Nigdy się nie wypalę.
* *** *
***
Leandra
marzec, 1985r.
Ale to akurat ważne nie jest. Nie teraz. Połowa marca osiemdziesiąt pięć, kiedy to po raz pierwszy nie wiedziałam, jak wybrnąć, a nie umiałam po prostu cicho przytaknąć lub zaprzeczyć dla świętego spokoju. Do tamtego czasu wszystko szło zgodnie z planem, wszystko szło jak po maśle, nawet zapomniałam o całej sprawie z cenzurowaniem i tuszowaniem skandalicznej dla pewnych osób rzeczywistości.
Dee i Caroline wybyły ze swoimi facetami z Nowego Jorku prawie trzy miesiące temu, Erika przeniosła się do mnie na mieszkanie, więc rachunki się zgadzały, dla mnie było stabilnie. O dziewczyny też się nie martwiłam, dzwoniły do mnie regularnie, miałam świadomość, że jest im dobrze, że krzywda im się nie dzieje. Co się dziwić, w końcu serca dogoniły, lata im na to zeszły... Jednak zanim się ulotniły, to powstał, naturalnie, problem: co powiedzieć rodzicom Madeline, gdyby jednak pojawiły się jakieś pytania? Co powiedzieć mojej mamie, kiedy wpadnie w odwiedziny i zobaczy, że dziewczyn nie ma, nie ma ich rzeczy, nic? Banalne! Opracowałyśmy w trójkę wdzięczny plan. Pod koniec grudnia, zaraz przed świętami, Dee miała się zabrać z Peterem promem z powrotem do Anglii, coś teoretycznie ważnego, powiązanego z tą sierotą - Jasperem. Ze starszymi Caroline nie było problemu, siedzieli cały czas w tym samym miejscu w Cambridge i nie interesowali się już niczym, swojego czasu ich kontakty z rodzicami moimi i Madeline zostały gwałtownie zerwane i tyle z bycia szczęśliwą ''rodziną z wyboru'' zostało. Ale gdyby ktokolwiek o ich córeczkę spytał, zawsze można było powiedzieć, że sprawy zawodowe, Mary by potwierdziła, gdyż wiadomo, że była dobrą kobietą, wieczną nastolatką. A zatem wychodziło, że wszystko było idealnie opracowane i nie było opcji, by cokolwiek się wydało, chyba, że mówimy o tanich brukowcach, choć tam też nic nie przykuło mojej uwagi, a przeglądałam je dość często. Od czasu do czasu pojawiała się we mnie tylko paranoidalna myśl: co będzie, kiedy ci wszyscy rodzice skrzyknęliby się w jakiś sposób i wyszłoby, że Dee wcale nie ma w Anglii, Caroline obecnie nie pracuje, a w gazecie pojawiłoby się krzykliwe zdjęcie ich z tymi pieronami od Aerosmith. I co wtedy? Wtedy wszyscy w pierwszej kolejności opieprzą mnie, że myśleli inaczej. Że jestem rozgarnięta, jako jedyna z nich zachowam zdrowy rozsądek, że ich nie puszczę, że będę odpowiedzialna, że powiem zaraz wszystkim prawdę, że przemówię im do świadomości, by nie jechały z takimi ludźmi nigdy, że oszalały, że mnie zmieniły, że mnie zdemoralizowały, że zawsze to ja stąpałam twardo po ziemi, że tylko ja poszłam na studia i powinnam być na wyższym poziomie, że to ja, że powinnam, że, kurwa, położyłam sprawę po całości.
O - nie. Nikt mnie nie znał. Nikt nie wiedział, o czym naprawdę myślałam. Nikt nie wiedział, co naprawdę robię. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jestem. Nikt nie wiedział. Dla wszystkich pozostałam aniołkiem, jakim byłam do przybycia Madeline do Bostonu w pierwszej połowie zeszłej dekady. O, nie. Leandra nie była potulnym miśkiem. Dlatego o mało nie dostała zawału, kiedy pewnego marcowego popołudnia wlokła się wraz ze swoją ukochaną po jednym z supermarketów, pchając mozolnie skrzypiący wózek, a zza pleców dobiegł ją znany kobiecy, zachrypnięty niezdrowo głos.
- Lea, słonko, jak ty się zmieniłaś!
- Cio...ciociu... - wykrztusiłam i błyskawicznie odwróciłam się za siebie, rzucając przerażone spojrzenie niewysokiej brunetce, minimalnie przed pięćdziesiątką. - Ale nie widziałaś mnie tylko dwa miesiące... - Chwyciłam nieświadomie Erikę za drżącą rękę, sama czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Kurwa, bez takich, w Nowym Jorku supermarketów prawie tyle samo co ludzi, a ja musiałam wpaść do tego samego, do którego wpadła i Marjorie Wakeford?
- Wiem, ale wtedy nie było nawet czasu się przywitać, nic, a skoro Madeline nas teraz nie odwiedza, nie mam z kim porozmawiać.
- Wujek jest...
- Ale ja potrzebuję z kobietą czasem pogadać! - Uśmiechnęła się przekonująco i skinęła głową na moją blondynkę, ta niepewnie zrobiła to samo. - A kiedy ona wraca?
- Kto...
- Madeline, a kto inny?
- Nie, ja... Nie, ciociu, ona... - Odetnij się, słonko... - Zaraz pod koniec marca, tydzień, góra dwa.
Starałam się unikać jej wzroku, błądząc nim gdzieś po sklepowych półkach, podczas gdy Erika udawała, że poprawia produkty w naszym wózku. Doskonale wiem, że Marjorie lustrowała mnie przenikliwie wzrokiem, nie dało się ukryć, że moje odpowiedzi mogły wzbudzić pewne podejrzenia. Miałam już się nerwowo pożegnać i oddalić, kiedy naszedł nas Zack Wakeford, wujek z wyboru, ojciec Dee. I wtedy już kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać, on był człowiekiem specyficznym, mógł albo wszystko zrujnować, albo pomóc mi jak nikt inny. Ufałam mu, mimo wszystko.
- No, Leandra, nie sądziłem, że się jeszcze zobaczymy!
- A tak mówisz, po prostu czasu nie było...
- Pozwolisz, że ja dokończę zakupy, a wy porozmawiacie na spokojnie. - Moja dziewczyna szepnęła mi cicho do ucha, po czym nie czekając na odpowiedź, pożegnała się z rodzicami Madeline i błyskawicznie zniknęła w kolejnej sklepowej alejce, zostawiając mnie samą na pewną śmierć.
- Kiedy nasza pociecha wraca? - Zack nie dawał za wygraną, ewidentnie ignorował fakt, iż byłam bielsza od kartki i prawdopodobnie trzęsłam się bardziej od zimnej galarety.
- Góra za dwa tygodnie...
- A, to już doczekamy. W ogóle jej współczuję, zawsze jej współczułem tego, że Axon był do niej tak przywiązany w tej Anglii, w ogóle do was, a teraz jeszcze, kiedy to wszystko się stało, kiedy powychodziły na jaw pewne rzeczy. Dla mnie tragedia, oczywiście wiem, że o wszystkim nam nie powiedziała, bo w końcu rodzicom się nie mówi nigdy wszystkiego. - Puścił do mnie porozumiewawcze oczko, zaśmiałam się nerwowo. - Ale my coś wiemy, a moim zdaniem on i tak wiedział za dużo.
- Axon miał problemy psychiczne i to jasne było od dawna... Każda z nas miała, tak czy inaczej, nadzieję, że może da się coś z tym zrobić...tyle.
- To bez wątpienia, a wiesz, o co dokładnie tym razem chodziło? Że zabrała się z młodym od Mary do domu.
- Nie. Nie wiem, wiem tyle, co Dee, kiedy się stąd zabierała, czyli nic, rzekomo coś po prostu ważnego, naprawdę tyle... I Caroline też nic, dopiero się dowiemy.
- Nieszczęśliwie ci wypadło, że jedna i druga musiały jechać w tym samym czasie, co, Lea?
I trzask. Zachwiałam się. Popatrzyłam na niego, potem na Marjorie i miałam wrażenie, że moje serce zaraz wyskoczy z piersi. Jakie to wszystko nagle wydało mi się beznadziejnie głupie. Caroline i Dee znikają bez żadnych szczególnych, znanych, powodów na dokładnie tyle samo mozolnych miesięcy, w dokładnie tym samym momencie, nikt nic nie wie. Nie pomagała mi nawet myśl, że Madeline przynajmniej dzwoniła do starszych raz na jakiś, pewnie bardzo rzadki, okres czasu.
- Lea? - spytała Marjorie, najwyraźniej ją poruszył mój nagły niekontrolowany stan osłupienia.
- Wszystko dobrze - rzuciłam i zmierzyłam ich raz jeszcze wzrokiem. - Po prostu...mi jest...ciężko o nich tak...rozmawiać.
- Ale chyba nie jest ci aż tak tęskno za nimi?
- Nie. To znaczy tak, jest, ale nie w tym rzecz... Nic, wszystko jest dobrze, już.
Chciałam zapaść się pod ziemię i zapomnieć o tych ludziach, na szczęście ciotka wykazała się wyjątkową życzliwością i zostawiła mnie z Zackiem i słowami, że i ona dokończy szybko zakupy. Zostawiła nas samych. Może wiedziała, że jej mąż zobaczy tu więcej od niej, może wiedziała, że ja powiem więcej właśnie jemu.
- Leandra, coś jest nie tak, prawda? - spytał na chwilę po tym, jak Marjorie zniknęła nam z pola widzenia. Po tych słowach w ogóle odniosłam, że wszyscy zniknęli. Spoważniał. Kiedy rozmawialiśmy bez zobowiązań, był inny. Powtarzał się bez przerwy, połykał końcówki wyrazów. Teraz nie.
- Wszystko jest tak...
- Naprawdę masz mnie za kretyna?
- Wszystko jest zupełnie inaczej, wujku...
- Czy jak wyjdziemy na zewnątrz, Erika cię znajdzie?
- Spokojnie.
I stało się tak, jak powiedział. Szybko przemknęliśmy przejściem dla tych, co nic nie kupili, a chcą się wydostać z tej przeklętej, małej świątyni konsumpcji. Wyszliśmy przed sklep, ja oparłam się o ceglaną ścianę, on o jeden z filarów przy niej. Wyjął z kieszeni kurtki papierosy i odpalił jednego z nich szwankującą zapalniczką. Jak na złość, niebo musiało ginąć pod białymi chmurami, nie mającymi ani początku ani końca. Nie było mi nawet sensu szukać czegokolwiek w górze. Popatrzyłam na ojca Madeline i odgarnęłam rozdygotaną ręką włosy z twarzy.
- Moja córka nie popłynęła do Cambridge. Nasza Caroline nie zajmuje się niczym, co zleciła jej Mary. Nie mam racji, Lea? - spytał mnie spokojnie, a na jego twarzy zagościł uśmiech goryczy.
- Jasne, że masz rację. To by było za proste, gdyby naprawdę były tam, gdzie wam powiedziałam.
- Czy w takim razie powiesz mi, gdzie są dziewczyny? Nie wygadam się Marjorie, słowo daję!
- Nie musisz mi dawać słowa, wierzę ci. Jesteś taki jak Mary, wiem, z kim trzymasz - zaśmiałam się krótko. Westchnęłam po tym i spuściłam wzrok. - Mogę ci powiedzieć, ale nie wiem zupełnie, jak powinnam... Bo to jest abstrakcyjne, wujek. Tego się nie da tak po prostu powiedzieć, bo na pewno nie uwierzysz. Mnie samej jest ciężko, ba, im jest ciężko. To się stało tak...nagle.
- Młoda, ja wiele widziałem w życiu i nie sądzę, żeby mnie znokautowało kolejne szaleństwo Hadley i mojej Wakeford.
- Ale ja naprawdę sobie zdaję z tego sprawę, ale to jest... Takie rzeczy się naturalnie dzieją, ale nigdy nie sądziłam, że mnie dotknie i...ja sobie czasem nie radzę tak bezpośrednio... Jezu, dobra, nie. Nie umiem wprost, ale... Boston...
- Są w Bostonie? - przerwał mi.
- Nie. Ale Dee kiedyś była, z tobą. I ja tam byłam. I był tam mój tata. I któregoś dnia pojawił się tam, u nas, ktoś jeszcze...
- To dziesięć lat temu było, nie?
- Jedenaście blisko. Nie było cię wprawdzie przy tym, ale ja byłam, ona...oni...
- Nie jestem w stanie sobie przy...
- Och, mówi ci coś nazwa ''Aerosmith''? - wyrzuciłam to z siebie i spojrzałam mu prosto w oczy, trochę z wyrzutem, może żalem. - To jest odpowiedź na każde pytanie.
- Co ty chcesz mi przez to powiedzieć? - odparował zduszonym głosem, upuścił papierosa, stanął od razu na nim i wgniótł w beton. - Co one...? Oczywiście, że mi mówi, Madeline było w nich dość bardzo wkręcona, przecież zdjęcia, nagrania... Caroline to samo. Pojechały za nimi w trasę, nie wiem.
- Bingo. A tak dokładniej, to pojechały z nimi w trasę. - Otwarłam się, i tak nie miałam nic do stracenia, a Zack był zaufanym człowiekiem. Rodziną z wyboru. Z każdego mojego słowa na kolejne oczy jego rosły i rosły, robiło się coraz ciszej. Uznałam, że popłynę już z prądem. - W siedemdziesiątym czwartym Dee rozmawiała z nimi, wtedy, pod domem mojego taty. W Bostonie. Chciała zwrócić na siebie ich uwagę, może trochę ich zwieść, uwieść, nie wiem. I ładnie jej poszło, mówię jako obserwatora. Potem zniknęła, by kochać ich dalej. Z Caroline, za oceanem, tak daleko stąd. I we wrześniu ubiegłego roku dobiła do Nowego Jorku z dwoma biletami na ich koncert, wejściem na backstage. Wszystko dzięki Peterowi. Ten drugi bilet był naturalnie dla Caroline, ale ona była wtedy w Oakland. Gdzie zaliczyła ich inny koncert, zresztą. A tutaj... Ja poszłam z Dee. Ciekawe doświadczenie... - Uśmiechnęłam się szczerze, milknąc na chwilę.
- Backstage, mówisz... Czyli...
- Czyli zgubiłam ją tam. Choć nie planowałam pilnować, ufam jej, ona mnie. Nie pamiętam tamtej nocy, piłam z tymi ludźmi, rozmawiałam z nimi. Jak ze znajomymi. Ale wiem, że ona wtedy zniknęła z gitarzystą prowadzącym, tym samym, który starał się ją beznadziejnie chamsko i arogancko zbyć lata temu w Bostonie. Tym razem stało się inaczej, i oni... Oni się... Boże, wujku, oni się spotykają. Od miesięcy. On ją... On ją...kocha. Tak samo jak...nie wiem, co dokładnie Caroline zrobiła, ponieważ ta jest dla mnie wielką, prowokującą zagadką, ale nie widziałam jej jeszcze nigdy w takim stanie rozczulenia, nie widziałam nigdy takiej powagi w jej oczach... Nigdy, do czasu. Wszystko się zmieniło, kiedy zaczęła się z nim...widywać.
- Jak ona wpadła na...
- Przeze mnie... - Schowałam twarz za włosami. - Przecież ja wiedziałam, że ona chce go poznać, a będąc wtedy trochę pijana...powiedziałam więcej, niż by pewnie wypadało... W zasadzie powiedziałam absolutnie wszystko.
- Chryste Panie Przenajświętszy...
- Mówiłam, że to brzmi jak głupia bajka! W zasadzie już sama nie wiem, czy bardziej realne wydaje się to, co teraz ci powiedziałam, czy ta historyjka z wyjazdem, którą wam wciskam od grudnia!
- Hej, Lea - zaczął i położył mi rękę na ramieniu - ty... Ty masz rację, to brzmi nienormalnie i ja sam nie wiem, w którą wersję należy uwierzyć, a o której zapomnieć.
Popatrzyłam na niego i potrząsnęłam z niezrozumieniem głową. Poznał absolutnie całą prawdę, a zachowywał się tak, jakbym powiedziała mu, że kot sąsiadki zdechł lub coś równie naturalnego. Jakby w ogóle do niego nie dotarło, że przez ostatnie kilka miesięcy przez moje mieszkanie przewijały się największe amerykańskie gwiazdy sceny muzycznej, formatu światowego. Jakby nie dotarło, że piłam ze Stevenem Tylerem i odrzuciłam jego zaloty. Jakby do niego nie dotarło, że Dee i Caroline bawią się z nimi co noc na i za największymi scenami w Stanach. Jakby do niego nie dotarło, że ikony i prekursorzy muzycznego świata naszych czasów mówili im, że kochają, kiedy te zasypiają w ich ramionach, podczas gdy ja mogę miażdżyć resztę ludzkości ze świadomością, że jeśli przyjdzie co do czego, to wesprą mnie siły, o jakich oni mogą tylko pomarzyć, na litość boską! Czy Zack Wakeford naprawdę dobrze zrozumiał wszystko, co mu przekazałam prawie na jednym wdechu?! Stałam jak słup i wierciłam mu w twarzy dziurę swoim spojrzeniem, a ten tylko zamykał wciąż i otwierał usta.
- Lea... Lea, spokojnie. Ty... Ty nie kłamiesz...
- Boże, oczywiście, że nie kłamię, wujku. Po prostu ty musisz zrozumieć, że ja sama się czuję jak w innym wymiarze, bo... No, to są jednak tacy ludzie, że...
- Ja pierdzielę, młoda, nic już nie mów! - zaśmiał się i już zupełnie nie wiedziałam, co z tym dalej robić. Dokąd zmierzaliśmy? Dobre pytanie, często bałam się, że osobiście zmierzam prosto do psychologa lub gorzej. Chciałam pomagać innym z takimi problemami, kto zatem powinien pomóc mnie? Kurwa!... Ale jednak mówił dalej. - Nie wiem, co ja mam teraz ci... Inaczej, brałem pod uwagę wiele alternatyw, ale coś takiego mnie...w życiu bym nie pomyślał, że wy trzy wpakujecie się... To znaczy nie, wróć: jasne dla mnie było, że w trójkę jesteście w stanie zrównać z ziemią niejednego człowieka, coś więcej, ale nie sądziłem, że zawrzecie znajomości na takim poziomie... Przecież to jest szaleństwo!
- Mnie to mówisz?! - Panikowałam, owszem, panikowałam. - Ja o tym doskonale wiem, ale to naprawdę w praktyce wygląda zdecydowanie lepiej jak brzmi, ja sama byłam w szoku, ale oni nie są... To znaczy są, ale w taki inny sposób, ja...
- Leandra, ci ludzie są ustawieni do końca życia, oni są nieśmiertelni!
- Po prostu nie mów nic cioci! Po prostu daj sobie i nam wszystkim czas, Dee się sama zmotywuje, żeby wam jakoś to powiedzieć, bo na pewno w końcu trzeba będzie! Ale. Ani. Słowa. Cioci. Błagam, ona mnie udusi!
- Lea, ale... Zresztą, masz rację. Masz rację, Marjorie będzie pewnie w lekkim szoku. W zasadzie tak jak ja teraz. Staram się brać to jak każdą normalną inną rzecz, ale sama widzisz...
- Widzę, wujek, dobra, koniec. Chcę już iść - ucięłam temat, widząc Erikę, wychodzącą ze sklepu z dwoma wielkimi siatkami. Blondynka popatrzyła w moją stronę zdezorientowanym wzrokiem i postawiła pakunki na ziemi, wzięła się pod boki. - MUSZĘ już iść.
- Nie trzymam cię dłużej, leć, młoda. Bywaj i dobrze będzie, damy radę - pieprzył już jak nakręcony, chyba zrozumiał absurd i powagę sytuacji. Tylko nie wiedziałam, czy powinnam się z tego cieszyć, czy szukać już miejsca na cmentarzu.
- Tylko obiecaj mi, że nie powiesz Marjorie.
- Obiecuję, i tak nie wiedziałabym, jak powinienem to zrobić, by samemu nie oberwać.
- Ale ani słowa jej nie powiesz.
- Leandra, ani słowa. Znasz mnie. Wiesz, że to Margie ma władzę, a ja wolę się nie wychylać.
- I o niczym ciekawym się ode mnie dowiedziałeś.
- O niczym, wszystko jest po staremu. To Madeline zmierzy się z rozwścieczoną bestią, kiedy wróci.
- Dobry z ciebie człowiek, wujku - odparłam i pokiwałam głowę, dygnęłam artystycznie i odwróciłam się napięcie, pobiegłam do Eriki.
Wracałyśmy szybko do mieszkania, ja z jedną siatką, ona z drugą, precyzyjnie wymijałyśmy ludzi, walących pośpiesznie prosto na nas. Uważałam, że chodniki w Nowym Jorku powinny też zostać podzielone na ruch lewostronny i prawo, ułatwiłoby to na pewno życie wszystkim mieszkańcom, a zwłaszcza komuś takiemu, jak ja. Nie musiałabym patrzeć na ich twarze, a tylko na tyły głów, które w żaden sposób mnie nie przerażały, nie irytowały. Mogłabym w spokoju chodzić wtedy po mieście. I myśleć o czym tylko bym zapragnęła, nie martwiąc się, że wpadnę w kogoś, kto wydrze się na mnie, co najmniej tak, jakby za nim nigdy nie dał się zwieść swoim myślą. Pieprzeni hipokryci!
- O czym tak gadałaś z ojcem Dee? - spytała mnie, kiedy tylko znalazłyśmy się już w naszym miłym kawałku świata. Postawiła reklamówkę na stoliku w kuchni, po czym oparła się o niego. - Jak was obserwowałam tak z boku, to wydało mi się, że coś poważnego.
- Wiesz...
- No, no?
- Trochę się jakby przeliczyłam z tym, ile czasu jestem w stanie w sobie utrzymać pewne informacje.
Wypuściłam ze świstem powietrze, a jej oczy rozszerzyły się. Sama świetnie wiedziała, że sprzedanie komukolwiek tego sekretu nie mogło wróżyć niczego dobrego. Patrzyłam na jej zaskoczenie. Aż zaczęłam się śmiać.
Nie wierzyłam, że świat wokół mnie był prawdziwy, a te wszystkie historie to moja rzeczywistość.
Ja chciałam tylko zostać psychologiem.