czwartek, 12 lutego 2015

~ przykazanie miłości: Madeline Felicia Wakeford


***

Margie, Margie, jaka byłaś przed erą Marjorie?

 Zadaję sobie to pytanie od lat. Zastanawiam się nad tym, odkąd zauważyłam, że dorośli, rozmawiając o mojej mamie, mówili jakby o innym człowieku. Nigdy nie zapomnę tych przełomowych okresów w mym życiu, kiedy wychodziło na jaw, że ona się zmieniła. Że stało się z nią coś, czego nie sposób wyjaśnić, nawet ojciec nie wiedział w pełni, co wpłynęło tak na matkę, a jego żonę. Z czasem wszystkie podejrzenia zaczęły spadać na mnie, a co za tym idzie, także na Caroline. Pierwszy raz ta ziemia zachwiała się, kiedy miałam siedem lat. Siedziałam z moją najdroższą na świecie Hadley w jej pokoju, podczas gdy nasi rodzice bawili się na dole. Dochodziła północ, my stawałyśmy się coraz cichsze, oni coraz głośniejszy. Doskonale wiedziałam, że to wszystko przez alkohol, który przed wyjściem z naszego domu stał jeszcze spokojnie na jednej z kuchennych szafek. Wiedziałam też, że już jutro na jego miejscu postanie nowy, oczekujący do kolejnego wyjścia towarzyskiego.
- Nie rozumiem, dlaczego muszą tak się po tym drzeć – jęknęłam i podeszłam bliżej Caroline, warującej przy drzwiach. Widziałam tylko jej brązowe loki, opadające na plecy. Głowę miała wytkniętą na korytarz na piętrze, nasłuchiwała tego, co działo się w salonie. Wiedziała w końcu, że oni i tak już nawet nie zdawali sobie sprawy, że przecież wciąż są  z nimi dzieci. Małe dziewczynki. Natomiast ja wiedziałam, że i tak największe korzyści z takich imprez czerpała moja dziesięcioletnia przyjaciółka. Uwielbiała ich podsłuchiwać, zawsze dla korzyści własnych. Irytowało mnie tylko, że często za bardzo zatracała się w ich dyskusjach, a ja spadałam na dalszy plan. – Caroline…
- Whisky tak na nich wpływa, Dee.
- Skąd wiesz, że whisky?
- Mama prosiła tatę, by kupił właśnie whisky. Więc pewnie to ją teraz piją.
- W takim razie mają dwie butelki – mruknęłam, podczas gdy głowa Caroline wróciła do pokoju. Jej oczy spojrzały na mnie z ciekawością. – Moi, zanim wyszli z domu, też wzięli – dodałam.
- Dorośli to śmiesznie z tym muszą mieć.
- Że się mogą opić i być szczęśliwi?
- To też. Kiedyś tak zrobimy. Tylko my dwie, ale za kilka lat. Dzieci nic nie mogą.
- Dzieci mają nudno w Cambridge – westchnęłam i spojrzałam rozmarzonym wzrokiem w stronę okna.
- Dlatego stąd kiedyś wyjedziemy.
- Dokąd?
- Jeszcze nie wiem. Ale będzie…dobrze, Dee.
- Ja to bym chciała być szczęśliwa bez whisky… - Położyłam się na miękkim dywanie, wpatrzona w żółty sufit. Wyciągnęłam za siebie rękę, starając się odnaleźć jakąkolwiek część Caroline; natrafiłam w końcu na jej kostkę. – Chodź ze mną spać, nie chcę ich już słuchać.
 Nie odpowiedziała mi już nic. Nachyliła się nade mną i pokiwała twierdząco głową, po czym wstała i zapaliła wysoką, lecz słabą, lampkę, stojącą przy jej łóżku, zgasiła zaś główne światło i wzięła koc z fotela, położyła się przy mnie, pomagając mi z przykryciem swojego coraz bardziej marznącego ciała. U Caroline zawsze było dziwnie chłodno w stosunku do całego domu, nigdy jednak nie spytałam nikogo, czy też to czuje. Pomyślałam, że może mój mózg z czasem zaczynał produkować podobne urojenia, może wpływ na to miał fakt, iż z pokojem Caroline wiążą mi się tylko bardzo specyficzne wspomnienia. Popatrzyłam na nią, choć niewiele już widziałam. Wiem tyle, że już spała. Zasnęła momentalnie, podczas gdy ja nie mogłam, choć sama ją zachęciłam do snu. Oddychałam cicho, a jedyne dźwięki, jakie mnie nachodziły, to śmiechy dorosłych. Och, miałam dość.
 I nie wiem, kiedy udało mi się zasnąć, nie wiem, ile trwał błogi stan, jednak obudziłam się, a za oknem wciąż było ciemno. Jedynie mizerne światło przebijało się przez czerwony abażur koślawej lampy. Podniosłam się niepewnie do pozycji siedzącej i spojrzałam niepewnie na Caroline, której twarz ginęła wśród pokręconych włosów. Wyglądała jak aniołek, uśmiechnęłam się słabo. Czy taką pokochał ją Steven, czy tym go skradła?... Lecz nie to jest mi teraz istotne. Istotne jest, że musiałam zmierzyć się z poważnym problemem, z którym często borykają się siedmiolatki: starać się spać dalej czy może zmierzyć się z ciemnymi otchłaniami domu i dotrzeć do kuchni, gdzie chowała się butelka z wodą. Decyzja nie należała do prostych, ale zdałam sobie sprawę, że nie dotrwam do rana bez przynajmniej jednej kropli, więc wstałam ostrożnie i wolno podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę; zamarłam – oni jeszcze nie spali. Wciąż rozmawiali, chociaż wszystko było jakieś inne. W głosach nie było słychać energii, radości, ognia, który był wcześniej. Słowa, które do mnie docierały, wypadały jakby z ich ust z niewyobrażalną ciężkością, smutkiem. Zachrypnięte, bezkształtne dźwięki. Nie chciałam do nich schodzić, nogi odmówiły mi posłuszeństwa, kiedy dotarłam do schodów. Dlatego też zatrzymałam się i przełknęłam resztki śliny, popatrzyłam z powątpiewaniem w dół. Nie mogłam tam zejść, nie mogli mnie zobaczyć. Nie zrobiłam zatem nic, coś mnie zatrzymało na szczycie. Usiadłam na najwyższym schodku i oparłam się o ścianę, zamknęłam oczy. W rezultacie słuchałam ich rozmów.
 Wiedziałam, że mama już śpi. Wiedziałam, że śpi wujek Will. Słyszałam tylko swojego tatę i ciocię Normę. Rozmawiali o czasach, gdy byli nastolatkami, kiedy nie liczyło się absolutnie nic z tego, co mieli teraz.
- Zack, i powiedz ty mi, gdzie się teraz podziewa Margie Salmon?
- Mam wrażenie, że Margie odeszła razem z Salmon. A Salmon odeszła wtedy, kiedy jej miejsce zajął…w zasadzie w tym przypadku zajęła…Wakeford.
- Skończyła studia i przestała śmiać się tym śmiechem, z którego zasłynęła na samym początku.
- Opowiadała mi kiedyś o tym wszystkim.
- Opowiadała ci, dlaczego zamknęła za sobą tamte czasy?
- Opowiedziała mi to raz i pewnie więcej tego nie zrobi, Norma…
- To na co czekasz, skorzystajmy, że śpi. Co się stało?
 Stało się. W połowie grudnia sześćdziesiątego roku urodziłam się ja i wtedy moja mama przestała śmiać się śmiechem wolności. Wyszło, że to ja zmieniłam ją na zawsze, mój pierwszy krzyk zabił jej radość, którą promieniowała jeszcze nie tak dawno. Ojciec powiedział wiele rzeczy, o których nigdy ja nie powinnam była się dowiedzieć. Margie niekoniecznie chciała mieć dzieci. Byłam wpadką. Z której mimo wszystko się ucieszyła. Skoro się ucieszyła, dlaczego potem już nigdy więcej, nigdy tak? Wyszło wiele spraw. Wyszło, że matka nie chciała być przy mnie taką, jaką znali ją przyjaciele, znajomi. Nie chciała taka być, nie chciała, bym ja przejęła jej geny i w tych kwestiach. Nie chciała, bym dziko żyła, ledwo co kończąc studia. Mama była przy mnie ciepłą, acz stanowczą kobietą, która nie opowiadała nigdy o swoim dzieciństwie ani młodości. Nie chciała, bym poznała jej życie z czasów przede mną. Nie chciała, bym zapragnęła być taką, jaką była ona. Niesforną.
- …i jej poważna twarz, którą przybrała zaraz po urodzeniu Madeline stała się jak jej prawdziwa. Nawet nie musiała się jej uczyć. Zupełnie jakby miała ją zawsze, ale tylko czekała na odpowiedni moment, by ją pokazać. Przestano się zwracać do niej ''Margie''. Przestali mieć odwagę. Ja też. Stała się. Oto jest Marjorie.
- Ona zawsze była postrzelona…
 Gwałtownie wstałam i pobiegłam do łazienki, w szczycie desperacji wypiłam wodę z kranu i pognałam do pokoju Caroline. Położyłam się przy niej, naciągając gruby koc na głowę. Czy zabiłam prawdziwą naturę swej matki? I oto jest Marjorie.

Mamo, ja będę miała takiego męża!

 W siedemdziesiątym trzecim chodziłam już beztrosko od rana do nocy po naszym Cambridge, całym z żółtej cegły. Miałam włosy do pasa, postrzępioną, krzywą grzywkę, długie spódnice, wysokie buty, dzwoniące bransoletki, starszą Caroline po swej prawicy, młodszego Jaspera za sobą, za oceanem miałam Leandrę, a w pokoju zewsząd patrzyli na mnie długowłosi mężczyźni w skórzanych spodniach, białych koszulach, zawadiackich spojrzeniach, nonszalanckich uśmiechach. Kilka winylów pod łóżkiem. I tylko trzynaście lat. Właśnie oto byłam ja, Madeline, ochrzczona przez Hadley dawno temu jako ''Dee''. Praktycznie od zawsze wyglądałam na starszą niż w rzeczywistości byłam, chociaż mój wzrost pozostawiał wiele do życzenia. Twarz robiła za to swoje, przeważnie dodawano mi od dwóch do trzech lat więcej, a ja nigdy nikogo nie wyprowadzałam z błędu. Od zawsze miałam dzieciństwo za nudne, chciałam się go pozbyć jak najszybciej i udało mi się. Dla zatarcia wszelkich śladów nosiłam wysokie koturny, do siedemnastego roku życia chowałam twarz za włosami. Malowałam oczy, okazjonalnie usta. Powiedziano mi kiedyś, że nie byłam nigdy dzieckiem, nawet mentalnie. Nie odpowiedziałam nic, ale wewnętrznie się zgodziłam. Miałam tego świadomość.
 W siedemdziesiątym Caroline powiedziała mi, że zasłuchała rozmowy swojego ojca z moim, może i ojcem Leandry. Chodziło o nowy zespół grywający w Bostonie w klubie, którego współwłaścicielem był właśnie wujek Moliѐre. Jak oni…och, Aerosmith? O ile mnie pamięć nie myli, to tak… Caroline była nimi podekscytowana znacznie bardziej ode mnie, mimo że w ogóle ich nie znała. Nie słyszała. Nic. Dopiero w siedemdziesiątym trzecim wydali swoją debiutancką płytę, zatytułowaną tak jak sam zespół. W połowie roku dopłynęła w paczce, zaadresowanej na mnie, ale była zarówno moja, jak i Caroline. Pierwszy raz posłuchałyśmy jej właśnie u niej – i to było to. Brzmieli jak pokrzyżowanie Stonesów, Fleetwood Mac  i czegoś absolutnie nowego, lecz z charakterystycznym bluesowym zacięciem, które zmodyfikowali dla własnych korzyści. I idealnie. Usłyszałyśmy muzykę, jakiej nie słyszał tu nikt. Takiej muzyki nie było w Anglii. Po raz pierwszy posłuchałyśmy zupełnie nowej  rockowej kapeli zza oceanu. Amerykańskiego zespołu, który w tych kilku kawałkach powiedział w sposób wystarczająco jasny, że wie, czego chce i nie zatrzyma się na jednej płycie i w jednym kraju, stanie. Patrzyłyśmy na kartonową okładkę, na piątkę mężczyzn na niej i wiedziałyśmy, że dziś patrzymy na zdjęcie, ale następnego dnia możemy patrzyć na nich żywych. Byli zbyt dobrzy, by się wypalić jeszcze przed rzeczywistym rozpaleniem. W marcu siedemdziesiąt cztery wydali swój drugi album, w kwietniu był już u nas wraz z kolejną paczką. A na okładce kolejne zdjęcie. Ich pięciu i…
- Idealny – westchnęła Caroline i przybliżyła swą twarz do ciemnej okładki ''Get Your Wings''. – Boże, wokaliści mają w sobie coś, czego ja nie potrafię wytłumaczyć, ale…
- Spadaj, gitarzyści lepsi. – Uśmiechnęłam się do niej. – Popatrz tylko…
- On trochę jak Richards.
- A ten jak Jagger! Kurwa, Caroline, to nie jest przypadek, bo przecież…
- …bo nie ma przypadków! Oczywiście, że nie ma. Weź, ja ci mówię, że to znak. Skoro nam nie wyszło z duetem Keith/Mick, to może zesłano nam tę amerykańską perłę, by…
- Jesteś chora! – zaśmiałam się. – To znaczy myśl sama w sobie jest absolutnie idealna, ale dzieli nas taka mała przeszkoda, ocean…
- Z drugiej strony, to dla chcącego nic trudnego!
 W rezultacie miała rację, ale wtedy było to dla mnie czarną magią. Wiedziałam, że przecież oni sobie znajdą jakieś panny, w końcu są ludźmi jak ja i Caroline, każdy inny, ale nie można powiedzieć, że nie są wyjątkowi. To muzycy. Ludzie wybrani, naznaczeni, namaszczeni. Artyści. Najwyższa ranga. Tylko tacy widzą rzeczy, których może się wydawać, że nie ma. Leżałyśmy na łóżku w moim pokoju, ona tuliła do siebie wciąż nasz najnowszy podarek. A dookoła zdjęcia. Setki twarzy moich chłopaków z The Rolling Stones, to David Bowie, Jimi Hendrix, Jim Morrison i Doorsi. Pink Floyd, Deep Purple. Większość stanowili właśnie Brytyjczycy. Odpadałyśmy wciąż na nowo, kiedy tylko zaczynał się nowy kawałek. To było jak piękna msza, która naprawę wyzwalała i oczyszczała. Kiedy nagle do pokoju wpadła mama.
- Zrobicie dziś coś poza słuchaniem tych jęków i zgrzytów?
- A co byś chciała? – spytałam prześmiewczo.
- Cokolwiek, już mi głowa odpada, ileż można wałkować te same piosenki. Cokolwiek zróbcie, nie leżcie i nie tulcie do siebie tego kawałka tektury.
- Nie potrafisz ich poznać, mamo.
- Dziecko, ja nie mam czasu na takie rzeczy.
- Ciociu, ty się po prostu ich boisz – wtrąciła Caroline, leżąca obok mnie, chociaż doskonale wiem, że w jej głowie moje miejsce zajmował Steven Tallarico.
- Wyjdźcie gdzieś do ludzi, bo zdjęcia i czarny krążek wam nie pomogą w przyszłości – wycedziła, siląc się na zachowanie spokoju, puszczając uwagę dziewczyny mimo uszu. – O tyle was proszę, chcę odpocząć.
- Mama, co ty mówisz, dlaczego ty wszystkich mierzysz swoją miarą? Czy widzisz tego mężczyznę? – spytałam i podniosłam się gwałtownie, wskazałam palcem na jedno ze zdjęć Keitha Richardsa. Przeniosłam wzrok na matkę, skinęła od niechcenia głową. – Człowiek jak on pomoże mi w przyszłości. Będziesz miała takiego zięcia, a ja męża. Będę z nim wiodła szczęśliwe życie, będziemy bezgranicznie wolni, będziemy się kochać przy takiej muzyce i będzie pięknie. I w przeciwieństwie do ciebie, ja nigdy nie zabiję tego, co żyło we mnie przed pojawieniem się dziecka, kogokolwiek innego.
 Pobladła. Caroline poruszyła się niespokojnie obok. Wszystkie wiedziałyśmy, co właśnie powiedziałam. Jednak jedna z nas, moja matka, nie wiedziała, skąd we mnie pomysł na użycie tak mocnego argumentu.
- Madeline, jak ty…
- Pijaństwo nie popłaca – ucięłam.
 Po tych słowach westchnęła i wyszła z pokoju, zamykając drzwi. Z roku na rok była coraz bardziej rygorystyczna. Nie podobał jej się mój pokój, nie podobało jej się, że wzdycham do takich ludzi. To samo działo się z Normą Hadley, jednak tam było jeszcze gorzej. Urządzała Caroline regularne awantury o późne powroty do domu, o demoralizację mnie. O to, że ludzie, których kocha, muzyka, jakiej słucha, sprowadzi ją jeszcze kiedyś na dno. Właśnie taka burda miała miejsce tego samego dnia, kiedy dałam mojej Marjorie do zrozumienia, że wiem o niej więcej niż myślała. Tego też dnia Norma była gotowa roztrzaskać na głowie córki wszystkie jej płyty. Ale nie wiem, o co wtedy poszło. Nie wie tego sama zaatakowana. Z czasem przestała się doszukiwać przyczyn kłótni. I tak zawsze kręciły się wokół tego samego.
 Niedługo po tym poleciałam z tatą w odwiedziny do Lenadry. Do Bostonu. Do nich.
 Kilka lat po tym miała miejsce kłótnia ostateczna, która uświadomiła Caroline, że musi wyjechać. Do Nowego Jorku. Wtedy też wyjechali do Nowego Jorku i moi rodzice, a ja chciałam pobawić się w zupełną niezależność i zostałam. Sześć lat wegetowałam w Cambridge z ludźmi, o których myślałam dobrze. Im miało zależeć. Obiecali, że będzie zawsze. Nie było. Nie wierzyłam wtedy, że będę mogła to sobie odbić. Nie wiedziałam, że moja miłość okaże się aż tak potężna.


 Jak dziecko we mgle, oto jest Madeline

 Raz nie chcę się rozczulać.
 W siedemdziesiątym ósmym do Stanów poleciała moja Caroline, Mary Firby zaoferowała jej pracę. Poleciała tam, gdzie lata temu uciekła mi i Leandra. Polecieli i moi rodzice. Miałam znaleźć się z nimi góra po dwóch latach. Pierwsze kłamstwo, w które tak uwierzyłam.  
 W osiemdziesiątym pierwszym zaczęłam się spotykać z Johnem Baines, starszym ode mnie o dwa lata. Na dzień przed moimi dwudziestymi trzecimi urodzinami zostawił mnie, mówiąc, że nie jest ze mną w stanie zbudować trwałego związku, stabilnego, kiedyś, małżeństwa. Powiedział prosto w twarz, że jestem jak obca, która nie umie odnaleźć się w świecie, nie umiem rozmawiać z ludźmi. Zamykam się na nich i najlepiej, żeby wszystko zrobiło się samo. Chowam się przed wszystkim i wszystkimi. Powiedział, że nie da żyć się marzeniami cały czas – i odszedł.
 W osiemdziesiątym trzecim dużą rolę w moim życiu odgrywał Jasper Axon, który zniknął z niego na prawie cały rok poprzedni. Z niewiadomych powodów, które wypłynęły na powierzchnię dopiero po jego śmierci. Odebrała mi go nawiedzona Berry Fox, zmarła na jesień osiemdziesiąt dwa. Jasper mówił, że mnie kocha. Ja nigdy go nie pokochałam w ten sposób, zawsze był mi bratem, przyjacielem. Lecz wszystko do czasu. Do listów, które nigdy nie miały zostać wysłane. Od zawsze chodziło tylko o narkotyki i finansowe pomoce. A ja wierzyłam w szczere uczucie. Uczucie jego i Johna, drugie kłamstwo, w które uwierzyłam.
 W osiemdziesiątym czwartym Peter Firby dowiedział się, że pod koniec lata wybywam do Nowego Jorku jako ostatnia z Nas. Uciekam do Caroline i Lei. Znał też nasze słabości, między innymi dlatego załatwił po znajomościach dwa bilety na koncert i wejście na backstage Aerosmith. Droczyłam się z nim, że teraz Hadley na pewno będzie gotowa kochać go dożywotnie. Młody Firby był ciężkim człowiekiem, który potrafił świetnie się kamuflować. We wszystkim, co robił miał swoje korzyści. Był jak jadowity wąż. Kilka razy mu zaufałam i wyszłam z tego z pewnymi obrażeniami, ale to już nie jest istotne. Trzecie kłamstwo to cały on. Och, i jak na ironię, ci wszyscy trzej mężczyźni to blondyni. 
 Na początku września zapukałam do drzwi mieszkania Leandry, mając w torebce dwa skarby od Petera. Idąc na koncert, myślałam, że teraz będzie już dobrze. Idąc na zaplecze, myślałam, że mnie nikt nie zdemaskuje. Wchodząc do Jego domu, myślałam, że robię to po raz ostatni.
 Śmieszne jest życie, kiedy wszyscy wpajają ci, że marzenia nic nie dają, a ty z jednym z nich jesz śniadanie. Trwałam jak we mgle i w końcu się wydostałam. Oto jest Madeline.

Mamo, mówiłam ci kiedyś, kogo przyprowadzę do domu...

- I na następnym skręcisz w lewo.
- Będziemy stać w korku dwie godziny, piękna.
- Ale ja zawsze tamtędy dojeżdżam.
- Prowadzę, mam władzę, poradzimy sobie.
 Ostatni dzień marca, kiedy jechaliśmy na wybłaganą przez moją matkę wizytę. Zaciskałam nerwowo pięści na kolanach, starając się usystematyzować oddech. Starałam się też zrozumieć jego spokój i opanowanie. Nie byłam w stanie nawet wyczytać niczego z jego oczu, przysłoniętymi czarnymi okularami. Trwała we mnie burza stulecia, podczas gdy wczesne, wiosenne już, słońce atakowało nas ze wszystkich stron. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć rodzicom, a raczej mamie. Ojciec już wiedział, całe szczęście, że Leandra potrafiła milczeć jak zaklęty głaz. Przeklęty, cholera. Jak to zrobił, że chował się z tym przed matką tyle czasu? Jak udało mu się powstrzymać przed poinformowaniem mnie, że już wie? Ciężko stwierdzić, tak czy inaczej, jego nie obawiałam się prawie w ogóle. Tata był dobrym człowiekiem, który nigdy nie uległ głupim obawom i nie zmienił się. Wszyscy mówili, że Zack Wakeford nie dorósł, że zatrzymał się na poziomie szalonego i wyrozumiałego młodego chłopaka, który cenił sobie własne wybory ponad wszystko. Musiał zatem zrozumieć i moją decyzję, musiał uświadomić sobie, że wiem, co robię i zrobiłam. Dobrze, że wiedział to on, gorzej, że ja sama jeszcze nie miałam zupełnej jasności w tej kwestii.
- Chryste, już? – spytałam przerażona, kiedy przestałam słyszeć warkot silnika.
- Mówiłem, że sobie poradzimy.
- Nie doceniłam cię…
 Uśmiechnął się i wyszedł z samochodu, obszedł go i otworzył mi drzwi. Wysiadłam i stanęłam przy moim ukochanym, wpatrując się w czerwonawy domek na rogu kolorowej ulicy, będącej zupełnym przeciwieństwem barw moich myśli.
- Teraz ty już prowadzisz – rzucił, obejmując mnie w talii. Westchnęłam cicho, ruszyliśmy.
- Wchodzę pierwsza, kiedy uznam, że są psychicznie gotowi i w bezpiecznej odległości ode mnie, wejdziesz i ty – mruknęłam, kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach, choć stało się to stanowczo za szybko.
 Zapukałam ociężale, nie minęło nawet pół minuty, kiedy usłyszałam promienne ''otwarte!''. Jęknęłam wewnętrznie, zrobiło mi się szkoda mamy i jej złotego nastroju, który miał odejść w zapomnienie tak nagle i niespodziewanie. Nacisnęłam klamkę, wpełzliśmy wolno do przedpokoju. W którym nie zastaliśmy, o dziwo, nikogo. Anthony założył na włosy okulary i spojrzał po mnie pytająco. Pokręciłam przecząco głową, odwiesiłam na hak kurtkę.
- Jestem w kuchni, idźcie od razu do salonu, Maddie! – Nic nie bolało tak jak to zdrobnienie, używane przez nią odświętnie, tylko wtedy, gdy euforia była zbyt wysoka.
- Pozwolisz, że pokażę im się pierwsza, zawał im trzeba dawkować. – Puściłam mimo uszu wszelkie jego uwagi i wtoczyłam się do salonu, gdzie zastałam mojego tatę, siedzącego na kanapie, po chwili wparowała tam i moja mama, niosąca dzbanek. – I jestem…
- Ty jesteś, coś się zmieniłaś przez cały ten czas! – Pisnęła i podbiegła do mnie, wycałowała w oba policzki, posłała wdzięczny matczyny uśmiech.  – Ale miał być chyba ktoś jeszcze?
- I też jest, jak…obiecałam.
- To wprowadź go, Madeline, przecież nigdy nie byliśmy z tych, co mają pretensje do córek, kiedy się zakocha!
- Margie, to może chodź tu do mnie, usiądź, nie stój tak nad nimi… - wtrącił tata, posyłając mi spojrzenie przepełnione współczuciem i litością.
- Chodź… - powiedziałam cicho, kiedy mama grzecznie się wycofała i spojrzałam w głąb korytarza, gdzie czekała zguba nas wszystkich.
 Wszedł spokojnie, stanął przy mnie i z lekkim uśmiechem skinął głową, kładąc dłonie na moich ramionach. Przeszedł mnie dreszcz, zmierzyłam spojrzeniem twarze rodziców. Tata siedział jak przedtem, nawet się nie poruszył. Był jak figura z wosku, manekin, kukła. Niewzruszony. Z kolei dzbanek w matczynych dłoniach zadrżał, kilka kropel poleciało na podłogę. Rozchyliła usta, chcąc coś powiedzieć, jej oczy rosły z sekundę na sekundę coraz bardziej. Czułam się jak w martwym śnie, chciałam spojrzeć na tarczę zegara, czy aby wskazówki nie zostały nagle zatrzymane, ale nie mogłam tego zrobić. Bałam się.
- To jest właśnie Anthony, o którym ci mówiłam – rzuciłam w końcu, graliśmy dalej.
- Ale przecież on jest…
- Joe Perry! – Tata podniósł się z kanapy i podszedł beztrosko do naszej dwójki, spojrzał na mężczyznę. – Nie będziemy tutaj odstawiać żadnego przedstawienia, cholera, Madeline pół swojego nastoletniego życia ubolewała nad bytem takich jak ty i w ogóle nad całym tobą, ale nigdy nikt z nas nie myślał, że sprawy zabrną tak daleko. Choć z drugiej strony wyszło jak wyszło, musimy jakoś do tego przywyknąć, wiec wybacz naszą pierwszą reakcję.
- Dzięki, tato, zawsze można na ciebie liczyć… - wykrztusiłam zrozpaczona.
- Nigdy by mi tego sama nie powiedziała – zaczął brunet, podając mojemu ojcu rękę. – Jesteśmy jak równy z równym…
- Zack – uciął i odwzajemnił gest.
- Madeline, ale przecież mówiłaś mi, że Antho… - Mama oddychała ciężko.
- I dalej mówię. To jest Anthony, mamo. Dla mas jest Joe. Dla mnie jest kimś innym.
- Ja nie wierzę w to, co widzę.
- Przecież to jest normalny, żywy człowiek, mężczyzna!
- Ten człowiek patrzył na ciebie ze ścian, kiedy nie wiedział o twoim istnieniu!
- Wiedziałem – wciął się główny obiekt zamieszania. – Znam Madeline od jedenastu lat.
- Słucham?
- Mamuś, Boston siedemdziesiąt cztery. – Uśmiechnęłam się i wzięłam ukochanego za rękę.
- Czy to wtedy…
- Wtedy.
- Zack?!
- Nie pierzmy teraz starych brudów, kochanie! – Ojciec uniósł ręce w obronnym geście.
 A ja odetchnęłam z ulgą. Dalej było już dobrze. Zaczęli ze sobą rozmawiać, zacieraliśmy linię miedzy dwoma światami, w których przyszło nam żyć. Anthony zachowywał się jak prawdziwy gentleman, mój mężczyzna. Matka utraciła argumenty, których nigdy nie miała. Ojciec był podekscytowany. A ja siedziałam przy nich, jedząc wymodlone ciasto, a w głowie tylko jedno krzyk: ''Mamo, ja będę miała takiego męża!''.
 I oto był Joe. Oto jest mój Anthony.

19 komentarzy:

  1. Przepraszam Cię kochana, bo pewnie spodziewasz się z samego początku jakiegoś ładnego komentarza, ale ja niestety tylko tak na wpół informacyjnie, na wpół wyrzucając z siebie uczucia po przeczytaniu przykazania.
    A więc, Alicjo, jako że powoli sobie tu do Was wracam, nadrabiam, poczułam że muszę jednak napisać coś Tobie przede wszystkim, choć konkretny (nie wątpię, że trzyczęściowy) komentarz otrzymasz ode mnie w niedzielę, poniedziałek w ostateczności. Mam do dyspozycji w tej chwili jedynie telefon, a ja się zdecydowanie potrzebuję rozpisać. Chyba nie muszę mówić że na tej klawiaturze już teraz się denerwuję na te cholerne znaczki. Grr.
    Ale! Czytałam (tylko u Ciebie, jeśli mam być szczera) wszytko na bieżąco. Nie potrafiłam się powstrzymać, naprawdę. Uwielbiam Cię.
    I co tydzień mnie powala, wiesz?
    A dziś... Dziś tylko lepiej wiem, czemu tak bardzo kocham Dee, i czemu Joe jest tak czarujący.
    I czemu, cholera, tak kocham to opowiadanie.
    Czarujesz deMars. Zaręczam, że Jeszcze to ode mnie usłyszysz w moim zapewne eseju, i... Do zobaczenia, moja droga! ❤

    Hugs, Rocky.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A zatem mogę iść już spać spokojnie. Czuję się wspaniale, Rocky. A dzięki temu, Tobie, jeszcze lepiej. Brakowało mi Cię u siebie, kochana. Brakuje mi i Twoich Corellich.
      Czekam na wszystko! ✨

      Usuń
  2. Cześć, cześć.
    Przyszła i moja pora na komentarz, a chyba jestem z siebie dumna, bo jest dopiero piątek. Oczywiście, że tak naprawdę nie wiem co mam takiego napisać. Z resztą jak zawsze, więc nie będę się nad tym wszystkim rozwodziła. Tak na wstępie napiszę jedynie, że w sumie czekałam na takie coś oczami Dee. Co prawda poznaję jej historię od samego początku, ale wydaje mi się, że potrzebowałam zagłębienia się nad tym, o czym nie było powiedziane w toku opowiadania. I sama nie wiem, czy zrobiło mi to większy mętlik w głowie, czy może wyjaśniło parę spraw. Chociaż jak już wspominałam, mam skrzywienie zawodowe, a może bardziej uczelniane i po prostu patrzę na to pod katem zajęć z psychologii.

    No tak. Dee sama przyznała, że nigdy nie była dzieckiem. Och, ja bym tego nie powiedziała. Chociaż ona pewnie nie pamięta czasów, w których dzieckiem była, więc dla niej wychodzi nigdy. Dzieckiem była... w momencie kiedy Caroline została jej mamą. Ile miała wtedy lat? Chyba cztery o ile dobrze pamiętam. I była tym dzieckiem chyba do momentu, kiedy usiadła na tych schodach i usłyszała słowa, które wywołały w niej szok. W sumie, to nie ma co się dziwić. Przecież siedmioletnia dziewczynka, która jest kompletnie niedojrzała emocjonalnie, a świat wydaje się jednym wielki chaosem usłyszała, że jedyne miejsce w którym wszystko jest poukładane coś nie gra... i do tego jest to przez nią. Ha, czytałam sobie ten początek i w sumie wspomniał mi się mój Michael. Tylko, że jemu w oczy mówiono, że coś się stało przez niego. Dee tylko to usłyszała. Dla każdego dziecka matka jest najważniejsza. Nie ważne jaka by nie była. Do pewnego momentu matka jest niczym bóg. Jak się dowiadujemy, że ten bóg w gruncie rzeczy ma z nami problem to zaczyna robić się nieciekawie. I tak jak już wspominałam. Zastanawiam się, kim byłaby Dee gdyby nie usłyszała tych słów. Pewnie zbliżoną do siebie osobą. Bo jednak Carolina miała tu swój wkład... ale wydaje mi się, że szukanie miłości w świecie, czy też w panu z plakatu odbywałoby się w trochę mniejszym stopniu. Bo w pewnym momencie przybrało to wszystko wymiar obsesji. Och.. niewątpliwie Dee miała zaburzone poczucie bezpieczeństwa w domu. I chociaż nie zdawała sobie z tego świadomie sprawy, to jednak to wszystko gdzieś w niej siedziało. Przecież mówiła, że nie ma miłości, a zaraz pragnęła kochać, jak kocha teraz Anthony'ego. Wiadomo, że to wszystko skąd się w niej wzięło. Nie pojawiło się tak po prostu z kosmosu i nie zmaterializowało się w jej głowie. Cóż.. wszystko co mamy w swojej głowie i w swoim świecie, mamy od naszych rodziców i bliskich. Dee była kształtowana przez lekko szalonego ojca, sfrustrowaną matkę i żyjącą marzeniami dziewczynkę Carolinę, która w pewnym momencie stała się chyba punktem odniesienia co do życia. Ha i teraz mogę powiedzieć, że jej rozwój emocjonalny przebiegał w normie, tylko warunki nie były za bardzo normalne, a to się na niej odbiło. Właśnie tym, że ucieka przed światem innym niż Carolina. Chociaż nie jestem pewna czy przed nią też nie ucieka. Ale jakoś tego nie zauważyłam w jej istnieniu. Ona na pewno wie wszystko, a może nawet więcej, bo dziewczyny rozumieją się bez słów. Och, ale na pewno ucieka przed Anthony'm i uciekała przed Johnem czy jak on tam miał. Z resztą tak... przecież ten John zerwał z nią, bo właśnie nie mógł do niej dotrzeć. Anthony niedawno powiedział to samo. A skoro dwoje ludzi, niezależnych od siebie, z całkiem innych krajów i tak dalej mówi to samo, to znaczy, że jednak coś jest na rzeczy. Być może Dee zamknęła się w sobie, wtedy, kiedy uciekła z tych schodów i w desperacji napiła się wody z kranu, a teraz naprawdę boi się wyjść na świat. Być może podświadomie boi się odrzucenia. Każdy się tego boi, ale nie każdy w taki sposób. Cóż, miała 7 lat i mogła poczuć się odrzucona przez matkę.

    OdpowiedzUsuń
  3. No i tak. Jej relacje z Margie (Czytam to imię i przypomina mi się moja Marg z Zagubionego Księcia. Na początku pisałam jej imię przez e, jak zdrabniałam, a potem gdzieś mi to zginęło, haha) Na pewno nie są prawidłowymi relacjami. Tak, odkryłam Amerykę, ha. W sumie to Margie jest dość ciężką kobietą. (I teraz przypomina mi się Patty Morgan, bohaterka Nocnych Rozmów, w gruncie rzeczy teściowa Jona Bon Jovi - była taka sama. Identyczna) Mogłabym powiedzieć, że Dee była na tyle zbuntowana, że miała gdzieś to co się stało kiedyś. Mogłabym powiedzieć, że Dee tak naprawdę żyła swoim własnym życiem i nie wiele obchodziło jej zdanie rodziców. Ale niestety tak nie mogę powiedzieć. W końcu jakby miała to gdzieś to by nie wyrzuciła tego wszystkiego matce. W końcu jakby miała to gdzieś, to by przecież nie bała się jej zdania. Właśnie, Dee panicznie bała się jej zdania. Jakby miała w oczach strach, że naprawdę zrobi coś... a Margie całkowicie się od niej odwróci, bo nie pójdzie coś po jej myśli. Tak, teraz właśnie słucham Matallicy "Mama Said" a tam są takie słowa - Mamo, teraz wracam do domu. Nie jestem tym, kim chciałabyś, abym był - i jakoś widzę w tych słowach Dee. Naprawdę. W sumie całej tej piosence widzę ja i jej relacje z matką... smutne to takie trochę.
    Wydaje mi się, że Margie była naprawdę fajną dziewczyną, a potem coś się stało. Zaszła w ciążę, urodziła dziecko. Dziewczynkę. W sumie ja jestem jeszcze młoda i się na roli rodzica nie znam. Być może miałam chwilę, że musiałam się poznać, ale ta chwila odeszła. Nie ważne. Jednak przez moja szkołę mam kontakt z rodzicami, widzę ich zachowania itp. I mam wrażenie, że poczucie iż ma się córkę wywołuje w rodzicach jakiś większy strach jeśli chodzi o odpowiednie wychowanie dziecka. Jeśli chodzi o chłopców, to ok. Chłopak to chłopak.. a dziewczynka...? Właśnie, dziewczynki muszą być grzeczne, muszą ładnie odpowiadać, być cudowne i tak dalej. Mam wrażenie, że Margie właśnie wpadła w takich schemat. Urodziła dziewczynkę i nagle dotarło do nie, że musi zrobić wszystko, aby ta dziewczynka stała się idealna. Taka, że wiesz... kiedyś będzie mogła powiedzieć "A moje Maddie..." Och.. ale ją to zadanie przerosło. Nie wiem ile miała lat. Była na studiach to szacuję, że mniej niż 25. Miała studia, pewnie była świeżo po ślubie. A może i nie. Może wyszła za Zacka dopiero wtedy, kiedy zaszła w ciążę. W sumie to on powiedział, że Margie umarła w raz nazwiskiem Wakeford, więc to też daje mi do myślenia... cóż, była młoda, głupia i chyba nie potrafiła odnaleźć się w tym świecie, w którym nagle musiała żyć. (Zupełnie jak moja Madison, kiedy urodzi syna) I zdanie wychowania idealnego dziecka ją przerosło. Sama chciała być idealna, a miała w głowie jakiś dziwny obraz ideału. Cóż, może nie dziwny. Po prostu wykreowany przez schematy, w których żyjemy. Jeśli rzucę słowo "Dama" to myślę sobie, że każdemu z nas w głowie pojawi się podobny obrazek. Może z drobnymi różnicami. I tak naprawdę szkoda mi Margie. Och, naprawdę mi szkoda. Sama żyję w świecie, w którym piękno duszy zostało zabite poprzez bycia cudownym rodzicem. Dziś moi rodzice boją się tego, że będę taka jacy byli oni w młodości. Boją się tego, że taka powoli zaczynam być. Margie bała się tego samego, a zobaczyła w Dee chyba swoje odbicie sprzed lat.

    OdpowiedzUsuń
  4. I teraz Ci powiem, że widzę definitywną różnicę między Madison, a Dee. Są to relacje z rodzicami. Madison nigdy nie bała się swojej matki. Oczywiście, że był czas, że miała jej dość, kiedy była nastolatką. Lucy wyrzucała jej, że mogłaby być normalna i tak dalej (Ostatnio czytałam sobie pierwsze rozdziały mojego opowiadania, haha) ale po Madison i tak miała swoje życie i swoje zdanie. Nigdy przez głowę jej nie przeszło "A co powie na to mama?" kiedy zaczęła spotykać się z Samborą, a później jak uciekła z Los Angeles, bo wynika ta cała akcja z Axlem. Jasno powiedziała jak jest, ale nigdy nie miała z tył głowy, że Lucy by mogła mieć coś przeciwko. Nigdy też nie usłyszała takich słów o swojej matce. Och, Lucy urodziła jak miała jakieś 18 lat i całe życie przed sobą. Też nagle stała się poważną kobietą, co Madison się na to denerwowała. Kiedyś biegała za szalonym Thomasem, a teraz mówi, że Michael to skończone dno. Ale to wszystko przybierało inną formę. Tak sobie siedzę i myślę, że Madison naprawdę czuła i czuje się kochana przez matkę. Dee chyba ma na pewnym poziomie świadomości problem z tą miłością i akceptacją ze strony Margie. I to jest ta główna różnica, która tak naprawdę czynie je... może podobnymi do siebie, ale tak naprawdę całkiem innymi postaciami, ha.

    Chyba się już wygadałam, chociaż sama nie wiem.
    Czekam do następnego czwartku i się doczekać nie mogę.
    Wiosna do mnie przyszła. Do Ciebie też? Mam nadzieję, że słońca nie braknie.
    Dużo ciepła!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, ciężko będzie mi z odpowiadaniem na te wszystkie komentarze, droga Rose, nie sądziłam, że aż tak.
      Och.
      Wspomniałam u Ciebie, że tak na dobrą sprawę my już sobie poromzawiałyśmy na temat Dee na facebooku. Ale kiedy tak czytałam znów Twój komentarz... W zasadzie... Och, gdzie ja mam język, słowa, cokolwiek. Wiesz, prawdą jest to, co napisałaś o Marjorie. Ona chciała mieć idealną córkę. Problem pojawił się w miejscu, w którym zaczniemy zastanawiać się nad znaczeniem słowa ''ideał''. Każdy go przecież widzi, słyszy i rozumie inaczej, nie mam racji w tej prostej kwestii, Rosie? Chyba mam, myślę, że musze tutaj ją mieć.
      A Dee jest idealna. Dla kogoś się stała, musiała. Tylko inaczej niż chciała tego jej matka. Dee jest idealna dla Anthony'ego, Caroline. Dee nigdy nie pzonała Margie. Dee znała tylko Marjorie. A Marjorie z kolei nie poznała nigdy Dee, a Madeline. Chyba tutaj pies pogrzebany.
      Ja też widzę w tym wszystkim różnicę między naszymi dziewczynkami. Chciałabym ją kiedyś tutaj przedstawić i chyba to zrobię, wiesz? Haha, dowiesz się.
      Dziękuję Ci za ten piękny komenatrz, obawiałam się go trochę. I czekałam tak bardzo. Chciałam taki mieć.
      Boziu, dziękuję, Rose ♥

      Usuń
  5. Witaj! Nawet nie wiesz jak się cieszę, że jest piątek, a ja zebrałam się na komentarz. Czuję dumę z samej siebie.
    Tak bardzo spodobał mi się rozdział...Nie to, że inne mi się nie podobają, bo też jak wszystko co wychodzi spod twojej ręki, po prostu to spotkanie z rodzicami Dee bardzo mnie rozbawiło. Jak to sobie wyobraziłam musiało to wyglądać przekomicznie. Z pewnością mina jej mamy była...hm...zabawna? Ciekawi mnie co będzie dalej!
    A te początkowe części związane z dzieciństwem...Myślę, że żadne dziecko nie powinno usłyszeć czegoś takiego. Czasami mam wrażenie, że ogólnie dzieci zbyt dużo słyszą, zbyt dużo wiedzą, zbyt dużo rozumieją. Może nie wszystkie, ale większość.
    Mamy nie rozumieją takich rzeczy. Po prostu nie. To dość zabawne, że ona tak mocno wzdychała do tych wszystkich plakatów, zatapiała się w muzyce, a ostatecznie przestawia jej jeden z obiektów westchnień jako swojego partnera. Wcześniej nic nie rozumiała, a tu takie zdziwienie. Aż chciałabym tak zrobić mojej mamie i ujrzeć jej minę. No nic.
    Już czekam na następny rozdział!
    Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, a jak ja się cieszyłam, że tak szybko do mnie dotarłaś.
      Odniosłam wrażenie, że całe przykazanie Madeline jest stosunkowo dobijające, więc jeden fragment, tak od biedy, mogłabym utrzymać w bardziej żywym tonie i jak widać mi się udało, z czego jestem bardzo zadowolona, haha.
      Dzięki, Haniu ♥

      Usuń
  6. ojeju!

    na początku - chcę Ci podziękować za piękny komentarz u mnie, haha, zawsze na nie czekam! i na pewno o Sherry coś napiszę!

    jaki kochany rozdział (kochany, co?). ale pasuje mi takie określenie. muszę powiedzieć, że Dee i Caroline jak na to swoje 10 lat to były mądrymi dziewczynkami... nie wiem czy myślałam wtedy o takich rzeczach jak bycie szczęśliwą, picie whisky etc... ale to też były inne czasy, teraz 10-latki też o zupełnie innych rzeczach myślą...
    nie wiem, jak mogła poczuć się Madeline z tym, że odebrała mamie radość życia. na pewno nie za dobrze... (czego przykładem jest ten bunt i wypicie wody z kranu, haha, dlaczego akurat wody z kranu, proszę mi to wytłumaczyć!)

    ale tak cholernie zazdroszczę im tego, że miały marzenia, konkretne cele i dążyły do tego. wiadomo, że to fikcja i to wszystko w realnym życiu nie byłoby zbyt realne, ale no... to uwielbiam w opowiadaniach. to całe oderwanie od rzeczywistości. życie w latach '70/'80, ogromne włosy, biżuteria, szminka na ustach, koturny, długie spódnice... czy to nie jest piękne?

    doszłam też do wniosku, że coraz bardziej utożsamiam się z Dee. w szczególności chodzi mi o powód zerwania z jej chłopakiem, Johnem. mnie to w ogóle nie przestanie zadziwiać, w pierwszych rozdziałach chyba nikt nie polubił postaci Madeline, była przedstawiona jako zwykła, wredna, wyrachowana suka, mała groupie, a z każdym rozdziałem okazywało się, że ona od zawsze pragnie Joe, że tak naprawdę jest strasznie wrażliwa, zagubiona, samotna, że bardzo pragnie miłości. uwielbiam w niej też to, że ona nie kocha Joe, który jest gitarzystą Aerosmith, idolem milionów ludzi, tylko kocha Anthony'ego. też też jest wspaniałe.

    aaaaa, reakcja rodziców mnie zaskoczyła, w sumie to okropne zdziwienie trwało chwilę, a ja myślałam, że mama stłucze dzbanek, tata spadnie z kanapy czy coś... :c o nie, tutaj mnie zawiodłaś, po Tobie Alicjo czegoś bardziej spektakularnego się spodziewałam!

    no nic, haha, trzeba czekać, jak dalej się to potoczy! oby jak najlepiej! ♥

    zapraszam od razu na 27. rozdział! ♥ http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bunt wynika tylko i wyłącznie z faktu, iż mała za nic nie chciała zejść na dół, do kuchni, zaliczając przy tym konfrontację z ojcem i ciotką, chociaż był cień szansy, że ci nawet by jej nie zauważyli.
      Hm, fikcja fikcją. Jak czytam o niektórych spotkaniach ikon ze swoimi życiowymi partnerkami... Tu nie ma fickji, poza tym, że moje panie nigdy nie sitniały. Myślałam nad tym wiele razy; teraz większość opowiadań na bloggerze utrzymana jest na takim poziomie, że gdyby tylko cofnąć się o te lata wstecz znów - wszystko mogłoby być. Masakra...
      I tu masz ode mnie sto punktów, ponieważ byłaś naprawdę jedną z nielicznych, które mi nie narzekały na Dee, za co bardzo jestem Ci wdzięczna, haha.
      I tyle ode mnie. Dziękuję, Patty, zawsze tak bardzo! ♥

      Usuń
  7. Witaj, Alicjo.
    Jak widzisz, nareszcie do Ciebie przybyłam z komentarzem, który pewnie okażę się wielką klapę. Błagam Cię, powiedz, że on tak nie wygląda jak skończę.
    Ale wpierw muszę zacząć od bardzo ważnej rzeczy. A mianowicie - napisałam źle Twoje imię na samym początku. ;___; Magicznym cudem wyszło mi 'Alcicja'. XD Skoro powiedziałam Ci już o tym haniebnym występku, mogę przejść do rozdziału, który czytać przyszło mi naprawdę ciężko. Wszystko tu było ciężkie, ponieważ musiałam się na nowo oswoić z Twoim blogiem. I chyba mi nie wyszło, choć... Dopiero zobaczymy.
    Margie, teraz już Marjorie Wakeford tak naprawdę pokazał swoją drugą twarz tylko dlatego, aby chronić malutką Madeline przed szaleństwem... Chciała dać jej przykład kobiety ułożonej, tej odpowiedzialnej i idealnej matki, co chyba w pewnym momencie przestało być właśnie tym przykładem. Stało się bardziej czymś w rodzaju panicznego strachu przed tym, aby jej córeczka stała się kimś 'złym'. Potem, gdy Dee zapoznała się z panami z Aerosmith było to już normalne, jak najbardziej. No, bo która matka wierzy w to, że jej córka będzie kiedyś związana z własnym idolem? No żadna, bądźmy szczerzy. I... I przylazła moja ukochana siostrzyczka, żeby specjalnie sobie postać w pokoju i nic nie robić. Nienawidzę pisać czegokolwiek, kiedy ktoś jest w pomieszczeniu, mam po prostu ochotę wstać i rozszarpać. A najlepsze jest to, że uwiesiła się na drabince od łóżka i leży. Może poświęcam jej zbyt mało uwagi? Choć to raczej ona mnie zawsze wyrzuca i mówi, że mam dać jej spokój jak chcę ją gdzieś zabrać, więc...? Dobrze, przechodząc do reszty komentarza - Marjorie stała się bardzo rygorystyczną matką, ale to wszystko dla dobra Dee, nieprawdaż? Może i zbytnio przesadzała, ale...
    I następny moment, który tu skomentuję to, to na co czekałam. Spotkanie się Joe'ego z rodzicami Madeline, choć może lepiej użyć Maddie, hm? Matka zaskoczona, ojciec nie marudził, nie narzekał. Ale koniec końców, spotkanie się udało. Mogę powiedzieć, że nawet bardzo. Spodziewałam się tego, w końcu każdy ulega urokowi Anthony'ego. Nie da się inaczej, po prostu.
    Alicjo, jak zawsze rozdział jest śliczny, więc nie mam co gadać. Dlatego powiem, że czekam na następny, do czwartku!

    Ps. Wybacz, że tak krótko, ale do następnego postaram się dłużej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zastanawiałam się od dwóch miesięcy, kiedy znów Cię u siebie zobaczę i nie będę nawet ukrywać, że brakowało mi trochę komentarzy od Ciebie, Wiktorio.
      I tak właśnie to wszystko wygląda. Madeline miała być idealną córką, a Marjorie matką idealną, podczas gdy wyszło jak wyszło. Joe idolem Dee nigdy nie był, zresztą, opowiadała o tym ostatnio. On był kimś...kogo chciałaby znać. No, i naturalnie podobał jej się od zawsze. A skoro z Keithem się nie udało...haha.
      Oj, i nie da się! Dziękuję ślicznie, do czwartku! Znów ♥

      Usuń
  8. Godzina 11:33, otworzyłam Worda, bo do tego co zamierzam napisać marne bloggerowe okienko absolutnie się nie nadaje, deMars, wierz mi. Pewnie skończę duuużo później, tego jakże słonecznego, ale jednak mało sympatycznego dnia zwiastującego koniec zimowych ferii. Uznałam jednak, że są rzeczy ważne i ważniejsze, także zeszyt od biologii poszedł w róg biurka, a ja ze szczerą chęcią zaczynam pisać dla Ciebie komentarz, kochana Alicjo, haha!
    Nie było mnie u Ciebie od… komentarza pod tajemnicami Pana Pereiry, tak. A wracam pod przykazaniem drogiej Dee. Przypadek?
    Zaczynam więc od początku mojej nieobecności, że tak to ujmę, czyli wichura w Seattle. To… Był bardzo, ale to bardzo specyficzny rozdział, który złączył dwie z kilku najbardziej charyzmatycznych postaci w świecie, ekhem, naszego bloggera, a już na pewno połączył dwa blogi, które… oh, są inspiracją. Rose, deMars – cudo. Nie wiem, jak to się w ogóle stało, jak do tego doszło, ale cała sytuacja była magiczna. Mam pewien problem, żeby o tym pisać, bo dziwnie. Faktycznie docierały do mnie wszystkie podobieństwa, poczynając od imion, na życiowych doświadczeniach kończąc. Niedowierzanie, w jakie popadła Madison było niewiele mniejsze od mojego własnego, poważnie. Mad popadła też w urocze rozszamotanie (?), co chyba jako jedyne różniło ją od Dee. Wakeford ma w sobie więcej opanowania, i jak nikt inny potrafi powiedzieć, że tak właściwie to Joe Perry ją kocha i zmarznie, jeśli nie ona. Oh…? A Madison… Ja się jej nie dziwię, powtarzam. Rozmowa na wietrze, potem ta w hotelowym pokoju, trudno oderwać od tego wzrok, jeśli mam być szczera, naprawdę… Oh, i to powoli do nich trafiało, to… Układało się w łudząco podobną układankę. McKagan, Duff McKagan! To jest zapowiedź, że oczywiście nie jest ich to ostatnie spotkanie, mylę się? Bo w końcu i McKagan doczeka się sławy i takich samych koncertów jak boskie Aerosmith, i historia znów się powtórzy, jej.
    A sam element autografu Madeline Dee Wakeford, był absolutnym mistrzostwem, deMars, absolutnie podkreślił wszystko, co powinno trafić do nas, mnie, po tym rozdziale, po porównaniu Mad z Dee. Wiara, Madison. I wchodzi Perry, i ta dezorientacja, ‘czy powinienem pytać’, i znany kierunek.
    Geniusz, kochana, KOCHANE! ♥


    O, mój, boże. Feniks… Feniks powala na kolana, wiesz? On uświadamia niesamowicie dużo, on… Aghr, jest. I tak jak naszły mnie refleksje o narkotykach po pięknym rozdziale w z całości poświęconemu Anthony’emu, tak po Stevenie w łóżku, patrzącym się w sufit, naszły mnie znów. Może nie tyle, co o samych dragach, co właśnie o Tylerze i wszystkim o czym myślał w tym pierwszym fragmencie, o jego własnym skrajnym niedowierzaniu, że jest tak głupi. Tu się zgodzę, mimo że jego perspektywa całkowicie mnie oczarowała i skłoniła do refleksji, właśnie. Powrót do starej kochanki, jak zdrada. Oh, to zduszone ‘przepraszam’ do biednej Hadley, która przecież nic jeszcze nie wie, i wiedzieć nie chce, jak sądzę. Ale jednak mam wrażenie, że gdyby jej tam wtedy nie było, byłoby jeszcze gorzej. Gdyby akurat, raz, postanowiła spędzić noc gdzie indziej, nie wiem, z Dee, to… Ta rozpacz, szczera rozpacz Stevena miałaby większe pole, by wybrzmieć. Jej słowa w jego pamięci, że go kocha, były jak hamulec, który zadziałał z lekkim opóźnieniem, ale wydaje mi się, że jednak zadziałał. Co by było, gdyby po przekręceniu się na drugi bok, nie widziałby nic oprócz pościeli?
    Ah, zresztą nie będę gdybać, zdaję się, że i tak Steven nagrabił sobie stanowczo zbyt dużo, haha.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I nadszedł ten decydujący moment, chwila, decydująca rozmowa, można wręcz rzec, że starcie. Walka nierówna, bo wiadomo kto ma większe szanse, i kto faktycznie wygra. Księżna Caroline, silna, piękna kontra zjedzony poczuciem winy i narkotykiem marny Tyler, któremu brak sił nawet na spojrzenie w jej rozczarowane oczy. A potem zaczęła się walka, oh, ta konkretna, w której królowa nie dała nawet porządnie dojść do słowa temu przegranemu, w którym wyciągnęła na wierzch wszystkie obietnice, te złamane i te, które miały zostać dotrzymane. Powiedziała mu, w słowach które trafiają najgłębiej, że on bardzo, ale to bardzo ją rozczarował, i udało jej się, jak myślę, trafiło. Trafiło do tego stopnia, że Steven postanowił przeprowadzić szczerą rozmowę z samym sobą, co chyba jest krokiem dość milowym, że tak to ujmę. Już pieprzyć, że nie dał do końca rady. Dobrze, że ma świadomość braku wartości życia bez niej. Dobrze, że chce wziąć się w garść, wreszcie, oh, dla niej.
      I po ostatnim fragmencie zdałam sobie sprawę, jak bardzo musiał być dla Ciebie ten rozdział ciężki. Ćpun, ćpun, sterta listów, wyzwisk, kumulacja naprawdę nieprzyjemnych tematów. Ja mimo tych słów na papierze wciąż pałam miłością do zmarłego Axona, choć teraz jeszcze trudniej mi to wytłumaczyć, niż za jego marnego życia. Niewysłane listy faktycznie powinny być niewysłane, tak naprawdę szkoda, że ich nie spalił. Zrobił z siebie jeszcze większego frajera niż był, niż się uważał, i to po własnej śmierci, ten mój Jasper, zniszczył dobrą pamięć o sobie bardziej niż wydawało się to możliwe. Ćpun, okej, eh, ale jeszcze sukinsyn? No i czemu, ja się pytam, tak go uwielbiam? Wciąż?
      I dlaczego, kiedy Caroline wróciła, znalazła kartki, na których było zapisane tych kilka koślawo szczerych zdań? Matko, deMars, ty chcesz mnie zabić, manipulantko. ♥

      Jeśli mam być zupełnie, najzupełniej szczera, to sprawy wagi państwowej mnie rozbawiły w dziwny sposób, wyobrażenie przerażonej, zakręconej, nieco zdesperowanej Leandry w supermarkecie, która usilnie usiłuje ukryć prawdę, choć potem i tak pęka, wydaje mi się być urocze. Jakoś mnie co prawda specjalnie nie dziwi, że sypnęła Dee i Hadley, bo Lea tak właściwie nie za bardzo umie się obchodzić z ludźmi, jakkolwiek to brzmi. Nie wiem, czy słusznie to odebrałam w ten sposób, po prostu wydaje mi się, że stroniąc od kontaktów ze społeczeństwem uniknęła oprócz kłopotów także kilku istotnych lekcji. Tak przy okazji, haha.
      Sprawa Wakeford i jej matki, a raczej ich relacja, co prawda została dogłębniej przedstawiona dopiero w następnym rozdziale, ale teraz mi to wszystko ładnie wspomaga zrozumienie powagi sytuacji, jaką kryła Lea. (Jak najbliższe zdania nie będą się kleić, to wybacz, ale musiałam zrobić przerwę w pisaniu tego komentarza, gdyż dowiedziałam się, że oprócz historii i chemii zadana była jeszcze fizyka, matma i więcej historii… ‘waszym zadaniem w ferie jest wypocząć, i wrócić z siłami na naukę!’ MHM).

      Usuń
    2. I – jak mi się wydaje, nie trudno się tego domyślić – nie polubiłam Marjore. Już nawet nie chodzi o to, że wywołała taką panikę w Leandrze, co pozwoliło przypuszczać jaka z niej mamusia. Gr, zdenerwowała mnie tak właściwie dopiero w rozdziale następnym, haha. Ale nie jestem w stanie odtworzyć własnych odczuć na jej temat przed przeczytaniem przykazania.
      Zack to równy gość, i tu chyba również nie trudno zgadnąć, że polubiłam pana Wakeford. Skoro Lea mu ufa, to jednak coś znaczy, skoro to jest ta kochana, stroniąca od ludzi Leandra. Ale najpierw ta rozmowa w trójkę, kiedy to tak usilnie próbowała ukryć, że ma niesamowitą ochotę uciec z tego marketu w podskokach. Wydaje mi się, ze Marjore była nieco wścibska, ale nie jestem pewna.
      I w końcu doszło do rozmowy, kiedy wszystkie brudy – niebrudy Caroline i przede wszystkim Dee wyszły na jaw, przed jedną osobą, co prawda, ale jaką istotną, ojej. Nie wiem za bardzo co powiedzieć o tej rozmowie, najbardziej urzekł mnie moment, w którym Zack jednak uznał, że Lea wciskająca mu bajkę nie do końca dla dzieci, mówi przenajszczerszą, dziwaczną prawdę.
      Ja to czułam, że ona sypnie, to musiało się stać, hahaha, a ona chciała... Chciała tylko zostać psychologiem, oh!
      Ten rozdział też był w pewnym sensie, jak ty to mówisz: prekursorem. Takie odczułam wrażenie, mimo że mało w nim ckliwości jak w innych… tego pokroju. Poszła za nim mała lawina, a to w tym rzecz, zdecydowanie! ♥

      I ostatni, z tych co zostały wstawione, najświeższy… Czekałam na niego, wiesz? Czekałam na coś, co całkowicie będzie poświęcone Madeline Wakeford, na tajemnice, lub inne, jak się stało. Ty wiesz, że dla mnie ta postać jest niesamowita, uwielbiam Dee, cenię ją w dziwny sposób, za słowa jakie posyła, za to co robi, za to do czego doszła, choć tak naprawdę nikt w nią nigdy nie uwierzył. No, może oprócz Caroline, ale ona jako jedyna była cały czas, jak to ujęłaś w ‘bohaterach’ (dzisiaj przeglądałam i tę zakładkę, i albumy ze ‘wspomnień?’, czarujesz opisami Alicjo, kłaniam się nisko do samej ziemi).
      Pierwsza scena była dla mnie zrozumiała w stu procentach, ta sytuacja, sama coś takiego przeżywałam. Nie wiem czemu ludzie, małżeństwa wyciągają te nie do końca taktowne tematy nie w gronie samych zainteresowanych, ale znajomych, i to właśnie po kilku(nastu…) kieliszkach (choć wiadomo, że po nich poziom gadatliwości wzrasta). Zdaję się, że to po prostu tak jest. I będzie, jak sądzę. Historia Margie, której tak naprawdę za wiele nie było, bo wiemy tylko jaka była, i jaka się stała, a nie co robiła wcześniej, i co tak naprawdę się w niej zmieniła, oprócz tego, że przestała być Margie Salmon, że przestała się śmiać szalonym śmiechem, że kiedy nastąpiła Wakeford, nastała też Marjore. Nie umiem komentować takich spraw, to jest, ekhem, zbyt poważne, za bardzo zakrawa o gorzką stronę ludzkiej psychiki. Nie umiem nawet o tym myśleć.

      Usuń
    3. Siedemdziesiąty trzeci musiał być dobrym rokiem mimo wszystko. Chciałabym zobaczyć Madeline, która kroczy dumnie w długiej spódnicy patrząc po ludziach z nieco wyższej perspektywy pomalowanymi oczami, które sugerowały lat szesnaście, oh. Chciałabym widzieć jej pokój – świątynie, chciałabym patrzeć, jak papierowy Keith zostaje okrzyknięty jej mężem. I jak Marjore blednie pod wpływem słów, które według niej nigdy nie powinny paść.
      Lata mgły, powinny być tylko sygnałem, że ludzie umieją się zmieniać, mimo że pozostają sobą, myślę. Sześć lat bez ‘mamy’, trochę z ćpunem Axonem, trochę nieświadomie śniąc o Ameryce, a wszystko po to, żeby pewnego dnia sny obrócić w prawdę, czy to nie jest cała Madeline? Krótki fragment, a ukazuje Dee, taką jaka jest, oto ona, oh.
      Czarujesz, deMars, wtrącę jeszcze, bo nie mogę się powstrzymać, kochana. Czarownico.
      Ostatni fragment zdominował moje myślenie na kilka długich minut po przeczytaniu, był jednocześnie komiczny, i trochę przerażający. Rozbawiła mnie panika Dee, w sumie do niej niepodobna, luźna postawa Anthony’ego, jego okulary na nosie, które znów kojarzą mi się ze zdjęciem z ‘bohaterów’ i dokładnie tak sobie go wyobrażam w tym momencie, w tym samochodzie.
      Przeraża mnie Marjore, jej rozchylone usta, zaskoczone, jej ‘ale przecież’… grr. Mam wrażenie, że nikt jej nie powiedział, że marzenia mają to do siebie, że czasem się spełniają, a już na pewno wtedy kiedy ktoś bardzo się stara. Co ma do rzeczy, że on kiedyś patrzył na nią ze ścian? Oh, ważne że patrzy na nią teraz, ważne jak patrzy. A Boston 74’ to już jest dla mnie jak jakaś legenda, Alicjo, uśmiechnęłam się czytając o nim wzmiankę. I uśmiecham się teraz, kończąc ten komentarz, czuję, że się wygadałam, kochana, mam nadzieję, że Ty też się uśmiechniesz.
      Nie wiem jak, nie wiem skąd się biorą takie cudowne czarownice jak Ty, chciałam żebyś wiedziała, że inspirujesz i rzucasz czary, jakbyś całe życie nic innego nie robiła, zostaniesz wielką artystką Alicjo, masz to we krwi, tak samo jak mają to we krwi postacie które wykreowałaś. Nie dziękuj mi za to, nie mówię tego na siłę, mówię jak jest, moja droga.
      Powiem jeszcze, że czekam na czwartek i postaram się być jak najbardziej punktualnie, przynajmniej z komentarzem, bo czytać i tak przeczytam od razu jak zobaczę, że dodałaś, bo tak zazwyczaj to wygląda, ha!
      Trzymaj się ciepło, deMars. ♥

      Hugs, Rocky.

      Usuń
    4. Zrobiłaś coś, czego nikt przed Tobą i chyba nikt po Tobie już nie zrobi, ale może ja jeszcze kogoś nie doceniam. Boże, Rocky, ja nie wiem, co powinnam powiedzieć. Zostawiłaś mi potwora na cztery, potężne części, i tak naprawdę każda odpowiada jednemu z tych rozdziałów, pod którymi Cię nie było. Podziwiam, że Ci się chciało, kłaniam się i ja...
      Chciałabym odnieść się do czegoś, co napisałaś, jeżeli mowa o opowiadanie, ale nie mam do czego, ponieważ rozłożyłaś wszystko na części pierwsze i zrobiłaś to w sposób bardzo zbliżony do mojego, a zatem udało mi się przedstwaić wszystko tak jak tego chciałam. Masz rację co do Leandry, ona nie potrafi nawiązywać tak znajomości, z ludźmi też jej rozmowy nie idą najlepiej, haha.

      Przede wszystkim dziękuję Cię za strzał między oczy. Sama końcówka. Wszystko to, co o mnie napisałaś i jak mnie nazwałaś. Określiłaś. Przesądziłaś. Tak, ja tak bardzo chcę. Uwielbiam to. Czuję się... Boże, Haniu, zrobiłaś to wszystko. Popłakałam się aż, co jest niesamowite.
      Nie jestem w stanie tego wszystkiego przyswoić.
      Ja po prostu Ci dziękuję ♥

      Usuń
  9. Witaj dëMärs. Nie miałam zamiaru komentować, chciałam jeszcze poczekać, ale... po przeczytaniu Tego drugi raz poddałam się. Najwyżej spóźnię się na popielec, haha. Przeczytałam od razu, w czwartek, ale była myśl: "Ach, poniedziałek... Tak, poniedziałek będzie idealny dla Ciebie, Droga Dee, i również dla Ciebie, dëMärs.". Tyle że wyszło, jak zawsze. Niestety. Nieważne.
    Czekałam na Twoją Złotą Madeline od rozmowy z matką, która jest chyba równie intrygującą osobą co jej córka. Na szczęście, miałam możliwość przeczytać. Przeczytałam dwa razy i mam ochotę na więcej i więcej. Czy którakolwiek bohaterka jest tak bogata duchowo? Chyba nie, nigdzie więcej. Od zawsze, od samego początku zachwycała, zmuszała do myślenia. Dlatego też wyraża najmocniej i najwięcej, ach. Pomogła mi w wielu sprawach, wiesz? Osobista sprawa. Najpiękniejsza pani.
    Dziecko potrafi słuchać, wbrew pozorom. I często nie wyjawia, o czym się dowiedziało. Najwyżej po czasie, w gorących emocjach. Przynajmniej samym zainteresowanym. No, a matka Dee zmieniła się w moich oczach całkowicie. Czwartkowe fragmenty wywróciły moją opinię na Jej temat do góry nogami. Wydawała się kochaną, miłą, cudowną matką, idealną. Okazało się, że zmiana zrobiła jej bardzo źle. Nawet ja tęsknię za dawną Margle, chociaż w ogóle jej nie znam, cóż... Szkoda jej, tej śmiejącej się panny Salmon. Kto by pomyślał, że to młoda Wakeford jest małym problemem. Nigdy nie rozumiałam tego stresu w związku z matką. Teraz to logiczne. Felerna woda.
    Kolejny fragment ujmuje całą naturę, nawyki Dee. Przecież to za tę dzikość, niezależność, beztroskę, lekką lawirację pokochałam tę dziewczynę. Zmienna osoba, idealna osoba. Całkowicie prawdziwa, taka jaką widziałam ją w pierwszych rozdziałach. A potem stopniowo się przemieniała lub raczej odkrywała swoje prawdziwe oblicze. Wszystko się na to skumulowało - przeklęty Jasper, toksyczna relacja z matką, samotność, brak Hadley... I tak pokazała się do końca, co stworzyło ją... ach, tak - perfekcyjną.
    A ostatnie zdania... Cóż, trudno cokolwiek napisać. Spodziewałam się katastrofy, tragedii, masakry, haha. Ale wyszło miło, spokojnie. Nadal lubię Marjorie, nadal widzę w niej cudowną kobietę. Uśmiechałam się, czytając o tym spotkaniu. O Perry'm z okularami na włosach, o zestresowanej Madeline, wyluzowanym ojcu i przerażone matce. Wszystko ładnie, pięknie. Ale czy, po całym kochanym cieście, nie nastąpi poważna kłótnia, awantura w kuchni? Taka, jakej ofiarą była swego czasu Caroline. Bo kuchnie to najbardziej zd radzieckie pomieszczenia.
    Cóż, jak zwykle fenomenalnie. Nie mam zamiaru pisać tego, co ostatnio. Nie na tym to polega. dëMärs, jestem zachwycona i tyle.

    OdpowiedzUsuń
  10. Komp mi się wyłączył i cały komentarz poszedł w pizdu.
    Chciałam napisać, że:
    Joe i Anthony to dwie rożne osobowości. Wielki gitarzysta, człowiek dla mediów, który ma rzesze fanów, za którymi fanki wodzą oczami- to Joe. A Anthony to zupełnie kto inny, człowiek dla rodziny, dla tych, których kocha. Dla mnie Joe był Joe, ale dzięki Twojemu opowiadaniu zaczęłam dostrzegac jego inną naturę, osobowość- Anthony. i tego Anthony'eo najbardziej kocham.
    Haha, tatuś Dee od razu wyczaił.
    Dee wlaśnie nigdy nie była dzieckiem. Zawsze była dorosła. A Caroline robiła za jej mamę, czyli za kogoś, kim powinna być Margie, która tym nie była.
    A najgorsze jest, jak człowiek zdaje sobie sprawę, że tak na prawdę był "wpadką". To jest kuźwa ból.
    Dodatek świetny i daje do myślenia, a ja lecę do tajemnic światła Leandry.
    Weny :*

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')