Szkoda, że...
* *** *
***
Joe
marzec, 1985r.
- Ufaj mi, Madeline.
- Czym jest zaufanie, Anthony?
Dwa dni po powrocie do domu wszystko się zachwiało. Spojrzałem bezradnie za nią. Nie czekała nawet na odpowiedź, po prostu pięła się szybko po schodach, potem dotarł już do mnie tylko cichy trzask zamykanych drzwi, woda, dudniąca ciężko w dno wanny. Po co miałaby czekać, skoro Anthony nie wiedziałby, jak należy dobrze odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiedział ani on, ani Joe, ani pieprzony Joe Perry. Żaden z nas nie wiedział, jak jej o tym wszystkim powiedzieć. Czasami jest coś, co wypełnia cię absolutnie, towarzyszy ci zawsze, jest wszędzie, oddychasz tym. Znasz lepiej niż myślisz, że można. Zaufanie do Madeline znałem lepiej od niej samej. Ufałem jej bezgranicznie, oddałem się jej, przecież tego szukałem przez całe życie. I zaufanie właśnie było tym, co tkwiło tak głęboko we mnie. Za nic nie wiedziałem, jak dać jej to do zrozumienia. Chciałem, by ufała mi tak, jak ja ufałem jej, przynajmniej w małym stopniu. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że może i ja powinienem spytać jej o to samo. Czym jest zaufanie. I jak powinienem je zyskać znów.
Z drugiej strony, gdyby nie narkotyki, może nasze drogi nigdy nie przecięłyby się w taki sposób, by w kończy spleść się w jedną.
Wziąłem z kuchni butelkę wody i posnułem się wraz z nią na piętro. W sypialni panowała głucha cisza, choć nie powinienem był jej słyszeć. Ale słyszałem, już kiedyś mnie nawiedziła. O kilka razy za wiele. Usiadłem na skraju łóżka i zawiesiłem wzrok na drzwiach, w których niedługo powinna zjawić się moja kobieta. Owinięta w biały ręcznik, brązowe, mokre włosy spływające po jej wyraźnie zarysowanych ramionach. I brązowo-szare spojrzenie, unikające mnie na każdy możliwy sposób. To zawsze było najgorsze. Z tym nie potrafiłem uporać się ani ja, ani ona. Chociaż i tak w rezultacie kończyło się dobrze, lecz nigdy nie należało przestawać się tym przejmować. Doskonale wiedziałem, że każda dobra passa może się skończyć. I w moim poprzednim związku się skończyła, zrobiłem się zbyt pewny siebie. Myśląc o tym, dotarło do mnie, że tak naprawdę tylko dlatego odeszła. Przeze mnie. Wszystkie inny odchodziły od tak. Dobry Boże, ironia pokochała moje życie. Utarło się, że to muzycy zmieniają partnerów, partnerki jak rękawiczki. Że tydzień, dwa, i im się znudzi, przecież i tak mogą mieć kogo zapragną. Co, w takim razie, było nie tak ze mną? Przez długi okres czasu to właśnie one, kobiety, bawiły się moim kosztem. A ja im się dawałem omotać, nie potrafiłem się do nich nie przyzwyczajać. A wkrótce i tak wszystkie znikały. Niektóre bez słowa, niektóre mówiły z prześmiewczym wyrazem twarzy, że od początku jasne było: to tylko niewinny romans. Kurwa, nie. To nie był niewinny romans, nie dla mnie. Nie potrafiłem myśleć w ten sposób. W moim życiu nie było miejsca na takie rzeczy. Okres wolnych miłości był...
- Czym jest zaufanie, Anthony?
Dwa dni po powrocie do domu wszystko się zachwiało. Spojrzałem bezradnie za nią. Nie czekała nawet na odpowiedź, po prostu pięła się szybko po schodach, potem dotarł już do mnie tylko cichy trzask zamykanych drzwi, woda, dudniąca ciężko w dno wanny. Po co miałaby czekać, skoro Anthony nie wiedziałby, jak należy dobrze odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiedział ani on, ani Joe, ani pieprzony Joe Perry. Żaden z nas nie wiedział, jak jej o tym wszystkim powiedzieć. Czasami jest coś, co wypełnia cię absolutnie, towarzyszy ci zawsze, jest wszędzie, oddychasz tym. Znasz lepiej niż myślisz, że można. Zaufanie do Madeline znałem lepiej od niej samej. Ufałem jej bezgranicznie, oddałem się jej, przecież tego szukałem przez całe życie. I zaufanie właśnie było tym, co tkwiło tak głęboko we mnie. Za nic nie wiedziałem, jak dać jej to do zrozumienia. Chciałem, by ufała mi tak, jak ja ufałem jej, przynajmniej w małym stopniu. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że może i ja powinienem spytać jej o to samo. Czym jest zaufanie. I jak powinienem je zyskać znów.
Z drugiej strony, gdyby nie narkotyki, może nasze drogi nigdy nie przecięłyby się w taki sposób, by w kończy spleść się w jedną.
Wziąłem z kuchni butelkę wody i posnułem się wraz z nią na piętro. W sypialni panowała głucha cisza, choć nie powinienem był jej słyszeć. Ale słyszałem, już kiedyś mnie nawiedziła. O kilka razy za wiele. Usiadłem na skraju łóżka i zawiesiłem wzrok na drzwiach, w których niedługo powinna zjawić się moja kobieta. Owinięta w biały ręcznik, brązowe, mokre włosy spływające po jej wyraźnie zarysowanych ramionach. I brązowo-szare spojrzenie, unikające mnie na każdy możliwy sposób. To zawsze było najgorsze. Z tym nie potrafiłem uporać się ani ja, ani ona. Chociaż i tak w rezultacie kończyło się dobrze, lecz nigdy nie należało przestawać się tym przejmować. Doskonale wiedziałem, że każda dobra passa może się skończyć. I w moim poprzednim związku się skończyła, zrobiłem się zbyt pewny siebie. Myśląc o tym, dotarło do mnie, że tak naprawdę tylko dlatego odeszła. Przeze mnie. Wszystkie inny odchodziły od tak. Dobry Boże, ironia pokochała moje życie. Utarło się, że to muzycy zmieniają partnerów, partnerki jak rękawiczki. Że tydzień, dwa, i im się znudzi, przecież i tak mogą mieć kogo zapragną. Co, w takim razie, było nie tak ze mną? Przez długi okres czasu to właśnie one, kobiety, bawiły się moim kosztem. A ja im się dawałem omotać, nie potrafiłem się do nich nie przyzwyczajać. A wkrótce i tak wszystkie znikały. Niektóre bez słowa, niektóre mówiły z prześmiewczym wyrazem twarzy, że od początku jasne było: to tylko niewinny romans. Kurwa, nie. To nie był niewinny romans, nie dla mnie. Nie potrafiłem myśleć w ten sposób. W moim życiu nie było miejsca na takie rzeczy. Okres wolnych miłości był...
Spuściłem wzrok. Nie, nie było go. Nie bawiło mnie to. Steven nabijał statystyki za mnie. Chociaż nie ma co ukrywać, że nigdy nie miałem styczności z czymś podobnym, miałem, ale chcę zapomnieć. Upadłem tak nisko, wszyscy siedzieliśmy wtedy pod ziemią. Aerosmith leżało w kawałkach, moja kariera płakała w kącie, ale ani ja, ani Steven, nie mieliśmy odwagi przyznać się, jak bardzo żałosne nasze położenie. Wszystkie rozmowy kończyły się entuzjastycznym ''oby tak dalej!''. On wciskał mi, że jest świetnie, że grają masę koncertów, tyle ludzi. Ja mu, że jestem absolutnie szczęśliwy, dumny, że również koncerty nie mieszczą się już w grafiku. Podczas gdy doskonale wiedzieliśmy o własnych kłamstwach. Skąd to wynikało? Oczywiście, że z dumy. Wstyd. Nie było czego się nam przed sobą wstydzić. W tamtym okresie i tak prawie każdy zapomniał już o istnieniu któregokolwiek z nas. A na pewno na taką skalę.
- Myślisz nad swoim życiem? - spytała, siadając obok mnie. Wróciłem znów do świata realnego, popatrzyłem na nią. Nie zwróciłem nawet uwagi, kiedy weszła. Była przy mnie, przeczesując palcami, ciężkie od wody, włosy. - Wiem, że nad nim myślisz.- Aż tak dobrze to widzisz?
- Powoli zaczynam rozpoznawać poszczególne twoje stany...
- Zwłaszcza taki jeden - rzuciłem bez namysłu. Westchnęła cicho, kładąc dłoń na moim ramieniu.
- Tak, zwłaszcza taki jeden...
- Madeline, ja przepraszam. Widziałaś mnie takiego dwa razy. Nie zobaczysz nigdy więcej.
- Jeśli zobaczę, to gwarantuję ci, że wtedy w ogóle będę widzieć cię ostatni raz w życiu.
- Nie zobaczysz - uciąłem temat.
Nie było sensu dalej tego drążyć. Patrzyła na mnie bystrym spojrzeniem. Gubiłem się w tych oczach, gubiłem się sam w sobie, kiedy pokręciła głową i przytuliła się do mnie bez słowa. Może i to było zbędne, może i tu chodziło o znacznie więcej. Zupełnie jak z naszym poznaniem. Milczeliśmy, aż w końcu ona wstała, zastąpiła ręcznik czymś bardziej komfortowym i usiadła znów na łóżku. Odwróciłem się niepewnie w jej stronę.
- Chodź. Dowartościuję cię - powiedziała. Nie musiała długo prosić. Nie musiała robić tego w ogóle.
- Jesteś zbyt dobra, panno Wakeford.
- Wiem o tym. Za to mam ochotę znienawidzić się bardziej niż niektóre osoby trzecie.
- Co cię przy mnie trzyma?
- Serce. Trzymają mnie przy tobie wszystkie siły tego świata, chyba od zawsze tak było. Kochałam cię, kiedy się jeszcze nie znaliśmy, nie w ten sposób. Tylko to był zupełnie inny gatunek miłości, naturalnie. Wielu kochałam tak jak ciebie. Wielu kocham w ten sposób do tej pory, żeby ci za bardzo już nie pochlebiać.
- Byłem twoim idolem? - spytałem, kładąc się przy niej. Posłałem jej uśmiech, dający do zrozumienia prowokację. Nie wiem, jak wyglądają fundamenty mojego związku z nią, ale nie było w tym poważnych kłótni. Tutaj padały tylko słowa. Słowa klucze, tak ostre, że bolą do tej pory, choć od niektórych minęło już tyle czasu.
- Czy byłeś moim idolem? - odparła powoli i zmierzyła mnie wzrokiem. Wsparła się na przedramionach, zagryzając lekko wargę. Milczała jeszcze chwilę, aż uzyskałem odpowiedź. - Nie. Ale...nigdy nie mogłam wyjść z podziwu, że w tak młodym wieku stałeś się rzeczywiście idolem dla tak wielu. Dla mnie byłeś kimś...kim sama mogłabym być. Czytałam te wszystkie wywiady z amerykańskiej prasy, które wysyłała mi Lea. Oglądałam zdjęcia. Miałam analogi. W zasadzie mam dalej, ale mniejsza z tym. Po prostu zafascynowała mnie w pewnym stopniu sama twoja osoba, której za nic nie dało się tak poznać. Nic nie było przez ciebie okazywane. Poza jednym: kochasz to, co robisz. Tak wtedy myślałam. I powiedz mi teraz, czy nie mam racji?
- Masz rację, Madeline. Jeszcze się nie zdarzyło, być powiedziała mi coś, gdzie byś jej nie miała.
- Nie wymigasz mi się od prawdy takimi słowami.
- Myślisz, że chcę się...
- A nie chcesz? Nie chcesz wciąż uciekać? Nie uciekasz? Odpowiadasz mi jednoznacznie na pytania? Nie, Anthony, nie robisz tego. Bez przerwy odwracasz kota ogonem. Nie chcesz, by cię poznano. Tak jak nie chciałeś tego wtedy. A ja bym chciała, my powinniśmy...
- Znów masz rację, uciekam - przerwałem jej i podniosłem się do pozycji siedzącej. Sięgnąłem po paczkę papierosów, leżącą na komódce przy łóżku, wyciągnąłem jednego z pogniecionego opakowania, ale nie odpaliłem go. Utkwiłem wzrok w brunetce, która momentalnie spoważniała, poruszyła się niespokojnie. Uznałem, że będę kontynuował. Powiedzmy sobie wszystko, choć raz. - Uciekam, Madeline. Uciekam od tego, co było. Od tego, co zrobiłem źle. I robię tak tylko dlatego, że mnie to boli, że mnie to zatrzymuje. A ja nie mogę się teraz zatrzymać, na pewno nie teraz, kiedy wszystko w końcu staje się takie, jakie powinno być już dobre kilka lat temu. Ale uważam, że nie możesz mi tego tak wypominać. Zresztą, ja też nie powinienem robić tego wobec ciebie. Ty sama mną wodzisz, Madeline. I ty mnie trzymasz na dystans. I ty nie patrzysz na mnie, kiedy przyjdzie co do czego, i ty mnie unikasz.
Zamilkłem, patrząc na nią. Na jej kamienną twarz, na jej nagie nogi, całe pokryte wówczas chrostkami. Ciarki, słuchałem jej przyśpieszonego oddechu. Widziałem, jak wbija paznokcie w kołdrę, w jej oczach nie było nic, a wszystko. Zbierała myśli, odbijały się w rozszerzonych źrenicach. Westchnąłem cicho i sięgnąłem po wysłużoną zapalniczkę, leżącą tam, gdzie wcześniej paczka papierosów. Nim odpaliłem tego, którego od dłuższego czasu trzymałem w dłoni, spaliłem się cały w mizernym płomieniu. Czarny kawałek plastiku z palną substancją wewnątrz, czegóż można się spodziewać. W niczym nie przypominał ogniska, przy którym można by usiąść, by oddać się wolności na dobre. Tak, jak w filmach. W tych wszystkich cholernych obrazach. Dokąd zmierzałem, dokąd ja...
Dokąd naprawdę chciałem uciec?
- Nie pal już, nie pal teraz - powiedziała cicho, przysuwając się do mnie i zabierając ode mnie papierosa. - Ja mam świadomość, że cię do siebie nie dopuszczam. I sama się jeszcze ciebie czepiam o to samo, ale... To wszystko z czegoś wynika. Nie chcę, by tak było. Tylko nie umiem tego powstrzymać. Chcę ci ufać. Tylko wiesz, że ja mam problem z tym, że ty...
- Wiem, wiem, co ja. Wiem, że miałem nie. Wiem, że nie powinienem. Wiem, co to robi. I wiem, że nie będę. Madeline, ja nie będę. Nie chcę. Żaden z nas tego nie chce. Wszyscy wiemy, że to nas rozwaliło. Rozmawiać nawet o tym nie ma sensu, widzisz, że się nie da.
- Ale zrozum, że ja rozumiem i wiem, że nie chcesz, ale przecież to jest od was, cholera, silniejsze, doskonale sobie z tego sam zdajesz sprawę! Dopóki to będzie wśród was, do wtedy będzie was gnębić, a w tym środowisku one są wszędzie!
- Jesteś sama w tym środowisku, a nie trafia to do ciebie!
- Bo ja nigdy nie miałam z tym nic wspólnego! Nigdy nie byłam na tyle głupia, by się pakować w coś, co doskonale wiedziałam, że chce mnie tylko i wyłącznie zabić, przyjmij to w końcu do świadomości! - krzyknęła, zabierając tym ode mnie wszystkie argumenty.
Właśnie dlatego unikałem pytań, dlatego omijałem prawdę szerokim łukiem. Nie chciałem zdawać sobie sprawy z żałosnego faktu, iż ja doskonale wiedziałem, co potrafią zrobić narkotyki z człowiekiem. Czyż moi idole nie zmarli przez problemy z dragami? Albo przez problemy, których by nie mieli bez nich? W istocie tak było. Przypomniałem sobie, kiedy czułem niezwykłą wyższość nad chłopakami z New York Dolls. Patrzyłem na ich libacje, na ich orgie, napychanie się substancjami nieznanego pochodzenia, o nieznanym zastosowaniu. I śmiałem się z nich, śmiałem się z ich amatorszczyzny. Patrzyłem potem na swój zespół i siebie samego, uśmiechałem się dumnie, mówiąc, że ''całe szczęście, że nas nigdy to nie dosięgnie, nigdy nie spadniemy na takie dno''. A spadliśmy. Ale mądrzy ludzie mówią, że będąc na samym dole jest już tylko jedna droga - na górę. Widziałem, co się dzieje z moimi przyjaciółmi i sam wmawiałem sobie, że my jesteśmy na tyle odpowiedzialni, iż nas nie dotyczą takie beznadziejne troski. I myliłem się. I znów.
- Zgubiłem się w swoich kłamstwach - jęknąłem, odrzucając na ziemię zapalniczkę, po czym runąłem znów na materac. - Teraz to wiem. Teraz to zobaczyłem.
- Ale...
- Ty jesteś twarda. Do ciebie one nie lgną, ty znasz ich twarze, Madeline. Dlatego zostań przy mnie, a i ja będę silniejszy.
- Przecież, wiesz, że zostanę i zrobię wie...
- Kochanie... - Nie chciałem, by kończyła. Jeszcze by się kiedyś rozczarowała. Przyciągnąłem ją do siebie. - Śpij. Wiem, co jesteś w stanie zrobić.
Czułem już tylko jej ciepły oddech na swoim torsie. Gwiazdy niepewnie wyłaniały się zza ciężkich chmur kolejnej trudnej nam nocy.
- Wiedz jeszcze, że ja też potrafię odchodzić, Anthony.
Dawno nie dostałem takiego ciosu. Dawno nie słyszałem niczego o takiej mocy. Dawno nie pragnąłem jej tak bardzo. Ale i ona musiała wiedzieć, że ja też potrafiłem walczyć, jeśli stawka była zbyt wysoka.
Miłość zawsze była najwyżej, Madeline. Nie odejdziesz ode mnie.
Dee
- Odbiorę, ty się teraz nawet nie nadajesz do prowadzenia konwersacji z kimś z zewnątrz. - Leżałam przewalona w pół przez jego tors, starająca się sięgnąć po dzwoniący od chwili telefon.
- Twoje mniemanie o mnie jest takie słabe...
- Cicho bądź teraz, chwila. - Nie wiem, co mnie podkusiło, by podnieść czarną słuchawkę. Ale wiem, że gdyby zrobił to on, nie ja, moje życie mogłoby skomplikować się do tego stopnia, na jakim jeszcze nigdy nie było, jeśli, naturalnie, o komplikacji mowa. Jedno jest pewne: zamarłam, gdy usłyszałam zachrypnięty głos w słuchawce, po rzuceniu niedbałego, rozbawionego ''słucham''. - Skąd ty masz ten numer?!
- Ale nie nerwowo, Madeline. Od Leandry. - Anielski spokój w matczynym głosie zawsze budził we mnie dreszcz niepokoju.
- Ale jakim cudem...
- Nie sądziłam, że będziesz przed nami tak ukrywać, że się z kimś spotykasz. Przecież to nic złego, ja już nawet zaczynałam się martwić, że wciąż tak sama jesteś.
- Nie ma tragedii... Lea tak po prostu dała ci numer do domu mojego...
- Żeby nie było, że nam cię sprzedała, kochanie! - zaśmiała się, jakże urokliwie, pozostało mi tylko westchnąć i zignorować jego rękę na swoich plecach. - Wszystko wiem od Lei, szczerze powiedziawszy. Wiem, że wróciłaś z Anglii dwa, może trzy, dni temu i od razu zniknęłaś ze swoim narzeczonym. Nawet słowem się nie odezwałaś, że w końcu jesteś w mieście! A ja z ojcem czekaliśmy, myśleliśmy, co u ciebie, co takiego ważnego było w Cambridge, że tak na gwałt musiałaś tam wracać.
- Mamo, ale to nie jest rozmowa na telefon... Mogłaś w ogóle zadzwonić trochę później, generalnie te sprawy nie są jakieś specjalnie istotne...
- Złotko, dochodzi druga, ileż ja mogę czekać? Przecież sama byś się nie odezwała. Poza tym słyszałam, że ty już nawet do Leandry na mieszkanie wracać nie zamierzasz.
- Ale teraz naprawdę ciężko jest o tym tak rozmawiać... Ja się miałam odezwać, słowo, tylko...
- Może zamiast się tak jąkać byś z nim nas jutro odwiedziła, Madeline?
- Jutro - wykrztusiłam i odsunęłam od siebie słuchawkę, zakryłam ją dłonią, by matka nie dowiedziała się jeszcze więcej. Obrzuciłam zdezorientowanego bruneta przerażonym spojrzeniem. - Moja mama.
- Tyle się domyśliłem.
- Co ja mam jej powiedzieć?
- Żeby czekali jutro.
- Ty sobie zdajesz sprawę z tego, co mówisz?
- Jak najbardziej, od dawna już chcę zobaczyć twoje zderzenie z nimi - powiedział spokojnie i uśmiechnął się z wyższością. Czułam się przegrana. Nie sądziłam, że nawet on stanie przeciwko mnie.
- Oszalałeś chyba...
- Będziemy! - krzyknął, zaczynając się zarazem śmiać. Nie miałam już wyjścia, zostało przesądzone.
- Przyjedziemy... - rzuciłam zrezygnowana do słuchawki, czekając na odzew podekscytowanej matki.
- Cudownie, a jak się tata ucieszy! Powiem ci, że od jakiegoś czasu jest jakiś rozkojarzony. Miał nawet urojenia, że może ty wcale nie popłynęłaś do Cambridge, tylko chowasz się po krajach z jakimś mężczyzną, ale wybiłam mu to z głowy. Kiedyś byłabym gotowa oskarżyć cię o coś takiego, ale pomyślałam, że w końcu masz już dwadzieścia pięć, blisko, lat i chyba byś się już tak nie zachowała. A jak on ma na imię? Ile ma lat? Madeline?
- Mówisz, że tata miał takie absurdalne podejrzenia...
- Zrobił się taki po rozmowie z Leandrą, jakieś dwa tygodnie temu. Nie wiem, co mu powiedziała, ale sam powiedział, że tak naprawdę nic istotnego, a o wszystkim nam opowiesz ty, kiedy wrócisz.
- Skoro tata rozmawiał z Leandrą, to chyba ja już nie mam...wyjścia.
- To znaczy?
- Nic, mamo. Wszystko jutro, skoro klamka i tak zapadła. - Posłałam rozbawionemu mężczyźnie mordercze spojrzenie. - Mogę powiedzieć już, że do zobaczenia?
- Czekaj! A jego godność chociaż?
- Anthony.
- Jakie eleganckie imię!
- W cholerę, uwierz mi, że adekwatne do samej osoby, a teraz naprawdę muszę kończyć, upiecz nam jakieś miłe ciasto - rzuciłam i odłożyłam błyskawicznie słuchawkę.
Usiadłam po turecku na łóżku i utonęłam nagle we wszystkich swych rodzinnych troskach. Sytuacja moja była żałosna jak mało kiedy. Uświadomiłam sobie, że coś jest zdecydowanie nie tak. W istocie, byłam dwudziestopięcioletnią kobietą, która w dalszym ciągu bała się swojej matki, która z jednej strony nigdy nie krytykowała tego, co robiłam, ale z drugiej, dawała mi niesamowicie wymowne znaki, że nie jest w pełni zadowolona. Przypomniałam sobie o wszystkich jej zgryźliwych uwagach na temat całego mojego bytu, pasji, ambicji. Zachowań. Nie byłam już zależna od tej kobiety. Ale nie potrafiłam przestać przejmować się do takiego stopnia jej opinią. Nie chciałam urywać naszych kontaktów, mimo wszystko. A doskonale wiedziałam, że mogłaby zemdleć, gdyby wyszło, z kim się spotykam. Teraz wyjść miało jeszcze więcej - ja naprawdę kryłam się z nim po całych Stanach. Przynajmniej nie krajach... Bałam się, bałam się reakcji mamy tak samo bardzo, jak wtedy, kiedy miałam lat szesnaście i wróciłam lekko podpita do domu. Przecież minęła blisko dekada od tamtego incydentu.
- Jeszcze będziesz żałował, płakał i przepraszał mnie za to, co zrobiłeś, Perry - żachnęłam się.
On z kolei nie zrobił nic. Popatrzył na mnie, odgarnął włosy z czoła. I znów zaczął się śmiać. Nie borykał się z tak przyziemnymi problemami jak moje, to jasne.
Szkoda, że tego nie miał.
Szkoda też, że jego problemy były po stokroć cięższe.
Szkoda, że nie wiadomo, gdzie naprawdę był ich początek.
Szkoda, że nie mogłam wtedy powiedzieć, że wiem, gdzie ich koniec.
Cześć!
OdpowiedzUsuńBardzo serdecznie zapraszamy na nowego bloga o tematyce Gunsowej. Blog ten jest pod pewnym względem inny od pozostałych. Dlaczego? Dowiedz się sama. Poniżej zostawiam link. ;)
http://californiassounds.blogspot.com/2015/02/prolog.html
~Michelle.
W imię Ojca i Syna, nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak ja tego nienawidzę.
UsuńUciekaj.
przeczytałam o 3 w nocy <3
OdpowiedzUsuńoj tam, Lea pojawia się już rzadko, więc raczej dosyć długo odpoczywałam!
ostatnie rozdziału krążą głównie wokół jednego tematu: narkotyki. no właśnie. to jest taki... fajny i ciekawy temat, ale raczej tylko do czytania. chociaż nawet biorąc pod uwagę to czytanie o narkotykach... czy u bohaterów, którzy nie mogą się od nich uwolnić jest kolorowo? no nie. chociażby Joe i Steven to idealny przykład. mają wszystko, sławę, pieniądzę, miliony fanów, miłość. i właśnie przez trochę białego proszku to wszystko może się nagle zawalić, już się przecież zawaliło. w końcu znowu są razem, wracają na szczyty, obiecują Dee i Caroline, że nie wezmą, przychodzi trasa i znowu... mimo, że one są przy nich. ja się trochę tego wszystkiego obawiam, przecież w trasach koncertowych jest tyle narkotyków i alkoholu, ile tylko sobie zażyczysz, boję się, że nie dotrzymają tych obietnic i znowu się skuszą. a jak powiedziała Dee: "Jeśli zobaczę, to gwarantuję ci, że wtedy w ogóle będę widzieć cię ostatni raz w życiu". a ona nie kłamie. Caroline też jest przecież załamana sytuacją ze Stevenem. właśnie, zastanawiam się, co tam teraz u niej, kiedy ostatnio się pojawiła w rozdziale było słabo... wiesz, teraz myślę o tej Arizonie. że oni wszyscy powinni się tam wybrać, Steven, Joe, Madeline i Caroline. jeśli dobrze pamiętam, to Joe chciał, żeby Dee odpoczęła, odcięła się od wielkiego miasta, tego wszystkiego. a to właśnie chłopakom jest potrzebna przerwa.
ostatnie słowa Dee w narracji Joe wyjątkowo mnie zasmuciły: "Wiedz jeszcze, że ja też potrafię odchodzić, Anthony"... cholera, ja wiem, że ona nie żartuje, ale z drugiej strony nie potrafię sobie wyobrazić, jak ona zostawia Joe...
ale przy narracji Dee aż się uśmiechnęłam! jej mama to chyba taka typowa kobieta starej daty, przypomina mi trochę moją babcię. mówienie na chłopaka "narzeczony", "jaka jest jego godność" :'))) właśnie teraz się zastanawiam, jak to wszystko się potoczyło. mama twierdzi, że wie wszystko od Leandry, Leandra jednak rozmawiała tylko z tatą Dee. czyżby tata Dee jednak się ugiął i wygadał żonie, tylko nie zdradził wszystkich szczegółów, czy Lea jednak rozmawiała też z mamą Dee? (Boże, zastanawiam się, czy teraz zrozumiesz to co tutaj napisałam... oby tak, proszę...). ale jednak jej mama bardzo fajnie zareagowała na to. tata chyba robił z niej takiego potwora, z którym Madeline sama miała się użerać i tłumaczyć. jestem bardzo ciekawa, jak zareagują na Joe i czy go polubią :'))
wiesz, co mi się najbardziej spodobało w tym rozdziale? "upiecz nam jakieś miłe ciasto". miłe ciasto, jakie to słodkie ♥
doszłam do wniosku, że ten komentarz chyba nie ma ładu i składu, mam nadzieję, że cokolwiek z niego zrozumiesz, kochana!
zapraszam też do mnie na 26. rozdział! http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/
Och, te narkotyki w literaturze są rzeczywiście jak temat rzeka, można tan zrobić z nimi wszystko. Ale Steven i Joe zmądrzeją. Wszystko się w końcu ułoży. Dee powiedziała swojemu ciężkie słowa i choć brzmi to z jej ust bardzo poważnie, jednak trudno powiedzieć, co naprawdę by zrobiła.
UsuńA mama Madeline zablysnie niedługo, haha, dziękuję ♥
Narracja Dee bardzo mnie rozśmieszyła! Była po prostu cudowna. I moment:
OdpowiedzUsuń"- Będziemy! - krzyknął, zaczynając się zarazem śmiać."
Wyobraziłam to sobie, nawet usłyszałam w głowie ten śmiech. Miałam cichą nadzieję, że to spotkanie będzie przedstawione już, ale wiadome było, że musimy czekać na to tydzień!
Narracja Joe była równie cudowna, ale znowu zrobiło mi się przykro...Znowu było o tym ohydnym gównie co zwyczajowo nazywamy narkotykami, znów zaufanie lub jego brak, znów problem z uczuciami. Kocham te fragmenty, ale z drugiej strony przeżywam je tak bardzo, że później chodzę i myślę. A jak człowiek chodzi i myśli, bo ma za dużo czasu to potem tworzy jakieś różne dziwne rzeczy. Przeraziły mnie słowa: "Wiedz jeszcze, że ja też potrafię odchodzić, Anthony" Zabolały mnie bardzo mocne, bo to nie był żart. To była prawda, jednak w obecnej sytuacji nie mogę sobie tego jakoś wyobrazić.
Ogółem powiem Ci, że cud się stał bo jest piątek. A ja piszę komentarz. Czy to oznacza poprawę? Oby!
Już czekam na następny!
Ściskam i pozdrawiam ciepło.
Boże, fragment Dee i rozdział poprzedni to chyba najlżejsze, co tutaj napisałam, haha. Starałam się o coś w miarę przyjaznego.
UsuńAle i tak pokazałam najmocniejszą swoją stronę u Joe. To tam padał wyrok Madeline, który był trudny, w rzeczy samej.
Ułoży się. Dziękuję ślicznie ♥
Ach, dëMärs.. A Ty mnie znowu oczarowujesz, Kochana! Cały rozdział świetny, oczywiście!
OdpowiedzUsuńWiesz, ja uwielbiam niedomówienia u Ciebie. Te "słowa klucze", jak to Anthony powiedział. One jeszcze bardziej podkreślają fakt, że wszystko zaczyna się walić. Powoli narkotyki, znowu, przejmują władzę nad... wszystkim. Nad miłością, nad porządkiem, nad spokojem. Co gorsza, rujnuje się w ciepłych kolorach, pachnących, a to skłania to wielu refleksji. Bo Joe, faktycznie, ma teraz wszystko, zdołał znaleźć swą Madeline, idealną poniekąd i śmieje się i wrzeszczy i uśmiecha i obiecuje. Tyle że te obietnice są zbyt. No, właśnie - co "zbyt"? Ja w nie wierzyć nie potrafię, szczerze mówiąc. Przerażają odpychają, są za bardzo. No i w dodatku Madeline. Przegrana się czuje. Gdyż teraz właśnie może zacząć się jej walka na przegranej pozycji, klęska. Może, ale nie musi. Zawsze może odejść. Bo może. Bo potrafi. Bo jest już dorosłą kobietą. Bo wie, co robi. A przynajmniej tak wydaje się jej, mi. Narracja Joe poruszyła mnie dogłębnie, dożylnie wręcz.
Ach, no a narracja Madeline zauroczyła. Podkreśla to różnicę między tą dwójką, a jednocześnie podkreśla jedną wspólną cechę - wywołują u mnie równie mocne emocje.
Czekałam na ten moment, gdy w końcu nastąpi spotkanie na linii matka - córka. I stało się. Nareszcie. O, i pani Wakeford oczarowała mnie całą sobą. Kobieta wytworna, miła... Ciepła. Przynajmniej taka się wydaje. Ojciec Dee chyba wyolbrzymił. Chyba - podkreślam, nie wiem, co przyniesie kolejny rozdział, a zapeszać nie chcę. Perry podczas krzyku wydał mi się taki beztroski, wesoły. Jak dzieciak!
Rozdział kochany, zarazem będąc przeklętym. Bo prześladować mnie teraz będzie...
Czekam na kolejny, Kochana!
Suicide, Ty nawet sobie sprawy nie zdajesz, jak bardzo ją się cieszę, widząc Cię tutaj. Uwielbiam Twoje komentarze.
UsuńI cóż, Dee i Joe. Smutni ludzie szukają szczęścia. I znajdą, kochana, poradzą sobie, choć teraz jest ciężko. Ale wyjdzie im słońce.
Z kolei Marjorie może nie zapłonie entuzjazmem, ale o niej jeszcze będzie.
Dziękuję, och! ♥
No dobra. Drugie podejście do komentarza.
OdpowiedzUsuńChociaż pewnie zanim napiszę to co mam do napisania, to zakaszlę się tu na śmierć, czy coś. Albo mój komputer tego nie przeżyje, ha.
Pisałam, że bałam się tego rozdziału. Naprawdę się bałam, ale wyszło, że nic tu takiego nie było. Jeszcze. Jest to chyba cisza przed burzą, bo naprawdę obawiam się spotkania Dee z matką. A raczej matki z Joe. Chociaż być może nie będzie tak źle, aczkolwiek myślę sobie, że matka może mieć pretensje do tego, że Dee nie przyznała się od razu co jest grane. Matki już takie są. Kobieta dzwoni do domu Joe Perry'ego i nawet o tym nie wie, a potem nagle się dowiaduje, że... no właśnie. Zastanawiam się jakby moja matka na to zareagowała. Ciężko to sobie wyobrazić. Mam podobne uczucia względem niej jak Dee. No serio, też się boję chociaż jestem w sumie już niezależna. I pewnie też bym ukrywała ten fakt. Och, ile ja faktów ukrywałam, o których moja matka powinna wiedzieć, a tak naprawdę do tej pory nie ma pojęcia. Mam wrażenie, że relacje dorosłych córek z matkami są naprawdę ciężkim kawałkiem chleba, a teoretycznie powinno być dobrze. Mam nadzieję, że ja urodzę syna, haha.
Ale dobra, nie będę się tu zastanawiała nad matkami i córkami, bo znów wyjdzie mi wywód, który nie ma nic wspólnego z tym co jest w rozdziale. Ja wiem, że zawsze pływam po tematach i jakoś ciężko jest mi dojść do sedna. Pewnie dlatego zawsze miałam marne oceny z wypracowań. Stop... do sedna Rose, do sedna. No tak... zaufanie, narkotyki, ucieczki i tak dalej. Och, co ja mam o tym wszystkim myśleć. Naprawdę nie wiem! Alu, zawsze sprawiasz, że mam taki mętlik w głowie, że ja nic nie potrafię sobie potem ułożyć. I najgorsze jest to, że po czasie też nic sobie z tego nie układam. Wydaje mi się, że Dee i Joe nie potrafią być ze sobą, nie potrafią być w jakimkolwiek związku i chyba muszą się tego nauczyć. Cóż, Dee nie być może nie miała za bardzo na kim się tego nauczyć. Pamiętam, że miała jakiegoś tam gościa, który rzucił ją przed urodzinami. (?) Och, nawet nie pamiętam czy to dotyczyło jej czy też nie i nie pamiętam jego imienia. Widać, jak bardzo ważna postać to była i o ile to dotyczyło Dee, a chyba tak, bo chodziło o to, że nie chciała się z nim przespać (?) to widać jaki to był ważny gościu dla niej samej. Chociaż właśnie... z nim była w związku i nie chciała iść z nim do łóżka, a z Joe poszła za pierwszym razem (?) ja pierdole, jak mnie wkurza moja pamięć. Chyba to o czymś świadczy. Tak, właśnie do mnie dotarło, że ona czekała na niego całe swoje życie od kiedy była tą nastolatką, która mnie tak wkurzała, że miałam ochotę wytargać ją za kudły czy coś, haha. Ale o czym to ja pisałam. A nie potrafią być ze sobą, z kimkolwiek. No tak, Joe chyba też za bardzo stabilnych związków nie miał. Z resztą sam mówi. Laski się nim bawiły, on chciał coś na poważniej i zawsze wychodziła z tego jedna wielka dupa i tyle. Chociaż... mam tu problem, bo przecież była Bille, ale może z nią też nie potrafił być, a ona miała dość. No tak, miała dość. Za bardzo skomplikowane to. Jedynie mogę powiedzieć, że są siebie warci. Jedno zarzuca drugiemu to co samo robi. Nie uciekaj, a samo ucieka. No tak, u kogoś jest łatwiej zobaczyć pewne sprawy niż u siebie. Ogólnie to ja widzę, że mają dość spory problem. No ale chcą... bardzo chcą. Och, w ogóle to ich uczucie jest dla mnie takie magiczne. Pisałam już o tym nie raz, to się nie będę kolejny rozwodziła. I mam nawet pomysł jak mój Michael to będzie wszystko widział. W ogóle mi się układa głowie ten rozdział z Dee. Nawet chyba zacznę go pisać. Ale dobra nie o tym. Pisałam, że to jest takie magiczne. No i cholera jest. Weź... ty mi tu wszystkie moje fantazje wypisujesz. Niedobra jesteś i tyle.
I co jeszcze...
OdpowiedzUsuńA słowa Dee, że też może odejść. Zastanawiam się ile jest w tym prawdy. Czy naprawdę byłaby na tyle silna, aby po prostu powiedzieć sobie, że ma wszystkiego dość i spada. Słowa dość smutne, ale mam wrażenie, że tak naprawdę potrzebne. Dobrze, aby Anthony miał taką świadomość, że tak naprawdę ona nie jest uzależnioną od niego słabą dziewczynką... chociaż mam wrażenie, że w tym momencie tak jest i nie byłaby w stanie się zawinąć. Chyba naprawdę nie może bez niego żyć. A może on bardziej bez niej. Znów nie wiem. Mogę jedynie powiedzieć, że jeżeli Dee miałaby w sobie na tyle siły, aby zrealizować te słowa to świadczy o tym, że jest silną i niezależną kobietą. Tak, silna i niezależna kobieta, która panicznie boi się swojej matki. Dość komiczne połączenie, haha. Ale takie rzeczy to tylko z Madeline Wakeford. Obawiam się tylko, że przez te słowa Anthony poczuje się sparaliżowany strachem, że ona w końcu się zawinie. Chyba pisałam takie coś o Stevenie, haha. To też nie byłoby dobre rozwiązanie. Czuję się za głupia, aby w ogóle komentować takie sprawy.
Chyba się wygadałam, chociaż i tak mam w głowie o wiele więcej myśli, które bym chciała wyrazić.
Pozdrawiam mocno!
Zawsze, kiedy odpisuję na Twoje komentarze, zapominam o połowie rzeczy, do których chciałam się odnieść, kiedy je czytałam. Hm.
UsuńAle dobrze pamiętasz, że Dee została rzucona przez chłopak - Johna - na dzień przed swoimi urodzinami w osiemdziesiątym trzecim. I równie słusznie zauważyłaś niedociągnięcia w jej słowach. Madeline jest zakochana w Anthonym. Kocha go z całego serca. I tak naprawdę nikłe są szanse, by go opuściła. Wie jednak, że takie groźby na niego podziałaja, a działają istotnie bardzo. I on boi się, że znów zostanie sam. I tak wciąż się nawzajem oszukują, nie wiedząc o sobie masy rzeczy.
Jeśli mówimy z kolei o relacji Dee z matką, to wszystko się wyjaśni...jutro.
Dziękuję wielce, Rose ♥
Jestem i ja, wreszcie. Alicjo, przepraszam Cię za to, znowu, usprawiedliwienia moje znasz, ostatni weekend, a aktualna choroba, ale w końcu wydostałam się spod koców i przyszłam, musiałam, chociaż pewnie dzisiaj będzie następny, na to liczę. Pozwól mi ominąć Leandrę oraz rodziców Dee(aczkolwiek było to niesamowicie urocze, aż się uśmiech sam na usta cisnął, uwielbiam, gdy jest uroczo, okropność),jak mówiłaś - rozdział przejściowy, niech takim pozostanie, przejdę i pójdę do tego ważniejszego, do tej dwójki nieszczęsnej. Jak bardzo ich kocham, tak samo nie wiem, co mam tutaj myśleć. Mam w środku taką blokadę, że gdy komuś dzieje się krzywda - nawet jeśli sam sobie krzywdę wyrządza, kocha to robić czy nie widzi tego - ja chcę pomóc. Ja muszę pomóc, bo ja... Ja czuję. Po prostu. I dlatego Dee wbiła mi nóż w serce słowami, że więcej razy Anthony'ego w tym stanie nie zobaczy, nie zobaczy w ogóle. Choć wiem, że ona dobrze robi, że ma rację, chwała jej za to, że nie pozwoli z siebie zrobić marionetki, bezrozumnej kukiełki zapatrzonej ślepo w swojego sławnego mężczyznę, który może zrobić wszystko, bo ona i tak będzie u jego boku. Chwała jej za to, naprawdę, to tylko moje wewnętrzne skrzywienie, wybaczcie mi. Ale ja wierzę Anthony'emu, stawka jest wysoka przecież, a on rozumie, że miłość unosi wyżej, niż największy haj. Wszyscy rozumiemy, dlatego ja w niego wierzę, no. Chcę, by się ułożyło wreszcie. By zmory zniknęły. Mój niegdysiejszy ulubiony temat dziś stał się udręką, trudno mi się o tym czyta, boli, kłuje, dusi. Dlatego znów piszę bez ładu(a może to przez moje leżące na klawiaturze płuca? kto wie), przepraszam. Skończę tu już, wiesz i tak, że kocham ♥
OdpowiedzUsuńA ja Cię przeproszę w każdym komentarzu.
OdpowiedzUsuńZnów Cię przepraszam za moje tragiczne opóźnienia. Żałosna jestem wiem. Nie musisz mi tego mówić.
Ach, Anthony, Anthony, o kurczę, mogę powtarzać to imię milion razy.
Rozdział też o narkotykach. Kurde, Joe...
Moim idolem jesteś. Oddaj mi trochę swoich umiejetności, skarbie!
Kochasz ją. A ona kocha Ciebie.
NIE! Ani niech mi się nie waży od niego odejść!
Rozmowa z mamą. Czyli odwiedzają ich jutro. kurczę, to będzie rozmowa.
Anthony...
Anthony...
To takie piękne imię w angielskim. W polskim niekoniecznie: Antoni. Ale po angielsku brzmi lepiej.
Świetny rozdzial, tylko jak zwykle nie umiem go skomentować. :___:
Weny! ;*