czwartek, 26 lutego 2015

~ tajemnice światła: Leandra Isabella Molière

Szczęśliwego Nowego Jorku?

 Urodziłam się w sercu wiosny. Urodziłam się w maju tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku. Urodziłam się w Cambridge, gdzie przyszło mi żyć przez pierwsze lata swojego życia, które nigdy nie miało wywracać się do góry nogami, tak jak to stało się z życiami Marjorie Wakeford, Normy Hadley, potem ich córek. Nie miało się wywracać w taki drastyczny sposób absolutnie nigdy, nie jak życie Jaspera Axona, czy jego mistycznej ukochanej - Berry Fox. Wszystko miało być inaczej. Bałam się zmian, nie potrafiłam odnaleźć się w tłumie. Zwykle siedziałam sama w kącie i patrzyłam przed siebie, plotłam z trawy i małych kwiatków wianki dla Dee i Caroline. Wiele osób wspomina, że wolałam latać za żabami w trawie niż rozmawiać. Mają rację, tak było. Moim największym osiągnięciem było, w rzeczy samej, złapanie żaby, którą przyniosłam do domu. Jednak musiałam się z nią pożegnać, kiedy mama weszła do kuchni i zobaczyła mnie z moją nową towarzyszką, skaczącą beztrosko po posadzce.
 Względnie spokojnie było do sześćdziesiątego siódmego. Mniej więcej w połowie tego roku mój spokój zakłóciły dwie dziewczyny z sąsiedztwa, córki przyjaciół moich rodziców. Starsza o rok Dee Wakeford i starsza o cztery lata Caroline Hadley. Te dwie były ze sobą dziwnie zżyte, dlatego początkowo czułam się zupełnie nieswojo w ich towarzystwie. Ale z czasem... Z czasem zaczęłam z nimi rozmawiać. Ignorowałam pyskate i spontaniczne odzywki Madeline, nie zwracałam uwagi na wywyższanie się nad nami Caroline. Widziałam, że różni mnie z tymi dwoma wszystko, ale jednak w tym wszystkim musiał znaleźć się istotny punkt zaczepny, ponieważ były jedynymi, z którymi dobrowolnie spędzałam czas. Tak naprawdę mówiłyśmy w dwóch językach, ale rozumiałyśmy się. I nawet nie wiem kiedy stały się dla mnie wszystkim i z wzajemnością. Jeżeli nie zobaczyłam się z nimi codziennie, przynajmniej na godzinę, ten dzień okazywał się być stracony. Wiedziały o mnie wszystko to, czego wiedzieć nie powinny, ale, jak widać, czuwała nad nami niesforna wyższa siła, która kazała mi wręcz im mówić o każdej sprawie.
 Najlepszym naszym rokiem okazał się być sześćdziesiąty dziewiąty. Zaczął się rewelacyjnie, a tamto lato wydaje mi się być niezapomniane i wieczne, choć miałam wtedy tylko osiem lat. Nasi rodzice często jeździli wówczas za miasto, a my z nimi, naturalnie. Goniłyśmy w trójkę po polach, co dla mnie było prawdziwym rajem na ziemi, a radość moja nie miała żadnej granicy, kiedy widziałam, że Dee z Caroline też to czują. W tym roku dołączył do nas ktoś jeszcze. Mój równolatek, bardzo wysoki, blady blondyn o szarych oczach, a na imię miał Jasper. Od razu wydał mi się być kimś jeszcze innym od reszty. Sposób, w jaki mówił, w jaki wykonywał każdą inną czynność. Był jak nawiedzony i upatrzył sobie nas trzy, zakładając z góry, że będziemy chciały mieć z nim do czynienia. Potrafił godzinami siedzieć z Dee i absolutnie mu nie przeszkadzało, że ta wcale nie zwracała na niego większej uwagi, potrafił godzinami popisywać się przed najstarszą Caroline i nie obchodziło go jej zażenowanie. Potrafił i godzinami opowiadać mi o swoich problemach, a ja nigdy mu nie odpowiadałam, czasem nawet uciekałam. Ale zawsze zapamiętywałam, o czym do mnie mówił.
 Rok sześćdziesiąty dziewiąty przyniósł jednak coś jeszcze. Dziwną nostalgię, niezrozumiałą dla małych istot, jakimi wszyscy wtedy byliśmy. W listopadzie mama powiedziała mi, że zaraz na początku stycznia opuścimy Cambridge.
- Dokąd jedziemy? - spytałam, odrywając wzrok od kopy ziemniaków na moim kolorowym talerzu, spojrzałam na siedzącą obok matkę.
- Pojedziemy bardzo daleko, wiesz? Polecimy samolotem.
- Samolotem lata się do innych krajów?
- Tak jest. I właśnie my tak zrobimy, polecimy do innego kraju, w którym też mówi się naszym językiem.
- Dokąd dokładnie polecimy? - Byłam zafascynowana wszystkim tym, co słyszałam. Tylko dlatego, że nie wiedziałam jeszcze najgorszego.
- Do Stanów Zjednoczonych. - Uśmiechnęła się do mnie ciepło i odgarnęła sobie z twarzy blond kosmyk. - Do Ameryki.
- Nowy Jork jest w Stanach Zjednoczonych!
- I właśnie tam będziemy mieszkać, kochanie.
- I zobaczymy Statuę Wolności, i ten wielki park, i... - urwałam nagle i przyjrzałam się z uwagą mamie. Dostrzegłam, że uśmiech był niepewny. Stresowała się czymś. Powiedziała jedno takie słowo... - Ile będziemy tam mieszkać?
 Huk, choć cisza.
- Wiesz, Lea... - zaczęła - prawdopodobnie zostaniemy tam już...na zawsze. Tak wyszło, że zarówno ja, jak i...tata, doszliśmy do wniosku, że wyjazd do Stanów będzie nam wszystkim bardziej korzystny... Nie chcemy już mieszkać w Anglii. A w Nowym Jorku też ci się spodoba, będziemy mieszkać w ładnym mieszkaniu, sporym, każdy będzie miał swój pokój, zobaczysz zupełnie nowy świat, kochanie...
- Ale... - przerwałam jej, a potem sobie samej. - Ja mam tutaj...
- Madeline i Caroline, wiem. Ale znajdziesz sobie nowe przyjaciółki, nie można mieć, niestety, wszystkiego.
- Mama, ale ty też tutaj masz przyjaciół, masz wszystkich, dlaczego nagle musimy stąd jechać?! - ryknęłam i zamierzenie zrzuciłam talerz na podłogę, nawet nie spojrzałam na grube kawałki szkła, walające już po całej kuchni. Wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem i wybiegłam z pomieszczenia, pognałam do swojego pokoju, w którym zamknęłam się i nie wyszłam aż do rana.
 Siedziałam w ciszy i samotności, patrząc na szare niebo za oknem. Pod wieczór zaczął padać deszcz i lał bez wytchnienia przez cały tydzień. Stopniowo docierało do mojego ośmioletniego mózgu, że dzieje się coś złego. Docierało, że coś się zmienia. Docierało, że po raz ostatni widzę niektóre miejsca i ludzi. Docierało, że niedługo stąd wyjadę i zostanę wrzucona do zupełnie nowego środowiska, pięć razy większego. Obcego. Coraz częściej słyszałam kłótnie swoich rodziców. Żarli się od rana do nocy. Zapragnęłam spokoju, chciałam zostać. Tak bardzo nie chciałam jechać i zostawiać wszystkiego tego, co tutaj miałam. A miałam wiele, i to do mnie dotarło. Miałam swoje dziewczyny, miałam irytującego Jaspera, miłą okolicę, miałam wyrozumiałych sąsiadów, miałam spokojne miasto i nic się nie zmieniało. I nagle miałam utracić to wszystko.
- Szczęśliwego Nowego...mhm... - szepnęła do mnie Dee pierwszego stycznia siedemdziesiątego roku. Druga w nocy.
 Jasper spał zwinięty w kłębek na fotelu w salonie. A ja siedziałam na środku kanapy, patrząc ślepo przed siebie. Po lewej miałam Madeline, po prawej Caroline.
- Miałyśmy być razem - pisnęłam cicho.
- I będziemy - odparła Hadley i spojrzała z powagą po mnie i Dee. - Przyrzekłyśmy sobie i będziemy. Daję słowo, Lea.
 Westchnęłam cicho i zamknęłam oczy. Nie widziałam nic drugiego stycznia, kiedy opuściliśmy Cambridge. Nie widziałam nic trzeciego, kiedy wylecieliśmy z Anglii. Nie widziałam nic czwartego, kiedy wylądowaliśmy w Nowym Jorku. Ja po prostu nie chciałam tego widzieć.

Witaj, Boston,
mam nadzieję, że zapadniesz się kiedyś pod ziemię

 Dokładnie tak pomyślałam, kiedy w siedemdziesiątym czwartym do Stanów przyleciała Dee wraz ze swoim ojcem i przyjechali wraz ze mną i moim tatą do Bostonu, gdzie ten żył. Och, darujmy sobie kwestie rozwodowe moich rodziców, ponieważ nie ma drugiego tak żałosnego tematu, za to ręczę. Ale to nieważne.
 Jasne dla mnie było, że kiedy rok wcześniej zostałam przez moje dwie przyjaciółki poproszona o przesłanie im w paczce płyty zespołu, który kiedyś zagrał kilka koncertów w klubie, prowadzonym przez mojego ojca i jego starego przyjaciela, to wizyta Madeline nie będzie ukierunkowana tylko i wyłącznie na mnie. Gdyby była, nie uparłaby się tak, byśmy spędziły cały ten czas w Bostonie. Co więcej, w nieszczęsnym siedemdziesiątym czwartym kolorowe chłopaki z Aerosmith pokazali światu ciąg dalszy swego talentu i zrobili to za sprawą albumu ''Get Your Wings''. Obserwując w tym samym roku grę Dee z całą ich piątką, moim jedynym marzeniem było wyrwanie im tych skrzydeł. Fascynowało mnie, doprowadzało do szału i zastanawiało, co oni wszyscy mieli w głowach, to nie zarzut. Madeline była bystra i inteligenta, taka też musiała być, siedemnastoletnia już, Caroline. Opracowały sobie chory, ale w rezultacie skuteczny, plan, mający na celu danie im możliwości do poznania przynajmniej jednych ze swoich jakże licznych obiektów westchnień. Panowie z Aerosmith okazali się być tym, czego tak chciały, a czego ja nie umiałam zrozumieć.
 Siedemdziesiąty czwarty był absolutnym przełomem. Wtedy właśnie zobaczyłam, jak te cztery lata zmieniły Madeline, nienawidziłam ją za to wszystko, za to, co sobą pokazała, co zapewne chciała zrobić. Miałam jej za złe tak wiele. Ale potem dotarło do mnie, że nie. Że ona w gruncie rzeczy zawsze taka była. Przecież zawsze patrzyła na chłopaków. Zawsze snuła z Caroline wizje, o których ja słuchać nie chciałam. Mogłam przewidzieć, że kiedyś wcielą w życie swoje marzenia. Wyobrażenia. Przynajmniej spróbują, a ja...
 A ja nigdy nie byłam zafascynowana naszą sceną muzyczną. Słuchałam, owszem, ale na tym się kończyło, bez większej pasji. Nie podniecałam się w zasadzie żadnym zespołem, nie marzyłam o spotkaniu któregokolwiek z jego członków. Nie obchodziło mnie szczególnie, który co zrobił, jak teraz wygląda. Interesowałam się zwierzątkami, ciszą, spokojem. Własnym domem. Jasne dla mnie też było, że ani Caroline, ani Dee, nie będą chciały iść na studia. Żyły chwilą. Ja tak nie chciałam. W wieku tych trzynastu lat miałam już mniej więcej nakreśloną swoją ścieżkę zawodową i na pewno była ona związana z medycyną. Najbardziej pociągała mnie jednak psychologia, o której jako dziecko nic nie wiedziałam, dla ironii.
 Stało się coś jeszcze. Kiedy siedziałam na kamiennym stosiku przed swoim bostońskim domem i obserwowałam pasję na twarzy Dee, kiedy ta bawiła się nieświadomym niczego Stevenem Tylerem, a potem doprowadziła do szewskiej pasji drugiego chłopaka, o ciemnych włosach i tandetnym, dla mnie, blond pasmem w nich... Zastanawiałam się nad trzema rzeczami - raz, jak to jest, że ona w wieku lat czternastu naprawdę skutecznie robiła za szesnastkę, dwa, jak to jest, że jeden patrzy na nią jak głodny wilk na owieczkę, a ona skupia się na tym, co chciałby jej najchętniej dać w twarz, i trzy...jak to jest, że żaden z nich mnie nie pociąga?
 Nie wiedziałam. Nie pociągał mnie żaden. Żaden nigdy tak. Tak pociągała mnie tylko siedemnastoletnia Tilda, która często kręciła się z koleżanki pod klubem mojego ojca. Ta dziewczyna uśmiechała się do mnie za każdym razem, gdy mnie widziała. Ta dziewczyna namieszała mi w głowie, choć nigdy jej nie poznałam. Ta dziewczyna nigdy nie miała być moją, pozostała na zawsze w okolicach klubu ojca, nie widziałam jej nigdy przed i nigdy po siedemdziesiątym czwartym. I przez to autentycznie ją znienawidziłam. Dokładnie tak jak zrobiłam wtedy z wschodzącą gwiazdą Aerosmith. Miałam nadzieję, że ich też nigdy nie zobaczę. A nadzieja matką głupich.

''Za brzydka na Los Angeles, za głupia na Nowy Jork''

- Świetna koszulka - powiedziałam i pokiwałam z uznaniem głową, po czym przeniosłam wzrok na jej zdezorientowaną właścicielkę, na którą przypadkiem wpadłam, wybiegając z kiosku, ściskając w dłoni tabliczkę czekolady w rażącym, zielonym opakowaniu.
- Dzięki - odparła i spojrzała na mnie z góry.
 Stałam przed wyższą od siebie, krótkowłosą, blondynką o pięknych oczach i ostrych rysach twarzy. Miała na sobie koszulkę z jakże kontrowersyjnym napisem - Za brzydka na Los Angeles, za głupia na Nowy Jork - wetkniętą w jeansowe spodnie z wysokim stanem, czarna marynarka luźno spadała jej z lewego ramienia...
- Ale ja się nie zgadzam z jej treścią... - wykrztusiłam po chwili.
- Jak mamy być szczere, to ja też nie! - zaśmiała się i położyła rękę na biodrze. - Studentka?
- Tak, pierwszy rok...
- Kiedyś trzeba to przeżyć, co studiujesz?
- Psychologię. A ty?...
- Ja nic, uczyłam się w szkole dla fotografów, ale zrezygnowałam w ostatniej klasie i jestem fotomodelką.
- Łoł... - Było jedynym co mogłam z siebie wydusić. Stałam przed nią i czułam się mała jak jeszcze chyba nigdy. Wydała mi się być idealna, jeszcze sama wyszła z inicjatywą rozmowy. Podczas gdy ja nie miałam pojęcia, co robić. Dlatego poszłam po najprostszej linii oporu. - Jak masz na imię?
- Erika. A na nazwisko Aucoin, a ty?
- Leandra i na nazwisko Molière...
- Francuskie nazwisko! Jaki zbieg okoliczności, co?
- Niesamowite, rzeczywiście - szepnęłam i wbiłam swój wzrok w jej szyję.
- Pierwszy raz się spotkałam!
- Ja też...
 Miałam szczerą nadzieję, że nie będzie chciała już spotykać się z innymi, a tylko z moim. Pierwszy raz zobaczyłyśmy się w marcu osiemdziesiąt jeden, miałam zatem równo dwadzieścia lat. Mogę śmiało mówić, ze moje praktyczne życie zaczęło się właśnie wtedy, kiedy stałam się dwudziestolatką. Wszystko zaczęło się układać. Wyszłam na prostą?
 Do osiemnastki mieszkałam razem z mamą i starszym bratem, ale kiedy skończyłam w końcu liceum, a zrobiłam to ze stypendium, uznałyśmy wspólnie z moją poczciwą rodzicielką, że skoro idę na studia - i to jakie, psychologia! - będę na pewno potrzebowała więcej ciszy, spokoju i przestrzeni, dlatego nie będzie żadnym błędem ani czymś nieodpowiedzialnym, jeśli wynajmie mi moje własne mieszkanie. Z marszu się zgodziłam, zgodził się i mój ojciec, nadal prowadzący swój biznes w Bostonie. Szczerze mówiąc, to między innymi on był głównym powodem rozejścia się rodziców. Pomijając to, tata był dumny i końcowy efekt był taki, że to ojciec w większej mierze płacił za moje utrzymanie. I tak się działo przez mniej więcej dwa lata, a dokładnie przez pierwszy rok mojego studiowania. Początkowo żyłam sama, grzecznie chodziłam na wykłady od poniedziałku do piątku, natomiast od piątkowego wieczoru do niedzielnego popołudnia oddychałam pełną piersią, łapałam i brałam garściami, korzystałam z wolności i zaliczałam każdy nowojorski klub, jaki rzucił mi się w oczy. Byłam w między czasie w kilku niezobowiązujących związkach, naturalnie - z kobietami. I pokochałam Nowy Jork całym swym sercem, Ameryka, Stany stały się moim domem.
 Skoro mówię już o domu, w siedemdziesiątym ósmym miała miejsce kolejna rewolucyjna zmiana w moim życiu. Do Nowego Jorku przyleciała Caroline Hadley, która dostała ofertę pracy od przebojowej Mary Firby. Z jednej strony wiedziałam, że ma przylecieć, ale kiedy pod koniec lata stanęła w progu mojego mieszkania, poczułam się jak... Wróciła do mnie nostalgia, której lata temu nie rozumiałam. Zrozumiałam coś znów. Znów coś się stało. Znów była ze mną moja Caroline, do której miałam kiedyś żal za zdemoralizowanie Madeline. Patrząc na nią tak, stojącą w progu, zachciało mi się płakać. Jak płakałam, kiedy mama mi powiedziała, że przenosimy się do Nowego Jorku na zawsze. Przypomniałam sobie bowiem, iż blisko dekadę temu, ta sama Hadley powiedziała mi, że obiecuje. Że będziemy jeszcze razem.
 Po części się stało, istotnie. Spędzałam z Caroline większość swoich wolnych popołudni, wychodziłam z nią na zakupy, opowiadałam jej o wszystkim tym, na co nie miałam siły w listach. Opowiadałam jej o swoim życiu w tym wielkim mieście, pokazałam jej wszystkie najlepsze, moim zdaniem, miejsca, te najbardziej godne uwagi. W jednym z takich właśnie spotkała przystojnego Paula Allena, w którym ślepo się zakochała, ich związek okazał się być niesamowicie toksyczny, a pomimo to przetrwał ponad cztery lata, blisko pięć. We wrześniu osiemdziesiąt dwa, kiedy w końcu rozstali się ostatecznie, Caroline zaczęła robić wszystko, by naprawdę ściągnąć Madeline do siebie, do nas. Pierwotna wersja była taka, że Dee dołączy do nas w osiemdziesiątym najpóźniej, ale nie udało się. Dziewczyna nie chciała finansowych pomocy, jeśli spojrzę z jej perspektywy, to jestem w stanie ją zrozumieć. Wakeford miała dość życia pod rodzicielską kontrolą i wiecznym niezadowoleniem matki. Jej rodzice przenieśli się do Stanów pod koniec siedemdziesiątego ósmego, dlatego mogli przecież wziąć córkę do siebie, kiedy tylko ta by chciała, można by rzec. Owszem, mogli. Ale to też było toksyczne. O ile w rodzinie Hadley niechęć do siebie była wyraźnie widoczna, o tyle w domu Wakeford wszystko zawsze było jak bomba, okryta lukrem i gotowa wybuchnąć w każdej chwili. Z czasem okazało się, że najlepszą kuracją była ta wieloletnia rozłąka. Podsumowując, ja miałam ze sobą jedną z przyjaciółek, ratowałam ją z opresji związanych z niezrównoważonym narzeczonym, a Madeline siedziała w Cambridge, użerając się z niezrównoważonym Axonem. Smutna sprawa, biorąc pod uwagę fakt, iż sama ja prowadziłam od dawien dawna korespondencję listową z Jasperem. Z czasem okazało się, ile twarzy miał ten, okrzyknięty poszkodowanym i biednym, chłopak. Nie był taki. Jasper był tylko przebiegłym i fałszywym, liniejącym lisem.
 Moje wspomnienia z Anglii zderzyły się zatem z tym, co miałam w Nowym Jorku, ale nie stanowiło to dla mnie problemu. Stało się jednością, czymś, czego jak najbardziej potrzebowałam, nie sądziłam, że Caroline okaże się być mi aż tak bliska. Ale wracając do tego, czym zaczęłam: Erika.
 Spotkałam się z nią jeszcze tego samego dnia, którego się poznałyśmy. Poszłyśmy na kawę, dowiedziałyśmy się o sobie samych podstawowych informacji. Wyszło, że obydwie mamy swe prawdziwe korzeni w Europie, dokładnie we Francji. Okazało się też, że krew Eriki płynie też w Szwecji, skąd jest jej matka. Nie wiedziałam tylko, że ona też jest taka jak ja, a przecież nie miałam jak jej o to spytać, żeby do siebie nie zniechęcić, tak przynajmniej myślałam. Ten problem rozwiązał się sam po dwóch albo trzech miesiącach naszej znajomości. Mianowicie, któregoś piątkowego wieczoru zahaczyłam o klub, w którym bawią się tylko dziewczyny, szukające ewentualnego szczęścia z osobą zupełnie swojego gatunku. Kogóż zastałam przy barze? Nie wierzyłam, nie mogłam w to uwierzyć, tego było dla mnie za wiele.
- Patrz znów, co za zbieg okoliczności - rzuciłam beztrosko i uśmiechnęłam się do niej, usiadłam obok na wysokim, okrągłym krześle.
- Lea. - Spojrzała na mnie i speszyła się lekko, choć do tej pory nie wiem, czym było to spowodowane. - Ciebie się tutaj nie spodziewałam...
- A ja się modliłam, żeby cię kiedyś tu spotkać.
- Mówisz?...
- Przysięgam. - Skinęłam głową i nawet już nie byłam zaszokowana swoją nagłą pewnością siebie. Może wiedziałam, że tak po prostu powinno być?
 Tym niesamowitym sposobem zaczęłyśmy się spotykać już nie jako koleżanki, a jako dziewczyny. Moja ukochana, tym się właśnie stała. Poznałam ją z Caroline, szybko odnalazły wspólny język, ale na bezpiecznej dla mnie płaszczyźnie, haha. Moja blondynka odnalazła też wspólne tematy z moją mamą, która nigdy nie miała problemów z tym, że byłam jaka byłam, jestem jaka jestem. Nie miał też problemów z tym mój tata. Spotkało mnie niesamowite szczęście, że byłam częścią rodziny, akceptującej się w stu procentach. Moi rodzice wiedzieli, że nie robię głupot, a o tych, o których nie wiedzieli - lepiej dla mnie.
 Kiedyś śmiałam się z Madeline i Caroline. Śmiałam się z ich marzeń, ich wymarzonych mężczyzn. Mówiłam, że nigdy takich nie znajdą, a oryginałów nigdy mieć nie będą. Bo niby jak to zrobić? Śmiałam się tak przez lata, praktycznie całe życie, ale potem znalazłam właśnie swoją Erikę. Dziewczynę, o której śniłam, moje marzenie, mój ideał. I miałam ją. A w osiemdziesiątym czwartym o mało co nie zeszłam na zawał, kiedy otworzyłam drzwi od mieszkania, a za nimi stała zmordowana Madeline Wakeford. Miała wtedy w torebce coś, co sprawiło, że naprawdę przestałam śmieć się z niej i Hadley.
 Pomyślałam, że w naszej trójce jest coś niezwykłego. Zdałam sobie sprawę, że wszystko jest możliwe.
 You know it's true, all the things come back to you, usłyszałam kiedyś.
 Sing with me, it's just for today, Maybe tomorrow the Good Lord will take away, usłyszałam kiedyś.
 Dream on, usłyszałam kiedyś.
 A kiedyś się stanie.

Spotkanie po latach?

 Wróciło wszystko. Jednak wróciło. I cóż mi z tego? Miałam okazje porozmawiać z ludźmi, których kiedyś udusiłabym gołymi rękoma. Rozmawiałam ze Stevenem Tylerem, którego namiętne zaloty odrzuciłam. Po tym wszystkim wiele z nim rozmawiałam, okazało się, że mamy coś wspólnego. Rozmawiałam i z człowiekiem o dwóch twarzach, jak się okazało z czasem, a wszystko za sprawą Madeline. Joe Perry i Anthony Pereira to dwie różne osoby, złączone w jedną. Cierpiące z tego powodu.
 Wszyscy okazali się inni, zakopałam stare żale.
 Ale nie to jest ważne. My znów byłyśmy razem. Jak Caroline obiecała.
 W końcu otwarłam oczy. I chciałam już widzieć.

czwartek, 19 lutego 2015

XXI: I nastały dni, w które każdy zapragnął uciekać

***

Caroline
kwiecień, 1985r.

- Jak to Arizona?
- Tak powiedziała - odparłam spokojnie i wsypałam płaską łyżeczkę cukru do zimnej już herbaty. Spojrzałam na zaskoczoną Leandrę, po czym przeniosłam wzrok w stronę okna.

***

 Na początku drugiego tygodnia kwietnia Madeline powiedziała mi, że potrzebują stąd wyjechać. Siedziałam z nią wówczas w jednej z nowojorskich kawiarni, a księżyc tylko dodawał uroku potężnej, betonowej dżungli, w której przyszło nam żyć. Skrzyżowałam ręce na piersiach i uśmiechnęłam się do przyjaciółki.
- On też potrzebuje? - spytałam.
- Przecież ci mówię, że potrzebujemy. Zarówno on...jak i ja.
- Czy to ma z czymś związek?
- Oczywiście, że ma, Caroline. I między innymi, to dlatego właśnie teraz o tym z tobą rozmawiam. - Nachyliła się w moją stronę, a z mej twarzy uciekł uśmiech. Zrozumiałam, że sytuacja jest poważna. I zrozumiałam, w czym rzecz, jeszcze zanim Dee cokolwiek powiedziała. - Rozmawiałam już z nim o tym wszystkim zanim pojechaliśmy w tę przeklętą trasę. Błagał mnie, bym z nim uciekła, kiedy to wszystko się skończy. Chociażby na dwa tygodnie. Nieważne, na jak długo...
- To nie ma nic wspólnego z narkotykami?
- Teraz już tak, wtedy jeszcze nie. Albo jest więcej spraw, o których nie wiem.
- Przecież byś chyba zauważyła.
- Tak, no właśnie to mnie jako jedyne uspokaja...
- Ale skoro chciał z tobą jechać jeszcze przed tym żałosnym faktem: dlaczego?
- Wiesz, on mówił... - Zagryzła wargę i popatrzyła na mnie niepewnie. Odgarnęła z twarzy włosy, kontynuowała. Coraz ciszej. - Powiedział, że nie może tutaj już wytrzymać. Że chce stąd pojechać i chce, by znów było tak, zanim zaczęły się wszystkie problemy. Zupełnie jakby chciał się wrócić do lat sześćdziesiątych, czyli czasów, kiedy on sam był nastolatkiem, a ja dzieckiem, kreującym cię sobie na wszystkie sposoby na matkę, Caroline. I przez długi okres czasu myślałam, że chodzi mu o Hopedale. Ale okazało się, że wcale nie. Wyszło, że nie ma tam po co wracać, nie chce teraz tego robić. Pogubiłam się, spytałam go, czy to nie tam właśnie zostały wszystkie jego czyste wspomnienia. Skinął głową, ale najwyraźniej nie chodziło o to. I poruszył temat swojej matki. Która po śmierci jego ojca przeniosła się z Massachusetts aż do Arizony. Żyje teraz gdzieś na obrzeżach Phoenix, to tam chce jechać. I chce, bym i ja pojechała z nim.
 Otwarłam lekko usta, westchnęłam cicho. Spojrzałam Dee prosto w poszarzałe oczy i utkwiłam w nich może i na kwadrans. Pojedyncze mrugnięcia jako jedyne uniemożliwiały nam obserwowanie się bez wytchnienia przez cały ten czas. Myślami byłam jednak znacznie dalej niż mogłoby się wydawać. Intensywnie przetwarzałam całą historię, opowiedzianą mi przez Madeline. Wszystko to było pozbawione absolutnie sensu, ale kiedy wzięłam to od innej strony, wydało mi się takie proste. Zaczęłam zastanawiać się nad samą osobą, jak i umysłem, ukochanego mojej przyjaciółki. Kim naprawdę był Joe Perry? A kim był Anthony Pereira? Nie wiedziałam tego, ale jeden z drugim chcieli opuścić Nowy Jork. Sprawiał wrażenie człowieka, który został uwięziony w tym mieście wbrew swojej woli. Z czasem znalazł Madeline, która w gruncie rzeczy trwała tutaj tylko i wyłącznie dlatego, że byłam i ja. Ja przede wszystkim. Ale przecież ja...
- Boże, kochana... - jęknęłam i położyłam głowę na stoliku.
 Zapomniałam o miejscu, w którym byłyśmy. Zapomniałam, że to Nowy Jork. Zapomniałam, że sto Stany Zjednoczone. Zapomniałam, że to Ameryka. Oczyma duszy zobaczyłam piętnasoletnią siebie w domu. W Cambridge, siedziałam przy stole, a moja pozycja w niczym się nie różniła od tej, którą przyjęłam teraz. Patrzyłam wtedy błędnie w okno i marzyłam, że kiedyś wyrwę się z tego miasta i znajdę się gdzieś, gdzie życie będzie się czuć niezależnie od czasu i miejsca, chwili. I kiedy w siedemdziesiątym ósmym Mary Firby wyszła z inicjatywą, że jeśli tylko zechcę, to mogę spokojnie rozpocząć pracę w jej New World's Centre of Culture... To wszystko było jak objawienie. Zgodziłam się od razu, nie miałam nawet momentu zawahania. Ktoś otworzył drzwi do życia, o którym śniłam od lat. Och, stało się.
 Poleciałam do Nowego Jorku. Niedługo po tym poznałam Paula Allena, w którym zakochałam się na zabój. Przystojny, trzy lata ode mnie starszy. Falowane, orzechowe włosy za ramiona. Wysoki. Z charakteru też był idealny. Czegóż więcej chcieć? Oświecenia. Otwarłam oczy. Ideałów nie ma. Paul nie był ideałem. Charakter z roku na rok się zmieniał. I dla mnie już nie było miłych cech ni samej miłości. Żyłam z nim w toksycznym związku, który rozpadł się na dobre w osiemdziesiątym drugim. Kiedy ten człowiek powiedział mi ostatecznie, że to koniec, dotarło do mnie, co stało się na przestrzeni tych wszystkich czterech lat, które spędziłam w jednej ze stolic świata. Moje życie obracało się tylko wokół pracy i mężczyzny, który wcale mnie nie kochał. I nie wiem, co go tak zmieniło. Czy zawsze był fałszywy? Czy miał problem z faktem, iż kobieta zarabia lepiej od niego? Nie wiem tego, tego też. Ostatni raz widziałam go właśnie wtedy, kiedy mnie rzucił. Wyszłam z pracy, stał przed nią. A z nim młodziutka blondynka. Ile trwało to wszystko? Ciężko powiedzieć, skoro jeszcze nie tak dawno, przed tamtym zajściem, oświadczył mi się po raz drugi. Trzeciej szansy nie było.
 Zrozumiałam. Wszystko, ile zabrało ode mnie to miasto, ile we mnie zabiło, co mi dało, że jeszcze więcej zabrało. Straciłam w nim sześć lat z życia, pierwszy raz poczułam, że się zestarzałam. W osiemdziesiątym czwartym, dokładnie dziesiątego lutego, pierwszy raz poczułam coś. Kiedy Mary wręczyła mi papierową torbę z winem, zabrała potem na kolację do jednej z lepszej restauracji w mieście. Kiedy Leandra dzień później rzuciła mi się na szyję i wcisnęła w ręce kolorowy karton, a w nim buty. Najpiękniejsze botki, wymarzone. Kiedy tydzień później dostałam kartkę ze skąpymi słowami od matki i ojca. Oraz list na dziesięć stron i rysunek. Od Madeline. A jeden od Jaspera. Spojrzałam po tym wszystkim w lustro i powiedziałam do siebie: Starzejesz się, Hadley. Kiedyś trzeba było sobie to uświadomić, choć ja tak bardzo nie chciałam. Miałam do końca świata biegać boso ulicami. W deszczu. I nigdy nie dorastać. A to wszystko miałam robić razem z moją Dee.
 Po sześciu latach się zjawiła. Rozkochała w sobie, niby przypadkiem, gitarzystę Aerosmith, którego tak na dobrą sprawę, urobiła sobie już dekadę temu. A ja poznałam Stevena Tylera, z którym w końcu zrobiłam wszystko to, o czym marzyłam jako nastolatka. Chodząc z nim ścieżkami za miastem, kochając się z nim w hotelowych pokojach, opowiadając sobie z nim nawzajem historie z dzieciństwa, rozmawiając z nim absolutnie poważnie, dając mu w twarz, całując się z nim... Wróciło. Że nie dorosłam. Steven pozwolił mi znów być dzieckiem, byliśmy nimi razem. A dzieci czasem robią głupie rzeczy. On wziął coś, czego nie powinien brać nikt. A głupia ja z nim zostałam. Narażając nas i siebie samą na wszystko, czego nie da się w żaden sposób przewidzieć. Jak mogłabym go chronić? Jak mogłabym pomóc mu ja, zwykła kobieta? Co musiałabym zrobić... Przypomniałam sobie raz jeszcze, w jaki sposób opowiadał o czasach, kiedy nie znał jeszcze Joe'go. Kiedy był zawstydzonym chłopakiem, znoszącym do domu wspaniałe rzeczy, okazujące się w rezultacie gniazdami owadów, co w jedną noc zdążyły opanować cały jego pokój. Jak bardzo beztroski kiedyś był.
 Miałam to.
- Madeline, oni naprawdę muszą uciec. - Podniosłam gwałtownie głowę, znów spojrzałam na brunetkę. - Ja wiem, ja widzę to wszystko. Sama tylko na nich spójrz.
- Boję się patrzeć na nich w ten sposób.
- Cholera, ale nie możemy bać się bez przerwy. Wystarczy, że boją się oni. Boją się brać, ale boją się też nie brać, oni wpadli w absurdalną spiralę, z której nie da się wyjść, na pierwszy rzut oka. Na dwa miesiące, może miesiąc, przed naszym wyjazdem... Wtedy, kiedy ja powiedziałam mu po raz pierwszy, że...
- ...kochasz go...
- Tak... - Znów do mnie wrócił. Taki, jakiego chciałam go nigdy nie zobaczyć. Wtedy, kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałam na ten temat. Wtedy, kiedy zamilkł i milczał przez tak długo, a ja, myśląc, że śpi, powiedziałam mu wszystko, co czułam. Nigdy wcześniej nie otwarłam się tak przy nikim, a na pewno nie przy mężczyźnie. A on mnie słuchał. On przy mnie płakał. On mnie pokochał, na to wyszło. - Wyszaleli się przez pierwsze lata rzeczywistej kariery, Madeline. Do kiedy to mogło trwać? Do ,,Rocks''? Przecież każdy album po nim okazywał się czymś... Nie tym, co pokazywali wcześniej. Wydali ,,Rocks'' w siedemdziesiątym szóstym, można rzec, że idealnie połowa dekady, ich złoty środek. Po tym spadli. Zaryli dziobem ziemię, och, jak się patrzy. A białe skrzydła zostały złamane. Spójrz, Dee. I teraz jest osiemdzieisąty piąty. Minęło blisko dziesięć lat. Oni znów są razem. I ani Joe, ani Steven, ani nikt z nich nie chce, by historia się powtórzyła. Wtedy narkotyki i używki może rzeczywiście ich bawiły. A teraz to oni bawią je. Rolę się odwróciły. A Joe, kiedy powiedział ci, że chce wyjechać... Przecież oni chcą znów żyć. I myślę, że Steven, ja z nim, może też powinniśmy...
- Powinniście - szepnęła. - Caroline, powinniście. Powinniście. Wszystko za życie. I my też, ja mu dzisiaj powiem.
- Czy Steven wie, że Joe...?
- Chyba nie. Myślę, że tylko ze mną o tym póki co rozmawiał.
- Terry też pojechała.
- Z Tomem?
 Pokiwałam twierdząco głową. Rozmawiałyśmy jeszcze długo. W rezultacie wróciłam do domu po trzeciej w nocy. Wdrapałam się z trudem po schodach i weszłam do sypialni, gdzie czekał znany mi już obrazek. Oparłam się o framugę drzwi i uśmiechnęłam smutno, widząc w słabym świetle lampy, stojącej przy łóżku, Stevena, skulonego w kłębek, a wokół niego stosy kartek, kilka długopisów, prawie pusta butelka whisky. Bałam się ruszyć, w końcu jednak musiałam. Usiadłam przy nim i położyłam dłoń na jego ciemnych włosach. Obserwowałam zmęczoną twarz. Widziałam zmordowanego człowieka, który naprawdę żałował tego, co kiedyś zrobił. On nie chciał tak żyć.
 A ja naprawdę chciałam, by żył.


***

- Kiedy wyjeżdża? Wyjeżdżają... - Zaskoczenie Lei było znacznie większe niż podejrzewałam, że być może. Szczerze mówiąc sądziłam, że w ogóle ją nie ruszy fakt naszych kolejnych wyjazdów. - A rodzice Dee wiedzą?
- Wiedzą, pojechała do nich dzisiaj, o ile się nie mylę - odparłam, mieszając bezskutecznie herbatę. Przecież i tak cukier już by się nie rozpuścił. Dałam sobie spokój. - Ostatniego kwietnia. Trzydziestego.
- To za tydzień... A ty?
- Nie wiem sama, co z nami - westchnęłam. - Nie wiem, dokąd.
- A on?
- On jest ostatnio jak roślina. Warzywo. Nie rusza się z domu, siedzi w sypialni od rana do nocy i pisze. A potem rozmawia ze mną do czwartej nad ranem. Dalej, ja idę do pracy, wracam. A on siedzi i pisze. Gdyby mi chociaż chciał pokazać, co.
- Weź go do Anglii... - mruknęła i zaśmiała się krótko.
- A wiesz, że myślałam o tym? Naprawdę zastanawiałam się nad Anglią. On, ja i moi...rodzice. Ale uznałam, że to jeszcze nie jest ten czas. Mam tylko pewne tyle, że nadejdzie czas, kiedy ja naprawdę wezmę go do nich.
- Wredna jesteś dla swoich starszych.
- Mam po mamie. - Uśmiechnęłam się. - Ale nieważne. Skoro ja i Steven się wybieramy stąd na jakiś czas, Dee z Joe uciekają w cholerę, z naszego towarzystwa i Tom ze swoją Terry zniknęli, nie mówiąc nikomu gdzie, to może ty z Eriką masz coś w planach?
- My... Gdybym nie miała takich obowiązków i żyła jak wy, to pewnie też bym myślała nad wyjazdem. Nie zrozum mnie źle, wcale nie mam na myśli, że nic nie robicie, bo jak się okazuje los daje wam w dupę, o ile wcześniej był całkiem niezłym współpracownikiem. I ja... Ja skończę studia i wtedy jadę z Eriką do Francji, taki jest plan.
- Korzenie wzywają?
- Coś w ten deseń. Tak pomyślałyśmy, że przecież nasza prawdziwa ojczyzna i krew płynie właśnie tam. A potem możemy jeszcze o Szwecję zahaczyć, bo z kolei matka Eriki stamtąd jest. I ostatecznie właśnie ja ją mogę zabrać do Anglii, pokazać swoje miasto. Wiesz, Caroline, zdałam sobie sprawę, że tęsknię za Cambridge chwilami, chociaż je pamiętam jak przez mgłę.
- Zaskakujesz mnie dziś cały czas, Lea... - Popatrzyłam na nią uważnie. Nie sądziłam, że i w niej sentymenty gryzą takie dziury. Jasne dla mnie było, że miasto rodzinne zostawi ślady we mnie, w Madeline. Ale nie w Leandrze, wyjechała jako pierwsza z nas i jako jedyna nigdy nie narzekała na Nowy Jork, a ewentualnie na ludzi, z którymi musi się użerać. - Co zostało w Cambridge, że tęsknisz?
- Ostatnio dotarło do mnie, że znacznie więcej niż podejrzewałam ja sama. Przypomniałam sobie wigilię i sylwestra w sześćdziesiątym dziewiątym. U ciebie w domu, my trzy i biedny Jasper, co nie miał się gdzie podziać, a za wszelką cenę nie chciał zostawać w domu. Niby takie dzieci, a to naprawdę był jeden z lepszych okresów zimowych w moim życiu! - Znów zaczęła się śmiać, tym razem już nie hamowała radości.
 Siedziałam tak wpatrzona w nią i w pewnym momencie udzieliło mi się. Klasnęłam w dłonie i odchyliłam głowę, wciąż się śmiejąc. Wpatrywałam się w biały sufit nade mną, malowały się na nim tamte wspomnienia. Miała rację, to był dobry czas. Ostatni nasz wspólny sylwester. W osiemdziesiątym czwartym też miałyśmy być razem, jak wtedy, ale coś pokrzyżowało nam plany. W tym roku chciałam spędzić go w gronie rzeczywiście rodzinnym. Chciałam, by Lea z nami była, wiem, że Dee też by tego chciała.
- Szampan Jaspera... - wykrztusiła, przecierając pewnie załzawione oczy. Niedługo po tym spadł na podłogę kubek z moją gorzką i zimną herbatą.
 Leandra machnęła na to ręką, przypominając sobie w kolejności chronologicznej cały przebieg dziecięcej imprezy. Bo wtedy absolutnie wszyscy jeszcze byliśmy dziećmi. I nikt nie był zdrajcą. A najwspanialszą rodziną.

Dee

 Siedziałam na kanapie w salonie. Byłam w domu swoich rodziców, trzymałam na kolanach filiżankę z białką kawą i czekałam, aż mama wróci z kuchni, usiądzie ze mną. Żałowałam, że wmówiłam Anthony'emu, że wcale nie musi ze mną jechać, załatwię to sama. Dlaczego puścił mnie samą, skoro doskonale wiedział, że go okłamuję i okłamuję zarazem siebie samą? Przecież wiedział, że nie dam sobie sama rady, że zatnę się przy Marjorie i nie powiem o połowie rzeczy, o których miałam z nią rozmawiać. Och, znów uciekałam, znów z nim. Ale tym razem nie było już czego ukrywać, nie chciałam robić tajemnic, zwłaszcza, że udało mi się już przekonać mamę do mojego mężczyzny.
- Mleka pożałowałaś do tej kawy... - zaczęłam, kiedy tylko zobaczyłam matkę, wchodzącą do pomieszczenia.
- Kochanie, niedługo będziesz już piła samo mleko i wciąż będzie ci mało! - zaśmiała się i postawiła na ławie przede mną swoją filiżankę i talerz z kolejnym miłym ciastem. - Do której zostajesz?
- Miałam... To znaczy nie wiem, ale pomyślałam, że może zostanę na noc? I tak siódma już jest, zadzwonię tylko do...domu, żeby na mnie nie czekał.
- A dlaczego z tobą nie przyjechał?
- Bo mu wmówiłam, że nie chcę, żeby jechał ze mną.
- Ale jednak chciałaś i chcesz.
- Tak... - mruknęłam i sięgnęłam po kawałek ciasta. - Ale ciężej byłoby chyba mówić mi o tym wszystkim. Znów uciekam, mamo.
- Ale przecież miesiąc temu wróciłaś. Co tym razem, Madeline? - spytała i spojrzała na mnie poważnie. W jej oczach zobaczyłam coś jeszcze. Coś, czego nigdy tam nie było. Czym było...
- Pojawił się drobny problem, którego nie jesteśmy raczej w stanie rozwiązać, zostając w Nowym Jorku.
- To jest coś z wami? Nie układa wam się?
- Nie, nie to, mamo. Między nami jest w porządku, ale coś nam się chce wryć w ten związek i go...zniszczyć, że tak łagodnie powiem.
- Jakaś inna dzie...
- Narkotyki. - Nie pozwoliłam jej dokończyć. Nie chciałam słuchać o takich przyziemnych i głupich problemach, jakie siedziały w głowie mamy. Aczkolwiek nie sądziłam, że wyrzucę z siebie to jedno słowo w taki sposób. Widząc jej przerażenie, musiałam już drążyć dalej temat. I robić to sama. - Pewnie myślisz teraz, że jest ćpunem, co bierze na potęgę i rujnuje mi życie. Porzuć to. Chociaż sprawa jest bardziej skomplikowana. Mogłoby się wydawać, że skoro nie brał od długiego czasu, bo odkąd wrócił do Aerosmith, to jest już rok ponad, będzie wszystko dobrze i zapomni. A wbrew pozorom teraz jest najtrudniej. Kiedy on jest względnie czysty, a prochy są wszędzie wokół niego i upominają się o jego wolny od śmierci organizm. On nie może o nich zapomnieć, choć wiem, że by chciał. On...powinien zapomnieć, że wciąż są w jego zasięgu, ale powinien zawsze pamiętać, co mu robiły. - powiedziałam. Przypomniałam sobie, że bardzo podobny sposób tłumaczyłam to młodej Madison. Narwanej dziewczynie, którą spotkałam w Seattle, dla której naraziłam mojego ukochanego na marznięcie. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest teraz, co u niej... Uderzyły mnie nagle słowa Marjorie, wiedziałam, że takie kiedyś padną.
- W coś się wpakowała, Madeline...
- Mamo...
- Cichutko. - Świat mój zawirował, kiedy przysunęła się bliżej mnie i przytuliła. Było jak dwadzieścia lat temu. Ja pamiętam. Wtedy było w niej jeszcze coś z... - Madeline, już nic nie mów.
- Ale ty...
- Madeline, kochasz go. Niestety, ale to widzę. I śmiem twierdzić, że on ciebie też kocha...
- Za tydzień jadę z nim do Arizony.
- Co to da?
- On ma tam matkę. Mówi, że da wiele. Jeśli z nim pojadę...
- Madeline, on musi cię kochać. I lepiej, niech naprawdę to robi. Bo jeśli wywiezie mi cię, a to i tak nic nie da... Gwarantuję, że najpierw mu uświadomię, kim jest, a potem zginie z rąk twojego ojca. - Głaskała mnie po włosach, a ja oddychałam ciężko, wdmuchując wypuszczane przez siebie powietrze w jej ramię. Nie mam pojęcia, ile czasu to trwało. Po prostu było. - Jedź z nim, Madeline. Pomóż mu, jeśli możesz. On chce pomocy, w przeciwieństwie do...
 Oderwałam się od niej i pokręciłam głową. Wiedziałam, co chciała powiedzieć. W przeciwieństwie od Jaspera, tak. Znów spojrzałam w jej oczy. Ta skomplikowana emocja, cecha, może coś innego - wciąż tam było. Było dla mnie i już wiedziałam.
- Kocham cię, mamo.
- Wiem. Ja też cię kocham. Ja cię kochałam absolutnie zawsze. Dee...
 Powiedziała tak. Pierwszy raz. Wszystko powiedziała po raz pierwszy.
 Zamknęła oczy, ale to, co w nich było, zostało w mej pamięci. Doskonale wiem, dlaczego tego nie znałam. Nie miałam skąd. Patrzyła na mnie z matczyną troską. Dwadzieścia pięć lat miano ją za martwą, ale okazało się, że nie. Jak do tego doszło?
 Nawet nie śniłam, że dane mi będzie spotkać Margie Salmon.

czwartek, 12 lutego 2015

~ przykazanie miłości: Madeline Felicia Wakeford


***

Margie, Margie, jaka byłaś przed erą Marjorie?

 Zadaję sobie to pytanie od lat. Zastanawiam się nad tym, odkąd zauważyłam, że dorośli, rozmawiając o mojej mamie, mówili jakby o innym człowieku. Nigdy nie zapomnę tych przełomowych okresów w mym życiu, kiedy wychodziło na jaw, że ona się zmieniła. Że stało się z nią coś, czego nie sposób wyjaśnić, nawet ojciec nie wiedział w pełni, co wpłynęło tak na matkę, a jego żonę. Z czasem wszystkie podejrzenia zaczęły spadać na mnie, a co za tym idzie, także na Caroline. Pierwszy raz ta ziemia zachwiała się, kiedy miałam siedem lat. Siedziałam z moją najdroższą na świecie Hadley w jej pokoju, podczas gdy nasi rodzice bawili się na dole. Dochodziła północ, my stawałyśmy się coraz cichsze, oni coraz głośniejszy. Doskonale wiedziałam, że to wszystko przez alkohol, który przed wyjściem z naszego domu stał jeszcze spokojnie na jednej z kuchennych szafek. Wiedziałam też, że już jutro na jego miejscu postanie nowy, oczekujący do kolejnego wyjścia towarzyskiego.
- Nie rozumiem, dlaczego muszą tak się po tym drzeć – jęknęłam i podeszłam bliżej Caroline, warującej przy drzwiach. Widziałam tylko jej brązowe loki, opadające na plecy. Głowę miała wytkniętą na korytarz na piętrze, nasłuchiwała tego, co działo się w salonie. Wiedziała w końcu, że oni i tak już nawet nie zdawali sobie sprawy, że przecież wciąż są  z nimi dzieci. Małe dziewczynki. Natomiast ja wiedziałam, że i tak największe korzyści z takich imprez czerpała moja dziesięcioletnia przyjaciółka. Uwielbiała ich podsłuchiwać, zawsze dla korzyści własnych. Irytowało mnie tylko, że często za bardzo zatracała się w ich dyskusjach, a ja spadałam na dalszy plan. – Caroline…
- Whisky tak na nich wpływa, Dee.
- Skąd wiesz, że whisky?
- Mama prosiła tatę, by kupił właśnie whisky. Więc pewnie to ją teraz piją.
- W takim razie mają dwie butelki – mruknęłam, podczas gdy głowa Caroline wróciła do pokoju. Jej oczy spojrzały na mnie z ciekawością. – Moi, zanim wyszli z domu, też wzięli – dodałam.
- Dorośli to śmiesznie z tym muszą mieć.
- Że się mogą opić i być szczęśliwi?
- To też. Kiedyś tak zrobimy. Tylko my dwie, ale za kilka lat. Dzieci nic nie mogą.
- Dzieci mają nudno w Cambridge – westchnęłam i spojrzałam rozmarzonym wzrokiem w stronę okna.
- Dlatego stąd kiedyś wyjedziemy.
- Dokąd?
- Jeszcze nie wiem. Ale będzie…dobrze, Dee.
- Ja to bym chciała być szczęśliwa bez whisky… - Położyłam się na miękkim dywanie, wpatrzona w żółty sufit. Wyciągnęłam za siebie rękę, starając się odnaleźć jakąkolwiek część Caroline; natrafiłam w końcu na jej kostkę. – Chodź ze mną spać, nie chcę ich już słuchać.
 Nie odpowiedziała mi już nic. Nachyliła się nade mną i pokiwała twierdząco głową, po czym wstała i zapaliła wysoką, lecz słabą, lampkę, stojącą przy jej łóżku, zgasiła zaś główne światło i wzięła koc z fotela, położyła się przy mnie, pomagając mi z przykryciem swojego coraz bardziej marznącego ciała. U Caroline zawsze było dziwnie chłodno w stosunku do całego domu, nigdy jednak nie spytałam nikogo, czy też to czuje. Pomyślałam, że może mój mózg z czasem zaczynał produkować podobne urojenia, może wpływ na to miał fakt, iż z pokojem Caroline wiążą mi się tylko bardzo specyficzne wspomnienia. Popatrzyłam na nią, choć niewiele już widziałam. Wiem tyle, że już spała. Zasnęła momentalnie, podczas gdy ja nie mogłam, choć sama ją zachęciłam do snu. Oddychałam cicho, a jedyne dźwięki, jakie mnie nachodziły, to śmiechy dorosłych. Och, miałam dość.
 I nie wiem, kiedy udało mi się zasnąć, nie wiem, ile trwał błogi stan, jednak obudziłam się, a za oknem wciąż było ciemno. Jedynie mizerne światło przebijało się przez czerwony abażur koślawej lampy. Podniosłam się niepewnie do pozycji siedzącej i spojrzałam niepewnie na Caroline, której twarz ginęła wśród pokręconych włosów. Wyglądała jak aniołek, uśmiechnęłam się słabo. Czy taką pokochał ją Steven, czy tym go skradła?... Lecz nie to jest mi teraz istotne. Istotne jest, że musiałam zmierzyć się z poważnym problemem, z którym często borykają się siedmiolatki: starać się spać dalej czy może zmierzyć się z ciemnymi otchłaniami domu i dotrzeć do kuchni, gdzie chowała się butelka z wodą. Decyzja nie należała do prostych, ale zdałam sobie sprawę, że nie dotrwam do rana bez przynajmniej jednej kropli, więc wstałam ostrożnie i wolno podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę; zamarłam – oni jeszcze nie spali. Wciąż rozmawiali, chociaż wszystko było jakieś inne. W głosach nie było słychać energii, radości, ognia, który był wcześniej. Słowa, które do mnie docierały, wypadały jakby z ich ust z niewyobrażalną ciężkością, smutkiem. Zachrypnięte, bezkształtne dźwięki. Nie chciałam do nich schodzić, nogi odmówiły mi posłuszeństwa, kiedy dotarłam do schodów. Dlatego też zatrzymałam się i przełknęłam resztki śliny, popatrzyłam z powątpiewaniem w dół. Nie mogłam tam zejść, nie mogli mnie zobaczyć. Nie zrobiłam zatem nic, coś mnie zatrzymało na szczycie. Usiadłam na najwyższym schodku i oparłam się o ścianę, zamknęłam oczy. W rezultacie słuchałam ich rozmów.
 Wiedziałam, że mama już śpi. Wiedziałam, że śpi wujek Will. Słyszałam tylko swojego tatę i ciocię Normę. Rozmawiali o czasach, gdy byli nastolatkami, kiedy nie liczyło się absolutnie nic z tego, co mieli teraz.
- Zack, i powiedz ty mi, gdzie się teraz podziewa Margie Salmon?
- Mam wrażenie, że Margie odeszła razem z Salmon. A Salmon odeszła wtedy, kiedy jej miejsce zajął…w zasadzie w tym przypadku zajęła…Wakeford.
- Skończyła studia i przestała śmiać się tym śmiechem, z którego zasłynęła na samym początku.
- Opowiadała mi kiedyś o tym wszystkim.
- Opowiadała ci, dlaczego zamknęła za sobą tamte czasy?
- Opowiedziała mi to raz i pewnie więcej tego nie zrobi, Norma…
- To na co czekasz, skorzystajmy, że śpi. Co się stało?
 Stało się. W połowie grudnia sześćdziesiątego roku urodziłam się ja i wtedy moja mama przestała śmiać się śmiechem wolności. Wyszło, że to ja zmieniłam ją na zawsze, mój pierwszy krzyk zabił jej radość, którą promieniowała jeszcze nie tak dawno. Ojciec powiedział wiele rzeczy, o których nigdy ja nie powinnam była się dowiedzieć. Margie niekoniecznie chciała mieć dzieci. Byłam wpadką. Z której mimo wszystko się ucieszyła. Skoro się ucieszyła, dlaczego potem już nigdy więcej, nigdy tak? Wyszło wiele spraw. Wyszło, że matka nie chciała być przy mnie taką, jaką znali ją przyjaciele, znajomi. Nie chciała taka być, nie chciała, bym ja przejęła jej geny i w tych kwestiach. Nie chciała, bym dziko żyła, ledwo co kończąc studia. Mama była przy mnie ciepłą, acz stanowczą kobietą, która nie opowiadała nigdy o swoim dzieciństwie ani młodości. Nie chciała, bym poznała jej życie z czasów przede mną. Nie chciała, bym zapragnęła być taką, jaką była ona. Niesforną.
- …i jej poważna twarz, którą przybrała zaraz po urodzeniu Madeline stała się jak jej prawdziwa. Nawet nie musiała się jej uczyć. Zupełnie jakby miała ją zawsze, ale tylko czekała na odpowiedni moment, by ją pokazać. Przestano się zwracać do niej ''Margie''. Przestali mieć odwagę. Ja też. Stała się. Oto jest Marjorie.
- Ona zawsze była postrzelona…
 Gwałtownie wstałam i pobiegłam do łazienki, w szczycie desperacji wypiłam wodę z kranu i pognałam do pokoju Caroline. Położyłam się przy niej, naciągając gruby koc na głowę. Czy zabiłam prawdziwą naturę swej matki? I oto jest Marjorie.

Mamo, ja będę miała takiego męża!

 W siedemdziesiątym trzecim chodziłam już beztrosko od rana do nocy po naszym Cambridge, całym z żółtej cegły. Miałam włosy do pasa, postrzępioną, krzywą grzywkę, długie spódnice, wysokie buty, dzwoniące bransoletki, starszą Caroline po swej prawicy, młodszego Jaspera za sobą, za oceanem miałam Leandrę, a w pokoju zewsząd patrzyli na mnie długowłosi mężczyźni w skórzanych spodniach, białych koszulach, zawadiackich spojrzeniach, nonszalanckich uśmiechach. Kilka winylów pod łóżkiem. I tylko trzynaście lat. Właśnie oto byłam ja, Madeline, ochrzczona przez Hadley dawno temu jako ''Dee''. Praktycznie od zawsze wyglądałam na starszą niż w rzeczywistości byłam, chociaż mój wzrost pozostawiał wiele do życzenia. Twarz robiła za to swoje, przeważnie dodawano mi od dwóch do trzech lat więcej, a ja nigdy nikogo nie wyprowadzałam z błędu. Od zawsze miałam dzieciństwo za nudne, chciałam się go pozbyć jak najszybciej i udało mi się. Dla zatarcia wszelkich śladów nosiłam wysokie koturny, do siedemnastego roku życia chowałam twarz za włosami. Malowałam oczy, okazjonalnie usta. Powiedziano mi kiedyś, że nie byłam nigdy dzieckiem, nawet mentalnie. Nie odpowiedziałam nic, ale wewnętrznie się zgodziłam. Miałam tego świadomość.
 W siedemdziesiątym Caroline powiedziała mi, że zasłuchała rozmowy swojego ojca z moim, może i ojcem Leandry. Chodziło o nowy zespół grywający w Bostonie w klubie, którego współwłaścicielem był właśnie wujek Moliѐre. Jak oni…och, Aerosmith? O ile mnie pamięć nie myli, to tak… Caroline była nimi podekscytowana znacznie bardziej ode mnie, mimo że w ogóle ich nie znała. Nie słyszała. Nic. Dopiero w siedemdziesiątym trzecim wydali swoją debiutancką płytę, zatytułowaną tak jak sam zespół. W połowie roku dopłynęła w paczce, zaadresowanej na mnie, ale była zarówno moja, jak i Caroline. Pierwszy raz posłuchałyśmy jej właśnie u niej – i to było to. Brzmieli jak pokrzyżowanie Stonesów, Fleetwood Mac  i czegoś absolutnie nowego, lecz z charakterystycznym bluesowym zacięciem, które zmodyfikowali dla własnych korzyści. I idealnie. Usłyszałyśmy muzykę, jakiej nie słyszał tu nikt. Takiej muzyki nie było w Anglii. Po raz pierwszy posłuchałyśmy zupełnie nowej  rockowej kapeli zza oceanu. Amerykańskiego zespołu, który w tych kilku kawałkach powiedział w sposób wystarczająco jasny, że wie, czego chce i nie zatrzyma się na jednej płycie i w jednym kraju, stanie. Patrzyłyśmy na kartonową okładkę, na piątkę mężczyzn na niej i wiedziałyśmy, że dziś patrzymy na zdjęcie, ale następnego dnia możemy patrzyć na nich żywych. Byli zbyt dobrzy, by się wypalić jeszcze przed rzeczywistym rozpaleniem. W marcu siedemdziesiąt cztery wydali swój drugi album, w kwietniu był już u nas wraz z kolejną paczką. A na okładce kolejne zdjęcie. Ich pięciu i…
- Idealny – westchnęła Caroline i przybliżyła swą twarz do ciemnej okładki ''Get Your Wings''. – Boże, wokaliści mają w sobie coś, czego ja nie potrafię wytłumaczyć, ale…
- Spadaj, gitarzyści lepsi. – Uśmiechnęłam się do niej. – Popatrz tylko…
- On trochę jak Richards.
- A ten jak Jagger! Kurwa, Caroline, to nie jest przypadek, bo przecież…
- …bo nie ma przypadków! Oczywiście, że nie ma. Weź, ja ci mówię, że to znak. Skoro nam nie wyszło z duetem Keith/Mick, to może zesłano nam tę amerykańską perłę, by…
- Jesteś chora! – zaśmiałam się. – To znaczy myśl sama w sobie jest absolutnie idealna, ale dzieli nas taka mała przeszkoda, ocean…
- Z drugiej strony, to dla chcącego nic trudnego!
 W rezultacie miała rację, ale wtedy było to dla mnie czarną magią. Wiedziałam, że przecież oni sobie znajdą jakieś panny, w końcu są ludźmi jak ja i Caroline, każdy inny, ale nie można powiedzieć, że nie są wyjątkowi. To muzycy. Ludzie wybrani, naznaczeni, namaszczeni. Artyści. Najwyższa ranga. Tylko tacy widzą rzeczy, których może się wydawać, że nie ma. Leżałyśmy na łóżku w moim pokoju, ona tuliła do siebie wciąż nasz najnowszy podarek. A dookoła zdjęcia. Setki twarzy moich chłopaków z The Rolling Stones, to David Bowie, Jimi Hendrix, Jim Morrison i Doorsi. Pink Floyd, Deep Purple. Większość stanowili właśnie Brytyjczycy. Odpadałyśmy wciąż na nowo, kiedy tylko zaczynał się nowy kawałek. To było jak piękna msza, która naprawę wyzwalała i oczyszczała. Kiedy nagle do pokoju wpadła mama.
- Zrobicie dziś coś poza słuchaniem tych jęków i zgrzytów?
- A co byś chciała? – spytałam prześmiewczo.
- Cokolwiek, już mi głowa odpada, ileż można wałkować te same piosenki. Cokolwiek zróbcie, nie leżcie i nie tulcie do siebie tego kawałka tektury.
- Nie potrafisz ich poznać, mamo.
- Dziecko, ja nie mam czasu na takie rzeczy.
- Ciociu, ty się po prostu ich boisz – wtrąciła Caroline, leżąca obok mnie, chociaż doskonale wiem, że w jej głowie moje miejsce zajmował Steven Tallarico.
- Wyjdźcie gdzieś do ludzi, bo zdjęcia i czarny krążek wam nie pomogą w przyszłości – wycedziła, siląc się na zachowanie spokoju, puszczając uwagę dziewczyny mimo uszu. – O tyle was proszę, chcę odpocząć.
- Mama, co ty mówisz, dlaczego ty wszystkich mierzysz swoją miarą? Czy widzisz tego mężczyznę? – spytałam i podniosłam się gwałtownie, wskazałam palcem na jedno ze zdjęć Keitha Richardsa. Przeniosłam wzrok na matkę, skinęła od niechcenia głową. – Człowiek jak on pomoże mi w przyszłości. Będziesz miała takiego zięcia, a ja męża. Będę z nim wiodła szczęśliwe życie, będziemy bezgranicznie wolni, będziemy się kochać przy takiej muzyce i będzie pięknie. I w przeciwieństwie do ciebie, ja nigdy nie zabiję tego, co żyło we mnie przed pojawieniem się dziecka, kogokolwiek innego.
 Pobladła. Caroline poruszyła się niespokojnie obok. Wszystkie wiedziałyśmy, co właśnie powiedziałam. Jednak jedna z nas, moja matka, nie wiedziała, skąd we mnie pomysł na użycie tak mocnego argumentu.
- Madeline, jak ty…
- Pijaństwo nie popłaca – ucięłam.
 Po tych słowach westchnęła i wyszła z pokoju, zamykając drzwi. Z roku na rok była coraz bardziej rygorystyczna. Nie podobał jej się mój pokój, nie podobało jej się, że wzdycham do takich ludzi. To samo działo się z Normą Hadley, jednak tam było jeszcze gorzej. Urządzała Caroline regularne awantury o późne powroty do domu, o demoralizację mnie. O to, że ludzie, których kocha, muzyka, jakiej słucha, sprowadzi ją jeszcze kiedyś na dno. Właśnie taka burda miała miejsce tego samego dnia, kiedy dałam mojej Marjorie do zrozumienia, że wiem o niej więcej niż myślała. Tego też dnia Norma była gotowa roztrzaskać na głowie córki wszystkie jej płyty. Ale nie wiem, o co wtedy poszło. Nie wie tego sama zaatakowana. Z czasem przestała się doszukiwać przyczyn kłótni. I tak zawsze kręciły się wokół tego samego.
 Niedługo po tym poleciałam z tatą w odwiedziny do Lenadry. Do Bostonu. Do nich.
 Kilka lat po tym miała miejsce kłótnia ostateczna, która uświadomiła Caroline, że musi wyjechać. Do Nowego Jorku. Wtedy też wyjechali do Nowego Jorku i moi rodzice, a ja chciałam pobawić się w zupełną niezależność i zostałam. Sześć lat wegetowałam w Cambridge z ludźmi, o których myślałam dobrze. Im miało zależeć. Obiecali, że będzie zawsze. Nie było. Nie wierzyłam wtedy, że będę mogła to sobie odbić. Nie wiedziałam, że moja miłość okaże się aż tak potężna.


 Jak dziecko we mgle, oto jest Madeline

 Raz nie chcę się rozczulać.
 W siedemdziesiątym ósmym do Stanów poleciała moja Caroline, Mary Firby zaoferowała jej pracę. Poleciała tam, gdzie lata temu uciekła mi i Leandra. Polecieli i moi rodzice. Miałam znaleźć się z nimi góra po dwóch latach. Pierwsze kłamstwo, w które tak uwierzyłam.  
 W osiemdziesiątym pierwszym zaczęłam się spotykać z Johnem Baines, starszym ode mnie o dwa lata. Na dzień przed moimi dwudziestymi trzecimi urodzinami zostawił mnie, mówiąc, że nie jest ze mną w stanie zbudować trwałego związku, stabilnego, kiedyś, małżeństwa. Powiedział prosto w twarz, że jestem jak obca, która nie umie odnaleźć się w świecie, nie umiem rozmawiać z ludźmi. Zamykam się na nich i najlepiej, żeby wszystko zrobiło się samo. Chowam się przed wszystkim i wszystkimi. Powiedział, że nie da żyć się marzeniami cały czas – i odszedł.
 W osiemdziesiątym trzecim dużą rolę w moim życiu odgrywał Jasper Axon, który zniknął z niego na prawie cały rok poprzedni. Z niewiadomych powodów, które wypłynęły na powierzchnię dopiero po jego śmierci. Odebrała mi go nawiedzona Berry Fox, zmarła na jesień osiemdziesiąt dwa. Jasper mówił, że mnie kocha. Ja nigdy go nie pokochałam w ten sposób, zawsze był mi bratem, przyjacielem. Lecz wszystko do czasu. Do listów, które nigdy nie miały zostać wysłane. Od zawsze chodziło tylko o narkotyki i finansowe pomoce. A ja wierzyłam w szczere uczucie. Uczucie jego i Johna, drugie kłamstwo, w które uwierzyłam.
 W osiemdziesiątym czwartym Peter Firby dowiedział się, że pod koniec lata wybywam do Nowego Jorku jako ostatnia z Nas. Uciekam do Caroline i Lei. Znał też nasze słabości, między innymi dlatego załatwił po znajomościach dwa bilety na koncert i wejście na backstage Aerosmith. Droczyłam się z nim, że teraz Hadley na pewno będzie gotowa kochać go dożywotnie. Młody Firby był ciężkim człowiekiem, który potrafił świetnie się kamuflować. We wszystkim, co robił miał swoje korzyści. Był jak jadowity wąż. Kilka razy mu zaufałam i wyszłam z tego z pewnymi obrażeniami, ale to już nie jest istotne. Trzecie kłamstwo to cały on. Och, i jak na ironię, ci wszyscy trzej mężczyźni to blondyni. 
 Na początku września zapukałam do drzwi mieszkania Leandry, mając w torebce dwa skarby od Petera. Idąc na koncert, myślałam, że teraz będzie już dobrze. Idąc na zaplecze, myślałam, że mnie nikt nie zdemaskuje. Wchodząc do Jego domu, myślałam, że robię to po raz ostatni.
 Śmieszne jest życie, kiedy wszyscy wpajają ci, że marzenia nic nie dają, a ty z jednym z nich jesz śniadanie. Trwałam jak we mgle i w końcu się wydostałam. Oto jest Madeline.

Mamo, mówiłam ci kiedyś, kogo przyprowadzę do domu...

- I na następnym skręcisz w lewo.
- Będziemy stać w korku dwie godziny, piękna.
- Ale ja zawsze tamtędy dojeżdżam.
- Prowadzę, mam władzę, poradzimy sobie.
 Ostatni dzień marca, kiedy jechaliśmy na wybłaganą przez moją matkę wizytę. Zaciskałam nerwowo pięści na kolanach, starając się usystematyzować oddech. Starałam się też zrozumieć jego spokój i opanowanie. Nie byłam w stanie nawet wyczytać niczego z jego oczu, przysłoniętymi czarnymi okularami. Trwała we mnie burza stulecia, podczas gdy wczesne, wiosenne już, słońce atakowało nas ze wszystkich stron. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć rodzicom, a raczej mamie. Ojciec już wiedział, całe szczęście, że Leandra potrafiła milczeć jak zaklęty głaz. Przeklęty, cholera. Jak to zrobił, że chował się z tym przed matką tyle czasu? Jak udało mu się powstrzymać przed poinformowaniem mnie, że już wie? Ciężko stwierdzić, tak czy inaczej, jego nie obawiałam się prawie w ogóle. Tata był dobrym człowiekiem, który nigdy nie uległ głupim obawom i nie zmienił się. Wszyscy mówili, że Zack Wakeford nie dorósł, że zatrzymał się na poziomie szalonego i wyrozumiałego młodego chłopaka, który cenił sobie własne wybory ponad wszystko. Musiał zatem zrozumieć i moją decyzję, musiał uświadomić sobie, że wiem, co robię i zrobiłam. Dobrze, że wiedział to on, gorzej, że ja sama jeszcze nie miałam zupełnej jasności w tej kwestii.
- Chryste, już? – spytałam przerażona, kiedy przestałam słyszeć warkot silnika.
- Mówiłem, że sobie poradzimy.
- Nie doceniłam cię…
 Uśmiechnął się i wyszedł z samochodu, obszedł go i otworzył mi drzwi. Wysiadłam i stanęłam przy moim ukochanym, wpatrując się w czerwonawy domek na rogu kolorowej ulicy, będącej zupełnym przeciwieństwem barw moich myśli.
- Teraz ty już prowadzisz – rzucił, obejmując mnie w talii. Westchnęłam cicho, ruszyliśmy.
- Wchodzę pierwsza, kiedy uznam, że są psychicznie gotowi i w bezpiecznej odległości ode mnie, wejdziesz i ty – mruknęłam, kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach, choć stało się to stanowczo za szybko.
 Zapukałam ociężale, nie minęło nawet pół minuty, kiedy usłyszałam promienne ''otwarte!''. Jęknęłam wewnętrznie, zrobiło mi się szkoda mamy i jej złotego nastroju, który miał odejść w zapomnienie tak nagle i niespodziewanie. Nacisnęłam klamkę, wpełzliśmy wolno do przedpokoju. W którym nie zastaliśmy, o dziwo, nikogo. Anthony założył na włosy okulary i spojrzał po mnie pytająco. Pokręciłam przecząco głową, odwiesiłam na hak kurtkę.
- Jestem w kuchni, idźcie od razu do salonu, Maddie! – Nic nie bolało tak jak to zdrobnienie, używane przez nią odświętnie, tylko wtedy, gdy euforia była zbyt wysoka.
- Pozwolisz, że pokażę im się pierwsza, zawał im trzeba dawkować. – Puściłam mimo uszu wszelkie jego uwagi i wtoczyłam się do salonu, gdzie zastałam mojego tatę, siedzącego na kanapie, po chwili wparowała tam i moja mama, niosąca dzbanek. – I jestem…
- Ty jesteś, coś się zmieniłaś przez cały ten czas! – Pisnęła i podbiegła do mnie, wycałowała w oba policzki, posłała wdzięczny matczyny uśmiech.  – Ale miał być chyba ktoś jeszcze?
- I też jest, jak…obiecałam.
- To wprowadź go, Madeline, przecież nigdy nie byliśmy z tych, co mają pretensje do córek, kiedy się zakocha!
- Margie, to może chodź tu do mnie, usiądź, nie stój tak nad nimi… - wtrącił tata, posyłając mi spojrzenie przepełnione współczuciem i litością.
- Chodź… - powiedziałam cicho, kiedy mama grzecznie się wycofała i spojrzałam w głąb korytarza, gdzie czekała zguba nas wszystkich.
 Wszedł spokojnie, stanął przy mnie i z lekkim uśmiechem skinął głową, kładąc dłonie na moich ramionach. Przeszedł mnie dreszcz, zmierzyłam spojrzeniem twarze rodziców. Tata siedział jak przedtem, nawet się nie poruszył. Był jak figura z wosku, manekin, kukła. Niewzruszony. Z kolei dzbanek w matczynych dłoniach zadrżał, kilka kropel poleciało na podłogę. Rozchyliła usta, chcąc coś powiedzieć, jej oczy rosły z sekundę na sekundę coraz bardziej. Czułam się jak w martwym śnie, chciałam spojrzeć na tarczę zegara, czy aby wskazówki nie zostały nagle zatrzymane, ale nie mogłam tego zrobić. Bałam się.
- To jest właśnie Anthony, o którym ci mówiłam – rzuciłam w końcu, graliśmy dalej.
- Ale przecież on jest…
- Joe Perry! – Tata podniósł się z kanapy i podszedł beztrosko do naszej dwójki, spojrzał na mężczyznę. – Nie będziemy tutaj odstawiać żadnego przedstawienia, cholera, Madeline pół swojego nastoletniego życia ubolewała nad bytem takich jak ty i w ogóle nad całym tobą, ale nigdy nikt z nas nie myślał, że sprawy zabrną tak daleko. Choć z drugiej strony wyszło jak wyszło, musimy jakoś do tego przywyknąć, wiec wybacz naszą pierwszą reakcję.
- Dzięki, tato, zawsze można na ciebie liczyć… - wykrztusiłam zrozpaczona.
- Nigdy by mi tego sama nie powiedziała – zaczął brunet, podając mojemu ojcu rękę. – Jesteśmy jak równy z równym…
- Zack – uciął i odwzajemnił gest.
- Madeline, ale przecież mówiłaś mi, że Antho… - Mama oddychała ciężko.
- I dalej mówię. To jest Anthony, mamo. Dla mas jest Joe. Dla mnie jest kimś innym.
- Ja nie wierzę w to, co widzę.
- Przecież to jest normalny, żywy człowiek, mężczyzna!
- Ten człowiek patrzył na ciebie ze ścian, kiedy nie wiedział o twoim istnieniu!
- Wiedziałem – wciął się główny obiekt zamieszania. – Znam Madeline od jedenastu lat.
- Słucham?
- Mamuś, Boston siedemdziesiąt cztery. – Uśmiechnęłam się i wzięłam ukochanego za rękę.
- Czy to wtedy…
- Wtedy.
- Zack?!
- Nie pierzmy teraz starych brudów, kochanie! – Ojciec uniósł ręce w obronnym geście.
 A ja odetchnęłam z ulgą. Dalej było już dobrze. Zaczęli ze sobą rozmawiać, zacieraliśmy linię miedzy dwoma światami, w których przyszło nam żyć. Anthony zachowywał się jak prawdziwy gentleman, mój mężczyzna. Matka utraciła argumenty, których nigdy nie miała. Ojciec był podekscytowany. A ja siedziałam przy nich, jedząc wymodlone ciasto, a w głowie tylko jedno krzyk: ''Mamo, ja będę miała takiego męża!''.
 I oto był Joe. Oto jest mój Anthony.

czwartek, 5 lutego 2015

XX: ...wyjątek potwierdza regułę?

Szkoda, że...

* *** *
***
Joe
marzec, 1985r.

- Ufaj mi, Madeline.
- Czym jest zaufanie, Anthony?
 Dwa dni po powrocie do domu wszystko się zachwiało. Spojrzałem bezradnie za nią. Nie czekała nawet na odpowiedź, po prostu pięła się szybko po schodach, potem dotarł już do mnie tylko cichy trzask zamykanych drzwi, woda, dudniąca ciężko w dno wanny. Po co miałaby czekać, skoro Anthony nie wiedziałby, jak należy dobrze odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiedział ani on, ani Joe, ani pieprzony Joe Perry. Żaden z nas nie wiedział, jak jej o tym wszystkim powiedzieć. Czasami jest coś, co wypełnia cię absolutnie, towarzyszy ci zawsze, jest wszędzie, oddychasz tym. Znasz lepiej niż myślisz, że można. Zaufanie do Madeline znałem lepiej od niej samej. Ufałem jej bezgranicznie, oddałem się jej, przecież tego szukałem przez całe życie. I zaufanie właśnie było tym, co tkwiło tak głęboko we mnie. Za nic nie wiedziałem, jak dać jej to do zrozumienia. Chciałem, by ufała mi tak, jak ja ufałem jej, przynajmniej w małym stopniu. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że może i ja powinienem spytać jej o to samo. Czym jest zaufanie. I jak powinienem je zyskać znów.
 Z drugiej strony, gdyby nie narkotyki, może nasze drogi nigdy nie przecięłyby się w taki sposób, by w kończy spleść się w jedną.
Wziąłem z kuchni butelkę wody i posnułem się wraz z nią na piętro. W sypialni panowała głucha cisza, choć nie powinienem był jej słyszeć. Ale słyszałem, już kiedyś mnie nawiedziła. O kilka razy za wiele. Usiadłem na skraju łóżka i zawiesiłem wzrok na drzwiach, w których niedługo powinna zjawić się moja kobieta. Owinięta w biały ręcznik, brązowe, mokre włosy spływające po jej wyraźnie zarysowanych ramionach. I brązowo-szare spojrzenie, unikające mnie na każdy możliwy sposób. To zawsze było najgorsze. Z tym nie potrafiłem uporać się ani ja, ani ona. Chociaż i tak w rezultacie kończyło się dobrze, lecz nigdy nie należało przestawać się tym przejmować. Doskonale wiedziałem, że każda dobra passa może się skończyć. I w moim poprzednim związku się skończyła, zrobiłem się zbyt pewny siebie. Myśląc o tym, dotarło do mnie, że tak naprawdę tylko dlatego odeszła. Przeze mnie. Wszystkie inny odchodziły od tak. Dobry Boże, ironia pokochała moje życie. Utarło się, że to muzycy zmieniają partnerów, partnerki jak rękawiczki. Że tydzień, dwa, i im się znudzi, przecież i tak mogą mieć kogo zapragną. Co, w takim razie, było nie tak ze mną? Przez długi okres czasu to właśnie one, kobiety, bawiły się moim kosztem. A ja im się dawałem omotać, nie potrafiłem się do nich nie przyzwyczajać. A wkrótce i tak wszystkie znikały. Niektóre bez słowa, niektóre mówiły z prześmiewczym wyrazem twarzy, że od początku jasne było: to tylko niewinny romans. Kurwa, nie. To nie był niewinny romans, nie dla mnie. Nie potrafiłem myśleć w ten sposób. W moim życiu nie było miejsca na takie rzeczy. Okres wolnych miłości był... 
 Spuściłem wzrok. Nie, nie było go. Nie bawiło mnie to. Steven nabijał statystyki za mnie. Chociaż nie ma co ukrywać, że nigdy nie miałem styczności z czymś podobnym, miałem, ale chcę zapomnieć. Upadłem tak nisko, wszyscy siedzieliśmy wtedy pod ziemią. Aerosmith leżało w kawałkach, moja kariera płakała w kącie, ale ani ja, ani Steven, nie mieliśmy odwagi przyznać się, jak bardzo żałosne nasze położenie. Wszystkie rozmowy kończyły się entuzjastycznym ''oby tak dalej!''. On wciskał mi, że jest świetnie, że grają masę koncertów, tyle ludzi. Ja mu, że jestem absolutnie szczęśliwy, dumny, że również koncerty nie mieszczą się już w grafiku. Podczas gdy doskonale wiedzieliśmy o własnych kłamstwach.  Skąd to wynikało? Oczywiście, że z dumy. Wstyd. Nie było czego się nam przed sobą wstydzić. W tamtym okresie i tak prawie każdy zapomniał już o istnieniu któregokolwiek z nas. A na pewno na taką skalę. 
- Myślisz nad swoim życiem? - spytała, siadając obok mnie. Wróciłem znów do świata realnego, popatrzyłem na nią. Nie zwróciłem nawet uwagi, kiedy weszła. Była przy mnie, przeczesując palcami, ciężkie od wody, włosy. - Wiem, że nad nim myślisz.
- Aż tak dobrze to widzisz?
- Powoli zaczynam rozpoznawać  poszczególne twoje stany...
- Zwłaszcza taki jeden - rzuciłem bez namysłu. Westchnęła cicho, kładąc dłoń na moim ramieniu.
- Tak, zwłaszcza taki jeden...
- Madeline, ja przepraszam. Widziałaś mnie takiego dwa razy. Nie zobaczysz nigdy więcej.
- Jeśli zobaczę, to gwarantuję ci, że wtedy w ogóle będę widzieć cię ostatni raz w życiu. 

- Nie zobaczysz - uciąłem temat.
Nie było sensu dalej tego drążyć. Patrzyła na mnie bystrym spojrzeniem. Gubiłem się w tych oczach, gubiłem się sam w sobie, kiedy pokręciła głową i przytuliła się do mnie bez słowa. Może i to było zbędne, może i tu chodziło o znacznie więcej. Zupełnie jak z naszym poznaniem. Milczeliśmy, aż w końcu ona wstała, zastąpiła ręcznik czymś bardziej komfortowym i usiadła znów na łóżku. Odwróciłem się niepewnie w jej stronę.
- Chodź. Dowartościuję cię - powiedziała. Nie musiała długo prosić. Nie musiała robić tego w ogóle. 
- Jesteś zbyt dobra, panno Wakeford.
- Wiem o tym. Za to mam ochotę znienawidzić się bardziej niż niektóre osoby trzecie.
- Co cię przy mnie trzyma? 
- Serce. Trzymają mnie przy tobie wszystkie siły tego świata, chyba od zawsze tak było. Kochałam cię, kiedy się jeszcze nie znaliśmy, nie w ten sposób. Tylko to był zupełnie inny gatunek miłości, naturalnie. Wielu kochałam tak jak ciebie. Wielu kocham w ten sposób do tej pory, żeby ci za bardzo już nie pochlebiać.
- Byłem twoim idolem? - spytałem, kładąc się przy niej. Posłałem jej uśmiech, dający do zrozumienia prowokację. Nie wiem, jak wyglądają fundamenty mojego związku z nią, ale nie było w tym poważnych kłótni. Tutaj padały tylko słowa. Słowa klucze, tak ostre, że bolą do tej pory, choć od niektórych minęło już tyle czasu. 
- Czy byłeś moim idolem? - odparła powoli i zmierzyła mnie wzrokiem. Wsparła się na przedramionach, zagryzając lekko wargę. Milczała jeszcze chwilę, aż uzyskałem odpowiedź. - Nie. Ale...nigdy nie mogłam wyjść z podziwu, że w tak młodym wieku stałeś się rzeczywiście idolem dla tak wielu. Dla mnie byłeś kimś...kim sama mogłabym być. Czytałam te wszystkie wywiady z amerykańskiej prasy, które wysyłała mi Lea. Oglądałam zdjęcia. Miałam analogi. W zasadzie mam dalej, ale mniejsza z tym. Po prostu zafascynowała mnie w pewnym stopniu sama twoja osoba, której za nic nie dało się tak poznać. Nic nie było przez ciebie okazywane. Poza jednym: kochasz to, co robisz. Tak wtedy myślałam. I powiedz mi teraz, czy nie mam racji?
- Masz rację, Madeline. Jeszcze się nie zdarzyło, być powiedziała mi coś, gdzie byś jej nie miała.
- Nie wymigasz mi się od prawdy takimi słowami.
- Myślisz, że chcę się...
- A nie chcesz? Nie chcesz wciąż uciekać? Nie uciekasz? Odpowiadasz mi jednoznacznie na pytania? Nie, Anthony, nie robisz tego. Bez przerwy odwracasz kota ogonem. Nie chcesz, by cię poznano. Tak jak nie chciałeś tego wtedy. A ja bym chciała, my powinniśmy... 
- Znów masz rację, uciekam - przerwałem jej i podniosłem się do pozycji siedzącej. Sięgnąłem po paczkę papierosów, leżącą na komódce przy łóżku, wyciągnąłem jednego z pogniecionego opakowania, ale nie odpaliłem go. Utkwiłem wzrok w brunetce, która momentalnie spoważniała, poruszyła się niespokojnie. Uznałem, że będę kontynuował. Powiedzmy sobie wszystko, choć raz. - Uciekam, Madeline. Uciekam od tego, co było. Od tego, co zrobiłem źle. I robię tak tylko dlatego, że mnie to boli, że mnie to zatrzymuje. A ja nie mogę się teraz zatrzymać, na pewno nie teraz, kiedy wszystko w końcu staje się takie, jakie powinno być już dobre kilka lat temu. Ale uważam, że nie możesz mi tego tak wypominać. Zresztą, ja też nie powinienem robić tego wobec ciebie. Ty sama mną wodzisz, Madeline. I ty mnie trzymasz na dystans. I ty nie patrzysz na mnie, kiedy przyjdzie co do czego, i ty mnie unikasz.
 Zamilkłem, patrząc na nią. Na jej kamienną twarz, na jej nagie nogi, całe pokryte wówczas chrostkami. Ciarki, słuchałem jej przyśpieszonego oddechu. Widziałem, jak wbija paznokcie w kołdrę, w jej oczach nie było nic, a wszystko. Zbierała myśli, odbijały się w rozszerzonych źrenicach. Westchnąłem cicho i sięgnąłem po wysłużoną zapalniczkę, leżącą tam, gdzie wcześniej paczka papierosów. Nim odpaliłem tego, którego od dłuższego czasu trzymałem w dłoni, spaliłem się cały w mizernym płomieniu. Czarny kawałek plastiku z palną substancją wewnątrz, czegóż można się spodziewać. W niczym nie przypominał ogniska, przy którym można by usiąść, by oddać się wolności na dobre. Tak, jak w filmach. W tych wszystkich cholernych obrazach. Dokąd zmierzałem, dokąd ja...
 Dokąd naprawdę chciałem uciec? 
- Nie pal już, nie pal teraz - powiedziała cicho, przysuwając się do mnie i zabierając ode mnie papierosa. - Ja mam świadomość, że cię do siebie nie dopuszczam. I sama się jeszcze ciebie czepiam o to samo, ale... To wszystko z czegoś wynika. Nie chcę, by tak było. Tylko nie umiem tego powstrzymać. Chcę ci ufać. Tylko wiesz, że ja mam problem z tym, że ty...
- Wiem, wiem, co ja. Wiem, że miałem nie. Wiem, że nie powinienem. Wiem, co to robi. I wiem, że nie będę. Madeline, ja nie będę. Nie chcę. Żaden z nas tego nie chce. Wszyscy wiemy, że to nas rozwaliło. Rozmawiać nawet o tym nie ma sensu, widzisz, że się nie da.
- Ale zrozum, że ja rozumiem i wiem, że nie chcesz, ale przecież to jest od was, cholera, silniejsze, doskonale sobie z tego sam zdajesz sprawę! Dopóki to będzie wśród was, do wtedy będzie was gnębić, a w tym środowisku one są wszędzie!
- Jesteś sama w tym środowisku, a nie trafia to do ciebie!
- Bo ja nigdy nie miałam z tym nic wspólnego! Nigdy nie byłam na tyle głupia, by się pakować w coś, co doskonale wiedziałam, że chce mnie tylko i wyłącznie zabić, przyjmij to w końcu do świadomości! - krzyknęła, zabierając tym ode mnie wszystkie argumenty.
 Właśnie dlatego unikałem pytań, dlatego omijałem prawdę szerokim łukiem. Nie chciałem zdawać sobie sprawy z żałosnego faktu, iż ja doskonale wiedziałem, co potrafią zrobić narkotyki z człowiekiem. Czyż moi idole nie zmarli przez problemy z dragami? Albo przez problemy, których by nie mieli bez nich? W istocie tak było. Przypomniałem sobie, kiedy czułem niezwykłą wyższość nad chłopakami z New York Dolls. Patrzyłem na ich libacje, na ich orgie, napychanie się substancjami nieznanego pochodzenia, o nieznanym zastosowaniu. I śmiałem się z nich, śmiałem się z ich amatorszczyzny. Patrzyłem potem na swój zespół i siebie samego, uśmiechałem się dumnie, mówiąc, że ''całe szczęście, że nas nigdy to nie dosięgnie, nigdy nie spadniemy na takie dno''. A spadliśmy. Ale mądrzy ludzie mówią, że będąc na samym dole jest już tylko jedna droga - na górę. Widziałem, co się dzieje z moimi przyjaciółmi i sam wmawiałem sobie, że my jesteśmy na tyle odpowiedzialni, iż nas nie dotyczą takie beznadziejne troski. I myliłem się. I znów. 
- Zgubiłem się w swoich kłamstwach - jęknąłem, odrzucając na ziemię zapalniczkę, po czym runąłem znów na materac. - Teraz to wiem. Teraz to zobaczyłem.
- Ale...
- Ty jesteś twarda. Do ciebie one nie lgną, ty znasz ich twarze, Madeline. Dlatego zostań przy mnie, a i ja będę silniejszy. 
- Przecież, wiesz, że zostanę i zrobię wie...
- Kochanie... - Nie chciałem, by kończyła. Jeszcze by się kiedyś rozczarowała. Przyciągnąłem ją do siebie. - Śpij. Wiem, co jesteś w stanie zrobić. 
Czułem już tylko jej ciepły oddech na swoim torsie. Gwiazdy niepewnie wyłaniały się zza ciężkich chmur kolejnej trudnej nam nocy.
- Wiedz jeszcze, że ja też potrafię odchodzić, Anthony.
 Dawno nie dostałem takiego ciosu. Dawno nie słyszałem niczego o takiej mocy. Dawno nie pragnąłem jej tak bardzo. Ale i ona musiała wiedzieć, że ja też potrafiłem walczyć, jeśli stawka była zbyt wysoka.
Miłość zawsze była najwyżej, Madeline.  Nie odejdziesz ode mnie.


Dee

- Odbiorę, ty się teraz nawet nie nadajesz do prowadzenia konwersacji z kimś z zewnątrz. - Leżałam przewalona w pół przez jego tors, starająca się sięgnąć po dzwoniący od chwili telefon.
- Twoje mniemanie o mnie jest takie słabe...
- Cicho bądź teraz, chwila. - Nie wiem, co mnie podkusiło, by podnieść czarną słuchawkę. Ale wiem, że gdyby zrobił to on, nie ja, moje życie mogłoby skomplikować się do tego stopnia, na jakim jeszcze nigdy nie było, jeśli, naturalnie, o komplikacji mowa. Jedno jest pewne: zamarłam, gdy usłyszałam zachrypnięty głos w słuchawce, po rzuceniu niedbałego, rozbawionego ''słucham''. - Skąd ty masz ten numer?!
- Ale nie nerwowo, Madeline. Od Leandry. - Anielski spokój w matczynym głosie zawsze budził we mnie dreszcz niepokoju.
- Ale jakim cudem...
- Nie sądziłam, że będziesz przed nami tak ukrywać, że się z kimś spotykasz. Przecież to nic złego, ja już nawet zaczynałam się martwić, że wciąż tak sama jesteś.
- Nie ma tragedii... Lea tak po prostu dała ci numer do domu mojego...
- Żeby nie było, że nam cię sprzedała, kochanie! - zaśmiała się, jakże urokliwie, pozostało mi tylko westchnąć i zignorować jego rękę na swoich plecach. - Wszystko wiem od Lei, szczerze powiedziawszy. Wiem, że wróciłaś z Anglii dwa, może trzy, dni temu i od razu zniknęłaś ze swoim narzeczonym. Nawet słowem się nie odezwałaś, że w końcu jesteś w mieście! A ja z ojcem czekaliśmy, myśleliśmy, co u ciebie, co takiego ważnego było w Cambridge, że tak na gwałt musiałaś tam wracać.
- Mamo, ale to nie jest rozmowa na telefon... Mogłaś w ogóle zadzwonić trochę później, generalnie te sprawy nie są jakieś specjalnie istotne...
- Złotko, dochodzi druga, ileż ja mogę czekać? Przecież sama byś się nie odezwała. Poza tym słyszałam, że ty już nawet do Leandry na mieszkanie wracać nie zamierzasz.
- Ale teraz naprawdę ciężko jest o tym tak rozmawiać... Ja się miałam odezwać, słowo, tylko...
- Może zamiast się tak jąkać byś z nim nas jutro odwiedziła, Madeline?
- Jutro - wykrztusiłam i odsunęłam od siebie słuchawkę, zakryłam ją dłonią, by matka nie dowiedziała się jeszcze więcej. Obrzuciłam zdezorientowanego bruneta przerażonym spojrzeniem. - Moja mama.
- Tyle się domyśliłem. 
- Co ja mam jej powiedzieć?
- Żeby czekali jutro.
- Ty sobie zdajesz sprawę z tego, co mówisz?
- Jak najbardziej, od dawna już chcę zobaczyć twoje zderzenie z nimi - powiedział spokojnie i uśmiechnął się z wyższością. Czułam się przegrana. Nie sądziłam, że nawet on stanie przeciwko mnie.
- Oszalałeś chyba...
- Będziemy! - krzyknął, zaczynając się zarazem śmiać. Nie miałam już wyjścia, zostało przesądzone.
- Przyjedziemy... - rzuciłam zrezygnowana do słuchawki, czekając na odzew podekscytowanej matki.
- Cudownie, a jak się tata ucieszy! Powiem ci, że od jakiegoś czasu jest jakiś rozkojarzony. Miał nawet urojenia, że może ty wcale nie popłynęłaś do Cambridge, tylko chowasz się po krajach z jakimś mężczyzną, ale wybiłam mu to z głowy. Kiedyś byłabym gotowa oskarżyć cię o coś takiego, ale pomyślałam, że w końcu masz już dwadzieścia pięć, blisko, lat i chyba byś się już tak nie zachowała. A jak on ma na imię? Ile ma lat? Madeline?
- Mówisz, że tata miał takie absurdalne podejrzenia... 
- Zrobił się taki po rozmowie z Leandrą, jakieś dwa tygodnie temu. Nie wiem, co mu powiedziała, ale sam powiedział, że tak naprawdę nic istotnego, a o wszystkim nam opowiesz ty, kiedy wrócisz.
- Skoro tata rozmawiał z Leandrą, to chyba ja już nie mam...wyjścia.
- To znaczy?
- Nic, mamo. Wszystko jutro, skoro klamka i tak zapadła. - Posłałam rozbawionemu mężczyźnie mordercze spojrzenie. - Mogę powiedzieć już, że do zobaczenia?
- Czekaj! A jego godność chociaż?
- Anthony.
- Jakie eleganckie imię! 

- W cholerę, uwierz mi, że adekwatne do samej osoby, a teraz naprawdę muszę kończyć, upiecz nam jakieś miłe ciasto - rzuciłam i odłożyłam błyskawicznie słuchawkę.
 Usiadłam po turecku na łóżku i utonęłam nagle we wszystkich swych rodzinnych troskach. Sytuacja moja była żałosna jak mało kiedy. Uświadomiłam sobie, że coś jest zdecydowanie nie tak. W istocie, byłam dwudziestopięcioletnią kobietą, która w dalszym ciągu bała się swojej matki, która z jednej strony nigdy nie krytykowała tego, co robiłam, ale z drugiej, dawała mi niesamowicie wymowne znaki, że nie jest w pełni zadowolona. Przypomniałam sobie o wszystkich jej zgryźliwych uwagach na temat całego mojego bytu, pasji, ambicji. Zachowań. Nie byłam już zależna od tej kobiety. Ale nie potrafiłam przestać przejmować się do takiego stopnia jej opinią. Nie chciałam urywać naszych kontaktów, mimo wszystko. A doskonale wiedziałam, że mogłaby zemdleć, gdyby wyszło, z kim się spotykam. Teraz wyjść miało jeszcze więcej - ja naprawdę kryłam się z nim po całych Stanach. Przynajmniej nie krajach... Bałam się, bałam się reakcji mamy tak samo bardzo, jak wtedy, kiedy miałam lat szesnaście i wróciłam lekko podpita do domu. Przecież minęła blisko dekada
 od tamtego incydentu. 

- Jeszcze będziesz żałował, płakał i przepraszał mnie za to, co zrobiłeś, Perry - żachnęłam się.
On z kolei nie zrobił nic. Popatrzył na mnie, odgarnął włosy z czoła. I znów zaczął się śmiać. Nie borykał się z tak przyziemnymi problemami jak moje, to jasne.
 Szkoda, że tego nie miał. 

 Szkoda też, że jego problemy były po stokroć cięższe. 
 Szkoda, że nie wiadomo, gdzie naprawdę był ich początek. 
 Szkoda, że nie mogłam wtedy powiedzieć, że wiem, gdzie ich koniec.