisza, którą przerwał mój dyskretny przyjaciel.
- I tak bym się z nią niby przespał. - Co się, cholera, działo?
- Perry, nie poznaję cię...
- Ale, kurwa, ja tylko nie wiem, jaki diabeł jej kazał mówić Anthony... - I cisnął butelką przez pokój, patrzył, jak rozbija się o ścianę, zostawiając na niej mokrą plamę, a pod nią dziesiątki kawałków grubego, brązowego szkła. A potem sam się podniósł, po czym poleciał jak długi na łóżko, które dzielił normalnie z tym pasożytem.
 Początki naprawdę są zawsze ciężkie.

***

27 czerwca 1974r.
Moja złota...Leandro!
 Tak sobie pomyślałem, że do Ciebie napiszę, bo mam taką sprawę, która wymaga kobiecej pomocy. Odkąd Dee wróciła od Ciebie, ją i Caroline opętało. Panoszą się od rana do nocy po całym mieście i nikomu niby nie przeszkadzają, ale mnie przeszkadza ich zachowanie, a one nie chcą nic powiedzieć. Jeszcze Hadley chodzi taka jak podniecona i zjarana cały czas, bo młody Firby, ten syn Bena po dwudziestce, załatwił jej bilet na koncert Bowiego w Londynie. To jest, on zrobił to tylko dlatego, że ona mu się podoba, a pracuje w muzycznym w centrum, gdzie biletów nie brakuje. No i ta jest w siódmym niebie, a Weakford ma gula, że ona nie pójdzie na Davisia. Ale teraz z kolei bez przerwy ględzi z Caroline tylko o nim i znów snują i knują jakieś swoje plany i ja właśnie do tego chciałem dobić: Dee, ona, Boston i Ty. Wszyscy doskonale wiemy, z czym ten Boston jest teraz kojarzony, myślę, że Ty też. Wiem tyle, co sam zasłyszałem, wiem, że miałaś z młodą jakieś niemiłe starcie, ale wszystko znowu jest elegancko...a  że się przyjaźnicie, to może możesz mi powiedzieć, dlaczego one się tak zachowują? Co Ty jej dałaś tam? Co ona teraz daje Hadley i czemu się nie dzielą? Weź, powiedz. Wiesz, że ja tylko z ciekawości.
 No, a gdybyś zupełnie nie wiedziała, o co mi chodzi, to podpowiem, że słucham dokładnie w tej chwili przyjemnego numeru ,,Make It''. Mówi Ci to coś...?
Powinienem napisać, że ''całuję''?
J. Axon.


* *** *
I tutaj właśnie kończy się rozdział drugi, ja teoretycznie do powiedzenia nie mam nic, za wyjątkiem tego, iż łaknę państwa komentarzy. 
Pozdrawiam i życzę miłego tygodnia, ha :)

czwartek, 4 września 2014

I: Pazerny stosik kamieni Leandry

Nie chciałam aż tak drastycznie przekraczać swojej średniej długości rozdziałów, ale tak mi wyszło, za co przepraszam może. Następne już takie nie będą i to Wam obiecuję. Dziękuję też za masę miłych słów pod prologiem, kocham - naprawdę. I zapraszam, jak zawsze.
!Tutaj mamy bohaterów!

* *** *

***

Caroline
maj, 1974r.

 Dochodziła siedemnasta, kiedy siedziałam w spokoju na murku przed bramą wiodącą na dziedziniec King's College i zastanawiałam się, dlaczego większość moich znajomych ekscytuje się samą myślą, że tam można się uczyć i, co więcej, że w najbliższej przyszłości i oni mogą to robić. Poczytałam tu i ówdzie o tej uczelni, popytałam po znajomych znajomych...znajomych i doszłam do wniosku, że nie ma się czym podniecać. A może brało się to stąd, że ja nie chciałam iść na studia? To też wiele wyjaśnia, miałam siedemnaście lat, ale mój plan na przyszłość zawsze nie sięgał dalej jak to, co będę robić w nadchodzący weekend. Czekać, będę nadal czekać na Dee, która właśnie teraz była...
- Hadley, co taka nieprzytomna siedzisz? - Uniosłam głowę ku górze i moim oczom ukazał się nikt inny jak wysoki blondyn o bladej skórze i z wiecznymi worami pod oczami. Trzynastolatek, który taki wygląd zawdzięczał już drugi rok swojemu starszemu bratu i jego ekipie spod czarnej gwiazdy. Przede mną stał Jasper Axon. - No nie gap się tak na mnie, pół godziny siedziałem na chodniku, na przeciwko, tylko...że bardziej na ukos, i się tobie tak przyglądam... A ty jak zawsze nieobecna, gdzie tym razem byłaś?
- Odwal się. 
- Przerwałem ci mentalną randkę z Bowie'm? Najmocniej przepraszam, ale jakoś nie zwróciłem na niego uwagi. 
- Axon, zamknij się chociaż raz i nie truj jak potłuczony, nigdzie nie szukają takiego utalentowanego basisty jak ty, że szlajasz się bez celu po centrum? 
- Piękna, widzę, że tym razem to nie David, co jest? - Usiadł obok i zaczął świdrować mnie swoimi wiecznie zaszklonymi, szarymi ślepiami. Wyglądał jak śmierć, czasem było mi go nawet i żal, ale potem otwierał usta, wyrzucając z nich zbędny słowotok i mój żal gdzieś ginął. 
- Nic nie jest. To samo, bez zmian. Nic. 
- Widzę przecież, nie udawaj. 
 Usiadłam po turecku i zaczęłam skubać korkopodobne tworzywo, odpadające z platformy mojego buta, starając się unikać kontaktu wzrokowego z natarczywym małolatem. 
- Załóżmy, że ci powiem. Co da to tobie i, co ważniejsze, co da mnie? 
- Tobie da ulgę, bo się wygadasz komuś, a ja będę wiedział, jak cię pocieszyć. 
- A chcesz mnie pocieszać, ponieważ...?
- Może pójdziesz ze mną się napić, czy coś...tak sobie tylko myślę, wolna wola, wiesz. - A więc o to chodziło, mogłam się zorientować. Samotność mi nie służyła, spowalniała moje myślenie i zwalniała ruch wskazówek zegara. Wszystko szło gorzej, szlag by to trafił i nie miałabym mu tego za złe.  
- Kurwa, Jasper, masz trzynaście lat i...
- ...i piję więcej niż ty w wieku lat siedemnastu?
- Nie... To znaczy, tak, ale nie o tym chciałam. Masz trzynaście lat, wyglądasz jak szesnastoletni ćpun z pięcioletnim stażem, żyjesz złudzeniem, w przyszłości spotkamy się pewnie w jednej ze smażalni ryb, podczas gdy będziesz mi wydawał moje zamówienie, jesteś tępy, denerwujesz mnie i wszystkich innych też, jesteś zboczonym niedorozwojem i...i tak, kurwa, pijesz jak stary. Wystarczy? 
 Wypuściłam ze świstem powietrze i odchyliłam głowę do tyłu, zamykając oczy. Liczyłam na to, że gdy znów je otworzę - jego już nie będzie. Ale był i uśmiechał się szeroko i szczerze, co ciekawe się może wydać normalnym ludziom. 
- Ranisz mnie, kochana. Dlaczego ty we mnie nie wierzysz, dlaczego od razu walisz mnie smażoną rybą prosto w twarz, kiedy znasz moje ambicje, pasje, marzenia...i talent. Który wciąż szlifuję. 
- Axon, jeżeli naprawdę sądzisz, że będąc kimś takim, nie innym, zabawisz w którymkolwiek zespole dłużej jak dwie próby, to zazdroszczę ci wyobraźni. Grasz może nie najgorzej, przyznaję, ale jesteś zajebiście niecierpliwy i od razu śnisz o złotych górach. Zmartwię cię: nie tak to działa. - Odgarnął tylko swoje siano na głowie, będąc w pełni gotowym do odparcia mojego ataku, dlatego interweniowałam znów. - Rzecz jasna życzę ci jak najwięcej szczęścia, ale patrząc na ciebie i twoją sytuację obiektywnie...dalej wróżę ci smażone ryby i ciuchy poplamione tłuszczem. Spod ryb. - Szybkim ruchem poprawiłam swoją lekko prześwitującą, czerwoną luźną bluzkę i wstałam, odwracając się na pięcie. Chociaż nie wiedziałam sama, na co mi to, przecież ta pchła i tak się nie miała zamiaru odczepić. 
 Uszłam murkiem jakieś trzy metry, kiedy spostrzegłam kątem oka Jaspera, biegnącego chodnikiem obok. Momentalnie mnie wyprzedził i wskoczył przede mnie, blokując przy tym drogę. 
- Dobra, już. Koniec, dlaczego chodzisz sama cały czas?... OBIECUJĘ, że sobie pójdę, jak mi powiesz. - Końcówkę dodał pośpiesznie, widząc, że mam zamiar go wyminąć jakimś magicznym sposobem. 
- Chodzę sama, bo Dee nie ma. Wróci w przyszłym tygodniu - mruknęłam, spoglądając na niego błagalnie. Poddałam się, ostatnio absolutnie nie miałam głowy do dłuższych dyskusji, a tym bardziej kłótni z kimś takim jak on. 
- Jak to ,,Dee nie ma''? Gdzie jest? 
- W Stanach. 
- Też się wyniosła?!
- Na litość boską, Jasper, nie. Jej ojciec poleciał do Bostonu na dwa tygodnie, bo został o to poproszony przez ojca Leandry. A że między nimi nie wyrosło takie spięcie jak pomiędzy matkami Lei i Dee, on się zgodził. - Zastanawiałam się, czy winnam mu wspominać o fakcie, iż tatuś Lei ma do czynienia z wciąż wschodzącą gwiazdą Aerosmith i moja Dee poleciała tam tylko w korzyści swojej i mojej. Nie myślała wtedy zbytnio o Leandrze, ale to miało zostać naszą tajemnicą. 
- Czyli młoda poleciała świat zobaczyć? 
- Tak. I dlatego ja jestem sama, w oczekiwaniu na nią. To wszystko. Mogę już iść? Jest prawie szósta, a zanim dowlokę się do domu, to mi dwie godziny zlecą. 
 W odpowiedzi skinął głową i odsunął się, przepuszczając mnie. Uszłam może z kolejne trzy metry, kiedy usłyszałam za sobą jego wołanie, a oczyma wyobraźni znów zobaczyłam te martwe, choć wesołe, oczy. 
- Hadley, ja wiem dobrze o tym, że twój David ma konkurenta, którego chwała ma korzenie właśnie w Bostonie! 
 Moje serce zatrzymało się na parę sekund, ale udałam, że uwagę tę puściłam mimo uszu. Nie wiem, skąd on wiedział, ale musiałam przyznać, że wtyki miał niezłe. 



Leandra
maj, 1974r.

 - Dee, ale ten pomysł jest zły i mi się nie podoba. Tylko po to tu przyleciałaś i tylko dlatego tak bardzo chciałaś, żebym i ja przyjechała do Bostonu?
- Zwolnij, myślałam, że wolisz Boston od Nowego Jorku. 
- Kiedyś wolałam, teraz już nie. Wolę tam mieszkać, wolę być z mamą, poznałam tam wiele fajnych osób i...jest mi tam lepiej, klimat jest w Nowym Jorku, nie w Bostonie. Tu mnie nic nie ciągnie, przyjechałam tutaj tylko dla ciebie, bo myślałam, że ty z kolei przyjechałaś tutaj dla mnie. A nie dla grupy kolesi w obcisłych spodniach i włosach lepszych od połowy dziewczyn! 
 Madeline bardzo się zmieniła przez te cztery lata, przez które się nie widziałyśmy, a pisałyśmy listy lub okazjonalnie dzwoniłyśmy. Miałam trzynaście lat, ona czternaście i to było paranoją, to było nieprawdą. Dee miała wtedy jakieś szesnaście lat, tylko nie chciała się przyznać, tak to wyglądało z mojej perspektywy. Posądzałam Caroline o to, że przyczyniła się do przyśpieszenia rozwoju mojej...przyjaciółki? W sumie, dlaczego nie miałabym tego robić? Odkąd mnie zabrakło w ich towarzystwie, były na siebie skazane. Dzieliły je trzy lata, więc trzeba było to retuszować i udało się. Teraz to między mną a Dee były trzy lata różnicy. Mentalnie. Zresztą, nie tylko. Madeline wyglądała jak przyszła groupie, zastanawiałam się nawet, czy już nią nie jest. I miałam co do tego podstawy, spójrzcie sami: załóżmy, że szesnastka. Malowała oczy i usta tak mocno (przynajmniej tak mi się zdawało), że spokojnie zahaczała o nawet i siedemnastkę, jakby się uprzeć. Nosiła wysokie koturny, platformy i długie spódnice, pozwalające zakryć je prawie w całości, przez co nie było jak się domyślić jej prawdziwego wzrostu, którego w zasadzie nie było. Wzrost to miała dziesięciolatki. Włosy spinała wysoko, co dodawało jej kilka centymetrów. Bywało, że i stanik miała za duży. Nosiła na rękach duże bransoletki, w uszach duże kolczyki. Postarzała się, naprawdę się postarzała, ale wszystkie te jej zabiegi nie miałyby sensu, gdyby nie dwie rzeczy, których nie mogła w sobie zmienić. Dee miała duże, bystre oczy i dysponowała całkiem pokaźną inteligencją. Te dwa czynniki dawały swojego rodzaju pewność, że nie da się jej zdemaskować, ale ja wtedy nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy. Miałam trzynaście lat, wyglądałam na tyle i na tyle się czułam. 
 Najgorsze jest to, że ona prezentowała się w tym wszystkim dobrze, ale...
- Dee, wyglądasz jak niedoszła dziwka - wypaliłam. Chciałam zobaczyć jej reakcję i potem przeprosić, bo naprawdę tak nie myślałam. Czasem zazdrościłam jej tego, zazdrościłam jej pewności siebie. 
- Pieprzysz... Odsuń się, bo zasłaniasz mi światło. 
 Moje oczy z pewnością urosły wtedy do rozmiarów talerzy, ale posłusznie się odsunęłam. Była prawie dwunasta w południe, a my od półtorej godziny siedziałyśmy zamknięte w łazience w bostońskim domu mojego taty. To znaczy...ja siedziałam na brzegu wanny, nucąc znienawidzone przez kogoś ,,Come Together'', a owy ktoś z niesamowitą precyzją operował masą kosmetyków, dodając stopniowo swojej twarzy kilka lat. 
- Przepraszam, to było głupie. 
- Nie szkodzi, już to słyszałam kilka razy. W zasadzie mogłabym poprzestać na takim makijażu, jak twoje poprawione lekko usta i delikatnie pociągnięte rzęsy, ale wtedy nie wyglądam. Nie chcesz nic mocniejszego?
- Nie chcę. Ja nie mam zamiaru zarywać do tych przebierańców. 
- Boże, nie chcę zarywać, chcę...pogadać. I oni też mają chcieć, obiecałam coś komuś. 
- Dlaczego Caroline nie przyleciała z tobą, skoro tak?
- Może dlatego, że moi rodzice nie mają tyle kasy, żeby i jej bilet kupować, a jej rodzina z kolei gardzi tym krajem jak żadnym innym? Pisałam do ciebie o tym wiele razy, Lea! Ale powiem ci, że ona jeszcze tu przyleci, możesz być spokojna. 
- Nie ma się co śpieszyć...
- O co ci chodzi?
- Nic, skąd masz te wszystkie kosmetyki? - Miałam dość tej dyskusji, naprawdę czułam się źle w towarzystwie Madeline, to nie była ta sama osoba. Moja Dee zgubiła się gdzieś już dawno temu. 
- Kupiłam, nie wydaję kasy, którą dostaję na zbędne żarcie, bo to mam w domu, tylko zbieram. Zbieramy raczej. - Cisnęła kredkę do swojej podziurawionej, wyblakłej kosmetyczki, po czym rzuciła mi jadowite spojrzenie. Jednak po chwili się opanowała i spuściła wzrok, mamrocząc coś w stylu ,,nieważne, jestem podenerwowana''
 Patrzyłyśmy potem na siebie z pięć minut, aż w końcu na naszych ustach zagościły uśmiechy. Mimo wszystko nie mogłyśmy się na siebie gniewać, to byłoby złe. Podeszłam do niej i popchnęłam lekko w stronę drzwi. 
- Chodź, bo jeszcze nie załapiesz się na to swoje spotkanie, a z ojcem mają rozmawiać tylko przez jakieś piętnaście minut. 
- Zagrają w tym jego klubie? 
- Dee, grali tam tylko parę razy i to kilka lat temu. Też ci o tym pisałam. Ale tata, a raczej jego kumpel, mają znajomości z gościem, na którym twoim przebierańcom zależy. 
 I wyszłam z łazienki, zbiegając po schodach na dół i zostawiając rozkojarzoną brunetkę gdzieś pomiędzy stanem młodzieńczej ekstazy, a tym przedzawałowym. Albo gdzieś pomiędzy łazienką a korytarzem na górnym piętrze.

***

 Mieliśmy na podwórku przed domem niewielki stosik kamieni, został kiedyś z robót i nikt nie miał czasu go stamtąd usunąć. I w sumie dobrze zrobił, bo siedząc właśnie na nim, obserwowałam zmagania Dee z samą sobą i potem jej cwaniacką grę, o której zaraz powiem więcej. 
 Kiedy wyszłyśmy na pole było coś przed pierwszą, a piątka chłopaków, nazywających się członkami zespołu Aerosmith, stała z moim ojcem przy naszym samochodzie, a to jest jakieś sześć metrów od mojego kamiennego stosiku. Siedziałam na nim, podczas gdy Madeline kręciła się wokół, znosząc jajo i wzdychając ciężko. Tylko czekała, aż skończą z moim tatą, by uderzyć do ataku. W imię jej i Caroline, podczas gdy ja gardziłam tym zespołem. Komercja jak nie wiem, ani mi się jakoś specjalnie nie...podobali... Muzyka mnie jakoś nie kręciła. Wolałam Beatlesów czy The Moody Blues. Podczas gdy zapaleńcy z Aero byli czymś pomiędzy inwazją brytyjskiego rocka i nową falą, jak później miało się okazać. Oni byli tacy kolorowi, tacy...inni. Tym się podniecała Dee? Stonesów jeszcze rozumiałam, ale to? Nie. To był cyrk, nie zespół. Przynajmniej moim zdaniem.
- Leandra, chyba już kończą...! - Poczułam jak wbija paznokcie w moje ramię, słyszałam szybszy oddech. Przechyliłam lekko głowę w stronę źródła pikającego bólu. 
- Boże, Madeline, pazury też masz zrobione? 
- Powiedz mi... Jak wyglądam? - Nagle już stała przede mną i prezentowała się w całej okazałości. Zmierzyłam ją wzrokiem od góry do dołu i w drugą stronę, po czym odparłam, że tak jak to sobie zaplanowała. I nie kłamałam. Naprawdę wyglądała na znacznie starszą, a już na pewno nie na rok ode mnie. Tym razem przeszła sama siebie, stawka była zbyt wysoka. 
 Milczenie. 
- Kurwa, poszłabym, ale twój padre cały czas coś jeszcze do nich mówi. 
- Spokojnie, zaraz da im spokój...
 Minęło kolejne pięć minut. Ja siedziałam na kamieniach, a Dee stała obok i opierała się o ścianę domu, patrząc błędnie w niebo. Co jakiś czas rzucałam na nią okiem i kręciłam z politowaniem głową, kiedy nagle udało mi się wychwycić, że wysoki blondyn oraz brunet z ustami, przy których sama czułam się mała, spoglądają z zainteresowaniem w jej stronę. Chwilę zastanawiałam się, czy mówić o tym Dee, czy nie, ale uznałam, że nie będę wredna wobec przyjaciółki. 
- Dee...
- Co...
- Masz branie. - Nie mogłam się powstrzymać!
- Co ty mówisz? - spytała z lekką irytacją i spojrzała na mnie, ale wtedy ja dałam jej ruchem głowy do zrozumienia, że wyjątkowo się nie zgrywam. Otwarła lekko usta i uniosła brew, po czym spokojnie przeniosła wzrok w ich stronę, co spowodowało, że zachwiała się w tych swoich monstrualnych koturnach, ale nogi nie odmówiły jej posłuszeństwa. 
- Módl się... - szepnęła i wolno poszła w ich stronę, choć zrobiła to w taki sposób, by nie dać po sobie poznać, że kieruje się właśnie do ''zespołu''. 
 Istotnie się modliłam, ale o to, by nie została wyśmiana i przy tym poniżona przed samą sobą. Przecież tacy jak oni byli nieobliczalni, zależy od tego, jak bardzo są naćpani czy spici. Co ona w nich widziała, czułam się żałośnie głupio z faktem, że namówiła mnie na to wszystko. 
 Ale się pomyliłam. Przeszła za moim ojcem, nie patrząc w stronę chłopaków, czego nie można powiedzieć o nich w stosunku do niej. Widziałam jak zaciąga w tył ramiona, eksponując biust, który nie należał do tych najmniejszych, będący w staniku swojego rozmiaru, co ciekawe. Madeline los hojnie obdarował, jakby znał jej przyszłe zamiary jeszcze przed nią. Zatrzymała się kilka metrów od rozmawiających i po prostu usiadła na trawie, znów wystawiając twarz do słońca. Nie wiem, czy się zorientowali, że to głupia poza, ale na pewno wydała im się bardziej godna uwagi, niż mój produkujący się ojciec. W końcu ten się jednak uciszył, chyba pożegnał i poszedł do domu, z zachowań chłopaków wywnioskowałam, że i oni będą się zbierać. Ach, gdzież limuzyna? Przecież takie gwiazdy, dwa albumy...pomocy. 
- Piękna! - O... O proszę. Blondyn się obudził, a Dee zastygła, by po chwili podnieść się i rzucić bystre im spojrzenie. Nie mogłam przegapić tej konwersacji, więc wstałam i podeszłam niepostrzeżenie bliżej, zresztą, nie mieli nawet po co zwracać uwagi na takie...dziecko. 
 Nim podeszła, trzech z nich udało się w stronę samochodu stojącego nieopodal, w zasadzie dopiero wtedy go zauważyłam. Został tylko blondyn i ten od ust. 
- Słucham, piękny? - Stanęła przed nimi, opierając się o biodro jedną rękę i zadzierając głowę ku górze. Ku niemu. Cwaniacki uśmieszek. 
- Jeśli jesteś córką tego gościa, to jesteś jedynym, co mu się w życiu udało - wtrącił brunet, a mnie krew zalała. Bezczelny! 
- Jestem bratanicą, Steven. Ale też tak uważam. - Co...za...suka! 
 Gotowało się we mnie, nie słuchałam już o czym gadali, aż nagle podszedł do nich ciemniejszy brunet z tandetnym blond pasemkiem we włosach. Co to miało być?
- Zbieramy się. 
- Joe, mamy tu uroczą damę, a ty tak bez manier?
- Zbieramy się... - Spojrzał na nią, zatrzymując wzrok na jej szyi. - Przepraszam, za maniery, ale nam się, kurwa, śpieszy. Nie ma czasu na... - Groupies? Dziwki? Co chciał powiedzieć? - Nie mamy czasu.
- Nikogo nie zatrzymuję, Anthony - powiedziała lekko drżącym głosem i spojrzała mu w oczy, tak myślę. - Ale kiedy ktoś do mnie mówi, ja odpowiadam. - Coś w niej zaskoczyło, jakby ktoś podciął jej skrzydła.
- Słyszysz, Perry? Młoda ma maniery - skomentował Steven. - Ile masz lat? I jaka jest twoja...godność? - Ten to miał gadane...pff. 
- Dee, szesnaście i pół. 
 Milczenie. Klamka zapadła, uwierzyli jej, a ona powiedziała to bez zająknięcia. Wierzyła w to chyba najbardziej na świecie, wciąż patrzyła w oczy tego pozbawionego taktu i manier. 
- Może Dee pojedzie z nami, jak ją poprosisz, Tyler - rzucił cicho, wpatrując się w jej oczy. Tyle, że on wyglądał jakby chciał ją spalić swoim spojrzeniem. Cóż, jeżeli miało zaiskrzyć - zaiskrzyło, ale raczej niezupełnie pozytywnie. 
- Ty ją poproś. 
- Darujcie sobie, i tak nikt nie ma na to czasu. - Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na Stevena. 
- Joe by się z tobą napił, jakbyś pojechała, on lubi takie...niesforne...dziwne. 
- Będziesz wracał na nogach, jak się nie ruszysz - warknął ten ciemniejszy, patrząc na rękę Tylera, wędrującą po talii Dee. 
- Wybacz, piękna, ale on taki jest, oswoisz się z nim i polubisz...prawda, Anthony?
- A wal się. Zostań, jak chcesz. - Machnął ręką i odwrócił się, idąc w stronę samochodu. A nawet biegnąc. 
 Kiedy ja śledziłam go wzrokiem, Steven pożegnał się z moją Dee, całując ją w policzek, a ta nawet nie okazała, że jej się to podoba. A podobało, w zasadzie mogła już umrzeć. Jaka ona była dumna. Kiedy ten jej, jak się dowiedziałam, wokalista dołączył do swojej barwnej reszty, Madeline podeszła do mnie i spojrzała z wyższością. 
- I co ci to dało, bratanico wspaniała?! - syknęłam. 
- Poznałam ich, Lea. A to tylko jeden płatek śniegu z całej lawiny, która poleci za mną i Caroline. - I poszła w stronę domu jak gdyby nigdy nic. Pazerność...?!
 Nie wiem, co to było, ale nienawidziłam jej wtedy, Jak ona mogła mi to zrobić, jak mogła tak mówić?! Głupia byłam, co z tego miałam?! Moim jedynym marzeniem było wtedy...by sobie pojechała. I by gwiazda Aerosmith zgasła jak najszybciej. Podkopali grunt, na którym stałam. 
- Znikajcie stąd wszyscy... - szepnęłam i spojrzałam raz jeszcze w stronę chłopaków. Poczułam ogień, wypalający mnie od wewnątrz. Dwóch brunetów, którzy wcześniej żarli się jak wielcy wrogowie, teraz rozmawiali jak bracia, a ten od pasemka rzucał co chwilę pytające spojrzenia w stronę drzwi, za którymi znikała...Dee. Jakby czegoś szukał. 
 Czegoś. Cholera. Kogoś szukał. Co to była za patologia, w co ja się wplątałam?! Dobrze, że tyle ich widziałam na długie lata. 

*** 

19 maja 1974r.
Cholera jasna, Caroline!
 Nie mam czasu, by wszystko Ci opisać. Opowiem Ci, kiedy wrócę. Ale rozmawiałam z nimi jakieś piętnaście minut. Są obłędni, są odjechani. Są tacy inni. To nie jest Bowie i to nie są Stonesi. Ale to jest połączenie tego wszystkiego z domieszką amerykańskiej magii, rozumiesz? Uciekli mi stosunkowo szybko, ale Ty wiesz, że my tego tak nie zostawimy. To by było poddaniem się i daniem się zamknąć w czterech ścianach. A tego nie chcemy, prawda? Wyobrażałam sobie ich zupełnie inaczej, ale w sumie...dobrze wyszło. Nawet lepiej. To jest strasznie poplątane. Ale ten Twój jest tak bardzo pozytywny, że aż chcę piszczeć! Masz dobry gust, przyznaję. A ten całus, który zostawił mi na policzku jest dla Ciebie. HA! A jeżeli chodzi o...wiesz, to nic nie napiszę. Powiem Ci zaraz po powrocie, 
trzymaj się, Kochana, całuję
Dee.

* *** *
Oto był rozdział pierwszy w pierwszym tygodniu września, z czego pewnie większość się bardzo cieszy, rozumiem, ha.
Proszę Was uprzejmie o pozostawienie mi drobnego śladu pod postacią komentarza, dziękuję z góry i życzę miłej nauki, kto potrzebuje i uśmiecham się do Drogiej Chelle z kwiatami we włosach :)
Facebook?