Proszę ja Ciebie, Lidziu.
* *** *
,,And the days go by...
Like a strand in the wind
In the web that is my own...
I begin again
Said to my friend, baby...
Nothin' else mattered''
***
Szczęśliwego Nowego Jorku?
Względnie spokojnie było do sześćdziesiątego siódmego. Mniej więcej w połowie tego roku mój spokój zakłóciły dwie dziewczyny z sąsiedztwa, córki przyjaciół moich rodziców. Starsza o rok Dee Wakeford i starsza o cztery lata Caroline Hadley. Te dwie były ze sobą dziwnie zżyte, dlatego początkowo czułam się zupełnie nieswojo w ich towarzystwie. Ale z czasem... Z czasem zaczęłam z nimi rozmawiać. Ignorowałam pyskate i spontaniczne odzywki Madeline, nie zwracałam uwagi na wywyższanie się nad nami Caroline. Widziałam, że różni mnie z tymi dwoma wszystko, ale jednak w tym wszystkim musiał znaleźć się istotny punkt zaczepny, ponieważ były jedynymi, z którymi dobrowolnie spędzałam czas. Tak naprawdę mówiłyśmy w dwóch językach, ale rozumiałyśmy się. I nawet nie wiem kiedy stały się dla mnie wszystkim i z wzajemnością. Jeżeli nie zobaczyłam się z nimi codziennie, przynajmniej na godzinę, ten dzień okazywał się być stracony. Wiedziały o mnie wszystko to, czego wiedzieć nie powinny, ale, jak widać, czuwała nad nami niesforna wyższa siła, która kazała mi wręcz im mówić o każdej sprawie.
Najlepszym naszym rokiem okazał się być sześćdziesiąty dziewiąty. Zaczął się rewelacyjnie, a tamto lato wydaje mi się być niezapomniane i wieczne, choć miałam wtedy tylko osiem lat. Nasi rodzice często jeździli wówczas za miasto, a my z nimi, naturalnie. Goniłyśmy w trójkę po polach, co dla mnie było prawdziwym rajem na ziemi, a radość moja nie miała żadnej granicy, kiedy widziałam, że Dee z Caroline też to czują. W tym roku dołączył do nas ktoś jeszcze. Mój równolatek, bardzo wysoki, blady blondyn o szarych oczach, a na imię miał Jasper. Od razu wydał mi się być kimś jeszcze innym od reszty. Sposób, w jaki mówił, w jaki wykonywał każdą inną czynność. Był jak nawiedzony i upatrzył sobie nas trzy, zakładając z góry, że będziemy chciały mieć z nim do czynienia. Potrafił godzinami siedzieć z Dee i absolutnie mu nie przeszkadzało, że ta wcale nie zwracała na niego większej uwagi, potrafił godzinami popisywać się przed najstarszą Caroline i nie obchodziło go jej zażenowanie. Potrafił i godzinami opowiadać mi o swoich problemach, a ja nigdy mu nie odpowiadałam, czasem nawet uciekałam. Ale zawsze zapamiętywałam, o czym do mnie mówił.
Rok sześćdziesiąty dziewiąty przyniósł jednak coś jeszcze. Dziwną nostalgię, niezrozumiałą dla małych istot, jakimi wszyscy wtedy byliśmy. W listopadzie mama powiedziała mi, że zaraz na początku stycznia opuścimy Cambridge.
- Dokąd jedziemy? - spytałam, odrywając wzrok od kopy ziemniaków na moim kolorowym talerzu, spojrzałam na siedzącą obok matkę.
- Pojedziemy bardzo daleko, wiesz? Polecimy samolotem.
- Samolotem lata się do innych krajów?
- Tak jest. I właśnie my tak zrobimy, polecimy do innego kraju, w którym też mówi się naszym językiem.
- Dokąd dokładnie polecimy? - Byłam zafascynowana wszystkim tym, co słyszałam. Tylko dlatego, że nie wiedziałam jeszcze najgorszego.
- Do Stanów Zjednoczonych. - Uśmiechnęła się do mnie ciepło i odgarnęła sobie z twarzy blond kosmyk. - Do Ameryki.
- Nowy Jork jest w Stanach Zjednoczonych!
- I właśnie tam będziemy mieszkać, kochanie.
- I zobaczymy Statuę Wolności, i ten wielki park, i... - urwałam nagle i przyjrzałam się z uwagą mamie. Dostrzegłam, że uśmiech był niepewny. Stresowała się czymś. Powiedziała jedno takie słowo... - Ile będziemy tam mieszkać?
Huk, choć cisza.
- Wiesz, Lea... - zaczęła - prawdopodobnie zostaniemy tam już...na zawsze. Tak wyszło, że zarówno ja, jak i...tata, doszliśmy do wniosku, że wyjazd do Stanów będzie nam wszystkim bardziej korzystny... Nie chcemy już mieszkać w Anglii. A w Nowym Jorku też ci się spodoba, będziemy mieszkać w ładnym mieszkaniu, sporym, każdy będzie miał swój pokój, zobaczysz zupełnie nowy świat, kochanie...
- Ale... - przerwałam jej, a potem sobie samej. - Ja mam tutaj...
- Madeline i Caroline, wiem. Ale znajdziesz sobie nowe przyjaciółki, nie można mieć, niestety, wszystkiego.
- Mama, ale ty też tutaj masz przyjaciół, masz wszystkich, dlaczego nagle musimy stąd jechać?! - ryknęłam i zamierzenie zrzuciłam talerz na podłogę, nawet nie spojrzałam na grube kawałki szkła, walające już po całej kuchni. Wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem i wybiegłam z pomieszczenia, pognałam do swojego pokoju, w którym zamknęłam się i nie wyszłam aż do rana.
Siedziałam w ciszy i samotności, patrząc na szare niebo za oknem. Pod wieczór zaczął padać deszcz i lał bez wytchnienia przez cały tydzień. Stopniowo docierało do mojego ośmioletniego mózgu, że dzieje się coś złego. Docierało, że coś się zmienia. Docierało, że po raz ostatni widzę niektóre miejsca i ludzi. Docierało, że niedługo stąd wyjadę i zostanę wrzucona do zupełnie nowego środowiska, pięć razy większego. Obcego. Coraz częściej słyszałam kłótnie swoich rodziców. Żarli się od rana do nocy. Zapragnęłam spokoju, chciałam zostać. Tak bardzo nie chciałam jechać i zostawiać wszystkiego tego, co tutaj miałam. A miałam wiele, i to do mnie dotarło. Miałam swoje dziewczyny, miałam irytującego Jaspera, miłą okolicę, miałam wyrozumiałych sąsiadów, miałam spokojne miasto i nic się nie zmieniało. I nagle miałam utracić to wszystko.
- Szczęśliwego Nowego...mhm... - szepnęła do mnie Dee pierwszego stycznia siedemdziesiątego roku. Druga w nocy.
Jasper spał zwinięty w kłębek na fotelu w salonie. A ja siedziałam na środku kanapy, patrząc ślepo przed siebie. Po lewej miałam Madeline, po prawej Caroline.
- Miałyśmy być razem - pisnęłam cicho.
- I będziemy - odparła Hadley i spojrzała z powagą po mnie i Dee. - Przyrzekłyśmy sobie i będziemy. Daję słowo, Lea.
Westchnęłam cicho i zamknęłam oczy. Nie widziałam nic drugiego stycznia, kiedy opuściliśmy Cambridge. Nie widziałam nic trzeciego, kiedy wylecieliśmy z Anglii. Nie widziałam nic czwartego, kiedy wylądowaliśmy w Nowym Jorku. Ja po prostu nie chciałam tego widzieć.
Witaj, Boston,
mam nadzieję, że zapadniesz się kiedyś pod ziemię
Dokładnie tak pomyślałam, kiedy w siedemdziesiątym czwartym do Stanów przyleciała Dee wraz ze swoim ojcem i przyjechali wraz ze mną i moim tatą do Bostonu, gdzie ten żył. Och, darujmy sobie kwestie rozwodowe moich rodziców, ponieważ nie ma drugiego tak żałosnego tematu, za to ręczę. Ale to nieważne.
Jasne dla mnie było, że kiedy rok wcześniej zostałam przez moje dwie przyjaciółki poproszona o przesłanie im w paczce płyty zespołu, który kiedyś zagrał kilka koncertów w klubie, prowadzonym przez mojego ojca i jego starego przyjaciela, to wizyta Madeline nie będzie ukierunkowana tylko i wyłącznie na mnie. Gdyby była, nie uparłaby się tak, byśmy spędziły cały ten czas w Bostonie. Co więcej, w nieszczęsnym siedemdziesiątym czwartym kolorowe chłopaki z Aerosmith pokazali światu ciąg dalszy swego talentu i zrobili to za sprawą albumu ''Get Your Wings''. Obserwując w tym samym roku grę Dee z całą ich piątką, moim jedynym marzeniem było wyrwanie im tych skrzydeł. Fascynowało mnie, doprowadzało do szału i zastanawiało, co oni wszyscy mieli w głowach, to nie zarzut. Madeline była bystra i inteligenta, taka też musiała być, siedemnastoletnia już, Caroline. Opracowały sobie chory, ale w rezultacie skuteczny, plan, mający na celu danie im możliwości do poznania przynajmniej jednych ze swoich jakże licznych obiektów westchnień. Panowie z Aerosmith okazali się być tym, czego tak chciały, a czego ja nie umiałam zrozumieć.
Siedemdziesiąty czwarty był absolutnym przełomem. Wtedy właśnie zobaczyłam, jak te cztery lata zmieniły Madeline, nienawidziłam ją za to wszystko, za to, co sobą pokazała, co zapewne chciała zrobić. Miałam jej za złe tak wiele. Ale potem dotarło do mnie, że nie. Że ona w gruncie rzeczy zawsze taka była. Przecież zawsze patrzyła na chłopaków. Zawsze snuła z Caroline wizje, o których ja słuchać nie chciałam. Mogłam przewidzieć, że kiedyś wcielą w życie swoje marzenia. Wyobrażenia. Przynajmniej spróbują, a ja...
A ja nigdy nie byłam zafascynowana naszą sceną muzyczną. Słuchałam, owszem, ale na tym się kończyło, bez większej pasji. Nie podniecałam się w zasadzie żadnym zespołem, nie marzyłam o spotkaniu któregokolwiek z jego członków. Nie obchodziło mnie szczególnie, który co zrobił, jak teraz wygląda. Interesowałam się zwierzątkami, ciszą, spokojem. Własnym domem. Jasne dla mnie też było, że ani Caroline, ani Dee, nie będą chciały iść na studia. Żyły chwilą. Ja tak nie chciałam. W wieku tych trzynastu lat miałam już mniej więcej nakreśloną swoją ścieżkę zawodową i na pewno była ona związana z medycyną. Najbardziej pociągała mnie jednak psychologia, o której jako dziecko nic nie wiedziałam, dla ironii.
Stało się coś jeszcze. Kiedy siedziałam na kamiennym stosiku przed swoim bostońskim domem i obserwowałam pasję na twarzy Dee, kiedy ta bawiła się nieświadomym niczego Stevenem Tylerem, a potem doprowadziła do szewskiej pasji drugiego chłopaka, o ciemnych włosach i tandetnym, dla mnie, blond pasmem w nich... Zastanawiałam się nad trzema rzeczami - raz, jak to jest, że ona w wieku lat czternastu naprawdę skutecznie robiła za szesnastkę, dwa, jak to jest, że jeden patrzy na nią jak głodny wilk na owieczkę, a ona skupia się na tym, co chciałby jej najchętniej dać w twarz, i trzy...jak to jest, że żaden z nich mnie nie pociąga?
Nie wiedziałam. Nie pociągał mnie żaden. Żaden nigdy tak. Tak pociągała mnie tylko siedemnastoletnia Tilda, która często kręciła się z koleżanki pod klubem mojego ojca. Ta dziewczyna uśmiechała się do mnie za każdym razem, gdy mnie widziała. Ta dziewczyna namieszała mi w głowie, choć nigdy jej nie poznałam. Ta dziewczyna nigdy nie miała być moją, pozostała na zawsze w okolicach klubu ojca, nie widziałam jej nigdy przed i nigdy po siedemdziesiątym czwartym. I przez to autentycznie ją znienawidziłam. Dokładnie tak jak zrobiłam wtedy z wschodzącą gwiazdą Aerosmith. Miałam nadzieję, że ich też nigdy nie zobaczę. A nadzieja matką głupich.
''Za brzydka na Los Angeles, za głupia na Nowy Jork''
- Dzięki - odparła i spojrzała na mnie z góry.
Stałam przed wyższą od siebie, krótkowłosą, blondynką o pięknych oczach i ostrych rysach twarzy. Miała na sobie koszulkę z jakże kontrowersyjnym napisem - Za brzydka na Los Angeles, za głupia na Nowy Jork - wetkniętą w jeansowe spodnie z wysokim stanem, czarna marynarka luźno spadała jej z lewego ramienia...
- Ale ja się nie zgadzam z jej treścią... - wykrztusiłam po chwili.
- Jak mamy być szczere, to ja też nie! - zaśmiała się i położyła rękę na biodrze. - Studentka?
- Tak, pierwszy rok...
- Kiedyś trzeba to przeżyć, co studiujesz?
- Psychologię. A ty?...
- Ja nic, uczyłam się w szkole dla fotografów, ale zrezygnowałam w ostatniej klasie i jestem fotomodelką.
- Łoł... - Było jedynym co mogłam z siebie wydusić. Stałam przed nią i czułam się mała jak jeszcze chyba nigdy. Wydała mi się być idealna, jeszcze sama wyszła z inicjatywą rozmowy. Podczas gdy ja nie miałam pojęcia, co robić. Dlatego poszłam po najprostszej linii oporu. - Jak masz na imię?
- Erika. A na nazwisko Aucoin, a ty?
- Leandra i na nazwisko Molière...
- Francuskie nazwisko! Jaki zbieg okoliczności, co?
- Niesamowite, rzeczywiście - szepnęłam i wbiłam swój wzrok w jej szyję.
- Pierwszy raz się spotkałam!
- Ja też...
Miałam szczerą nadzieję, że nie będzie chciała już spotykać się z innymi, a tylko z moim. Pierwszy raz zobaczyłyśmy się w marcu osiemdziesiąt jeden, miałam zatem równo dwadzieścia lat. Mogę śmiało mówić, ze moje praktyczne życie zaczęło się właśnie wtedy, kiedy stałam się dwudziestolatką. Wszystko zaczęło się układać. Wyszłam na prostą?
Do osiemnastki mieszkałam razem z mamą i starszym bratem, ale kiedy skończyłam w końcu liceum, a zrobiłam to ze stypendium, uznałyśmy wspólnie z moją poczciwą rodzicielką, że skoro idę na studia - i to jakie, psychologia! - będę na pewno potrzebowała więcej ciszy, spokoju i przestrzeni, dlatego nie będzie żadnym błędem ani czymś nieodpowiedzialnym, jeśli wynajmie mi moje własne mieszkanie. Z marszu się zgodziłam, zgodził się i mój ojciec, nadal prowadzący swój biznes w Bostonie. Szczerze mówiąc, to między innymi on był głównym powodem rozejścia się rodziców. Pomijając to, tata był dumny i końcowy efekt był taki, że to ojciec w większej mierze płacił za moje utrzymanie. I tak się działo przez mniej więcej dwa lata, a dokładnie przez pierwszy rok mojego studiowania. Początkowo żyłam sama, grzecznie chodziłam na wykłady od poniedziałku do piątku, natomiast od piątkowego wieczoru do niedzielnego popołudnia oddychałam pełną piersią, łapałam i brałam garściami, korzystałam z wolności i zaliczałam każdy nowojorski klub, jaki rzucił mi się w oczy. Byłam w między czasie w kilku niezobowiązujących związkach, naturalnie - z kobietami. I pokochałam Nowy Jork całym swym sercem, Ameryka, Stany stały się moim domem.
Skoro mówię już o domu, w siedemdziesiątym ósmym miała miejsce kolejna rewolucyjna zmiana w moim życiu. Do Nowego Jorku przyleciała Caroline Hadley, która dostała ofertę pracy od przebojowej Mary Firby. Z jednej strony wiedziałam, że ma przylecieć, ale kiedy pod koniec lata stanęła w progu mojego mieszkania, poczułam się jak... Wróciła do mnie nostalgia, której lata temu nie rozumiałam. Zrozumiałam coś znów. Znów coś się stało. Znów była ze mną moja Caroline, do której miałam kiedyś żal za zdemoralizowanie Madeline. Patrząc na nią tak, stojącą w progu, zachciało mi się płakać. Jak płakałam, kiedy mama mi powiedziała, że przenosimy się do Nowego Jorku na zawsze. Przypomniałam sobie bowiem, iż blisko dekadę temu, ta sama Hadley powiedziała mi, że obiecuje. Że będziemy jeszcze razem.
Po części się stało, istotnie. Spędzałam z Caroline większość swoich wolnych popołudni, wychodziłam z nią na zakupy, opowiadałam jej o wszystkim tym, na co nie miałam siły w listach. Opowiadałam jej o swoim życiu w tym wielkim mieście, pokazałam jej wszystkie najlepsze, moim zdaniem, miejsca, te najbardziej godne uwagi. W jednym z takich właśnie spotkała przystojnego Paula Allena, w którym ślepo się zakochała, ich związek okazał się być niesamowicie toksyczny, a pomimo to przetrwał ponad cztery lata, blisko pięć. We wrześniu osiemdziesiąt dwa, kiedy w końcu rozstali się ostatecznie, Caroline zaczęła robić wszystko, by naprawdę ściągnąć Madeline do siebie, do nas. Pierwotna wersja była taka, że Dee dołączy do nas w osiemdziesiątym najpóźniej, ale nie udało się. Dziewczyna nie chciała finansowych pomocy, jeśli spojrzę z jej perspektywy, to jestem w stanie ją zrozumieć. Wakeford miała dość życia pod rodzicielską kontrolą i wiecznym niezadowoleniem matki. Jej rodzice przenieśli się do Stanów pod koniec siedemdziesiątego ósmego, dlatego mogli przecież wziąć córkę do siebie, kiedy tylko ta by chciała, można by rzec. Owszem, mogli. Ale to też było toksyczne. O ile w rodzinie Hadley niechęć do siebie była wyraźnie widoczna, o tyle w domu Wakeford wszystko zawsze było jak bomba, okryta lukrem i gotowa wybuchnąć w każdej chwili. Z czasem okazało się, że najlepszą kuracją była ta wieloletnia rozłąka. Podsumowując, ja miałam ze sobą jedną z przyjaciółek, ratowałam ją z opresji związanych z niezrównoważonym narzeczonym, a Madeline siedziała w Cambridge, użerając się z niezrównoważonym Axonem. Smutna sprawa, biorąc pod uwagę fakt, iż sama ja prowadziłam od dawien dawna korespondencję listową z Jasperem. Z czasem okazało się, ile twarzy miał ten, okrzyknięty poszkodowanym i biednym, chłopak. Nie był taki. Jasper był tylko przebiegłym i fałszywym, liniejącym lisem.
Moje wspomnienia z Anglii zderzyły się zatem z tym, co miałam w Nowym Jorku, ale nie stanowiło to dla mnie problemu. Stało się jednością, czymś, czego jak najbardziej potrzebowałam, nie sądziłam, że Caroline okaże się być mi aż tak bliska. Ale wracając do tego, czym zaczęłam: Erika.
Spotkałam się z nią jeszcze tego samego dnia, którego się poznałyśmy. Poszłyśmy na kawę, dowiedziałyśmy się o sobie samych podstawowych informacji. Wyszło, że obydwie mamy swe prawdziwe korzeni w Europie, dokładnie we Francji. Okazało się też, że krew Eriki płynie też w Szwecji, skąd jest jej matka. Nie wiedziałam tylko, że ona też jest taka jak ja, a przecież nie miałam jak jej o to spytać, żeby do siebie nie zniechęcić, tak przynajmniej myślałam. Ten problem rozwiązał się sam po dwóch albo trzech miesiącach naszej znajomości. Mianowicie, któregoś piątkowego wieczoru zahaczyłam o klub, w którym bawią się tylko dziewczyny, szukające ewentualnego szczęścia z osobą zupełnie swojego gatunku. Kogóż zastałam przy barze? Nie wierzyłam, nie mogłam w to uwierzyć, tego było dla mnie za wiele.
- Patrz znów, co za zbieg okoliczności - rzuciłam beztrosko i uśmiechnęłam się do niej, usiadłam obok na wysokim, okrągłym krześle.
- Lea. - Spojrzała na mnie i speszyła się lekko, choć do tej pory nie wiem, czym było to spowodowane. - Ciebie się tutaj nie spodziewałam...
- A ja się modliłam, żeby cię kiedyś tu spotkać.
- Mówisz?...
- Przysięgam. - Skinęłam głową i nawet już nie byłam zaszokowana swoją nagłą pewnością siebie. Może wiedziałam, że tak po prostu powinno być?
Tym niesamowitym sposobem zaczęłyśmy się spotykać już nie jako koleżanki, a jako dziewczyny. Moja ukochana, tym się właśnie stała. Poznałam ją z Caroline, szybko odnalazły wspólny język, ale na bezpiecznej dla mnie płaszczyźnie, haha. Moja blondynka odnalazła też wspólne tematy z moją mamą, która nigdy nie miała problemów z tym, że byłam jaka byłam, jestem jaka jestem. Nie miał też problemów z tym mój tata. Spotkało mnie niesamowite szczęście, że byłam częścią rodziny, akceptującej się w stu procentach. Moi rodzice wiedzieli, że nie robię głupot, a o tych, o których nie wiedzieli - lepiej dla mnie.
Kiedyś śmiałam się z Madeline i Caroline. Śmiałam się z ich marzeń, ich wymarzonych mężczyzn. Mówiłam, że nigdy takich nie znajdą, a oryginałów nigdy mieć nie będą. Bo niby jak to zrobić? Śmiałam się tak przez lata, praktycznie całe życie, ale potem znalazłam właśnie swoją Erikę. Dziewczynę, o której śniłam, moje marzenie, mój ideał. I miałam ją. A w osiemdziesiątym czwartym o mało co nie zeszłam na zawał, kiedy otworzyłam drzwi od mieszkania, a za nimi stała zmordowana Madeline Wakeford. Miała wtedy w torebce coś, co sprawiło, że naprawdę przestałam śmieć się z niej i Hadley.
Pomyślałam, że w naszej trójce jest coś niezwykłego. Zdałam sobie sprawę, że wszystko jest możliwe.
You know it's true, all the things come back to you, usłyszałam kiedyś.
Sing with me, it's just for today, Maybe tomorrow the Good Lord will take away, usłyszałam kiedyś.
Dream on, usłyszałam kiedyś.
A kiedyś się stanie.
Spotkanie po latach?
Wszyscy okazali się inni, zakopałam stare żale.
Ale nie to jest ważne. My znów byłyśmy razem. Jak Caroline obiecała.
W końcu otwarłam oczy. I chciałam już widzieć.