czwartek, 29 stycznia 2015

XIX: Sprawy wagi państwowej, wujku


Nigdy się nie wypalę.

* *** *
***

Leandra
marzec, 1985r.

 Można żyć, stroniąc od ludzi, można ich w miarę możliwości unikać, można nimi gardzić, można ich olewać. To tylko ludzie, wszystko można. Wyznawałam tę zasadę odkąd pamiętam, tak myślę. A na pewno odkąd żyję w Stanach, ciężki kraj, nie będę nawet ukrywać, nie ma czego. Zawsze zastanawiałam się, co ja tutaj zrobię, kiedy dorosnę i wyjdę z mieszkania mamy, zamknę się w swoim. Odpowiedzi długo szukać nie musiałam. Miałam osiemnaście lub dziewiętnaście lat, kiedy Caroline stawiła się w progu mojego miejsca na ziemi, finansowanego po części przez kochaną rodzicielkę. I nawet nie poczułam zdziwienia, że stało się to tak po prostu; kiedy pisała, że przenosi się do Nowego Jorku, ponieważ Mary Firby naprawdę jest życzliwą kobietą, nie byłam zaszokowana. Od zawsze było dla mnie oczywiste, że Mary uwielbia Hadley jak swoją własną córkę, odnosiłam wrażenie, że przywiązuje do niej więcej, niż do swojego syna. Odnosiłam wrażenie, że wiąże z nią znacznie większe nadzieje, jak z jej synem, Peterem. Cholera, ale czegóż się tu dziwić. Caroline urodziła się jako kobietka zaradna życiowo, która będzie potrafiła postawić na swoim niezależnie od sytuacji, z kolei młody Firby nie był ani ambitny, ani jakoś specjalnie nie pałał się do prowadzenia wielkich interesów. Zamknął się w swoim cenionym sklepie muzycznym w Cambridge i tam pozostał, w porządku. Jednego nie można było mu tylko odmówić: cholernie inteligenty, wyrachowany, chytry diabeł. Nie sądzę, że popełnię karygodny błąd, nazywając go jednym z największych przeklętych dyplomatów na Wyspach.
 Ale to akurat ważne nie jest. Nie teraz. Połowa marca osiemdziesiąt pięć, kiedy to po raz pierwszy nie wiedziałam, jak wybrnąć, a nie umiałam po prostu cicho przytaknąć lub zaprzeczyć dla świętego spokoju.  Do tamtego czasu wszystko szło zgodnie z planem, wszystko szło jak po maśle, nawet zapomniałam o całej sprawie z cenzurowaniem i tuszowaniem skandalicznej dla pewnych osób rzeczywistości.
 Dee i Caroline wybyły ze swoimi facetami z Nowego Jorku prawie trzy miesiące temu, Erika przeniosła się do mnie na mieszkanie, więc rachunki się zgadzały, dla mnie było stabilnie. O dziewczyny też się nie martwiłam, dzwoniły do mnie regularnie, miałam świadomość, że jest im dobrze, że krzywda im się nie dzieje. Co się dziwić, w końcu serca dogoniły, lata im na to zeszły... Jednak zanim się ulotniły, to powstał, naturalnie, problem: co powiedzieć rodzicom Madeline, gdyby jednak pojawiły się jakieś pytania? Co powiedzieć mojej mamie, kiedy wpadnie w odwiedziny i zobaczy, że dziewczyn nie ma, nie ma ich rzeczy, nic? Banalne! Opracowałyśmy w trójkę wdzięczny plan. Pod koniec grudnia, zaraz przed świętami, Dee miała się zabrać z Peterem promem z powrotem do Anglii, coś teoretycznie ważnego, powiązanego z tą sierotą - Jasperem. Ze starszymi Caroline nie było problemu, siedzieli cały czas w tym samym miejscu w Cambridge i nie interesowali się już niczym, swojego czasu ich kontakty z rodzicami moimi i Madeline zostały gwałtownie zerwane i tyle z bycia szczęśliwą ''rodziną z wyboru'' zostało. Ale gdyby ktokolwiek o ich córeczkę spytał, zawsze można było powiedzieć, że sprawy zawodowe, Mary by potwierdziła, gdyż wiadomo, że była dobrą kobietą, wieczną nastolatką. A zatem wychodziło, że wszystko było idealnie opracowane i nie było opcji, by cokolwiek się wydało, chyba, że mówimy o tanich brukowcach, choć tam też nic nie przykuło mojej uwagi, a przeglądałam je dość często. Od czasu do czasu pojawiała się we mnie tylko paranoidalna myśl: co będzie, kiedy ci wszyscy rodzice skrzyknęliby się w jakiś sposób i wyszłoby, że Dee wcale nie ma w Anglii, Caroline obecnie nie pracuje, a w gazecie pojawiłoby się krzykliwe zdjęcie ich z tymi pieronami od Aerosmith. I co wtedy? Wtedy wszyscy w pierwszej kolejności opieprzą mnie, że myśleli inaczej. Że jestem rozgarnięta, jako jedyna z nich zachowam zdrowy rozsądek, że ich nie puszczę, że będę odpowiedzialna, że powiem zaraz wszystkim prawdę, że przemówię im do świadomości, by nie jechały z takimi ludźmi nigdy, że oszalały, że mnie zmieniły, że mnie zdemoralizowały, że zawsze to ja stąpałam twardo po ziemi, że tylko ja poszłam na studia i powinnam być na wyższym poziomie, że to ja, że powinnam, że, kurwa, położyłam sprawę po całości.
 O - nie. Nikt mnie nie znał. Nikt nie wiedział, o czym naprawdę myślałam. Nikt nie wiedział, co naprawdę robię. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jestem. Nikt nie wiedział. Dla wszystkich pozostałam aniołkiem, jakim byłam do przybycia Madeline do Bostonu w pierwszej połowie zeszłej dekady. O, nie. Leandra nie była potulnym miśkiem. Dlatego o mało nie dostała zawału, kiedy pewnego marcowego popołudnia wlokła się wraz ze swoją ukochaną po jednym z supermarketów, pchając mozolnie skrzypiący wózek, a zza pleców dobiegł ją znany kobiecy, zachrypnięty niezdrowo głos.
- Lea, słonko, jak ty się zmieniłaś!
- Cio...ciociu... - wykrztusiłam i błyskawicznie odwróciłam się za siebie, rzucając przerażone spojrzenie niewysokiej brunetce, minimalnie przed pięćdziesiątką. - Ale nie widziałaś mnie tylko dwa miesiące... - Chwyciłam nieświadomie Erikę za drżącą rękę, sama czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Kurwa, bez takich, w Nowym Jorku supermarketów prawie tyle samo co ludzi, a ja musiałam wpaść do tego samego, do którego wpadła i Marjorie Wakeford?
- Wiem, ale wtedy nie było nawet czasu się przywitać, nic, a skoro Madeline nas teraz nie odwiedza, nie mam z kim porozmawiać.
- Wujek jest...
- Ale ja potrzebuję z kobietą czasem pogadać! - Uśmiechnęła się przekonująco i skinęła głową na moją blondynkę, ta niepewnie zrobiła to samo. - A kiedy ona wraca?
- Kto...
- Madeline, a kto inny?
- Nie, ja... Nie, ciociu, ona... - Odetnij się, słonko... - Zaraz pod koniec marca, tydzień, góra dwa.
 Starałam się unikać jej wzroku, błądząc nim gdzieś po sklepowych półkach, podczas gdy Erika udawała, że poprawia produkty w naszym wózku. Doskonale wiem, że Marjorie lustrowała mnie przenikliwie wzrokiem, nie dało się ukryć, że moje odpowiedzi mogły wzbudzić pewne podejrzenia. Miałam już się nerwowo pożegnać i oddalić, kiedy naszedł nas Zack Wakeford, wujek z wyboru, ojciec Dee. I wtedy już kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać, on był człowiekiem specyficznym, mógł albo wszystko zrujnować, albo pomóc mi jak nikt inny. Ufałam mu, mimo wszystko.
- No, Leandra, nie sądziłem, że się jeszcze zobaczymy!
- A tak mówisz, po prostu czasu nie było...
- Pozwolisz, że ja dokończę zakupy, a wy porozmawiacie na spokojnie. - Moja dziewczyna szepnęła mi cicho do ucha, po czym nie czekając na odpowiedź, pożegnała się z rodzicami Madeline i błyskawicznie zniknęła w kolejnej sklepowej alejce, zostawiając mnie samą na pewną śmierć.
- Kiedy nasza pociecha wraca? - Zack nie dawał za wygraną, ewidentnie ignorował fakt, iż byłam bielsza od kartki i prawdopodobnie trzęsłam się bardziej od zimnej galarety.
- Góra za dwa tygodnie...
- A, to już doczekamy. W ogóle jej współczuję, zawsze jej współczułem tego, że Axon był do niej tak przywiązany w tej Anglii, w ogóle do was, a teraz jeszcze, kiedy to wszystko się stało, kiedy powychodziły na jaw pewne rzeczy. Dla mnie tragedia, oczywiście wiem, że o wszystkim nam nie powiedziała, bo w końcu rodzicom się nie mówi nigdy wszystkiego. - Puścił do mnie porozumiewawcze oczko, zaśmiałam się nerwowo. - Ale my coś wiemy, a moim zdaniem on i tak wiedział za dużo.
- Axon miał problemy psychiczne i to jasne było od dawna... Każda z nas miała, tak czy inaczej, nadzieję, że może da się coś z tym zrobić...tyle.
- To bez wątpienia, a wiesz, o co dokładnie tym razem chodziło? Że zabrała się z młodym od Mary do domu.
- Nie. Nie wiem, wiem tyle, co Dee, kiedy się stąd zabierała, czyli nic, rzekomo coś po prostu ważnego, naprawdę tyle... I Caroline też nic, dopiero się dowiemy.
- Nieszczęśliwie ci wypadło, że jedna i druga musiały jechać w tym samym czasie, co, Lea?
 I trzask. Zachwiałam się. Popatrzyłam na niego, potem na Marjorie i miałam wrażenie, że moje serce zaraz wyskoczy z piersi. Jakie to wszystko nagle wydało mi się beznadziejnie głupie. Caroline i Dee znikają bez żadnych szczególnych, znanych, powodów na dokładnie tyle samo mozolnych miesięcy, w dokładnie tym samym momencie, nikt nic nie wie. Nie pomagała mi nawet myśl, że Madeline przynajmniej dzwoniła do starszych raz na jakiś, pewnie bardzo rzadki, okres czasu.
- Lea? - spytała Marjorie, najwyraźniej ją poruszył mój nagły niekontrolowany stan osłupienia.
- Wszystko dobrze - rzuciłam i zmierzyłam ich raz jeszcze wzrokiem. - Po prostu...mi jest...ciężko o nich tak...rozmawiać.
- Ale chyba nie jest ci aż tak tęskno za nimi?
- Nie. To znaczy tak, jest, ale nie w tym rzecz... Nic, wszystko jest dobrze, już.
 Chciałam zapaść się pod ziemię i zapomnieć o tych ludziach, na szczęście ciotka wykazała się wyjątkową życzliwością i zostawiła mnie z Zackiem i słowami, że i ona dokończy szybko zakupy. Zostawiła nas samych. Może wiedziała, że jej mąż zobaczy tu więcej od niej, może wiedziała, że ja powiem więcej właśnie jemu.
- Leandra, coś jest nie tak, prawda? - spytał na chwilę po tym, jak Marjorie zniknęła nam z pola widzenia. Po tych słowach w ogóle odniosłam, że wszyscy zniknęli. Spoważniał. Kiedy rozmawialiśmy bez zobowiązań, był inny. Powtarzał się bez przerwy, połykał końcówki wyrazów. Teraz nie.
- Wszystko jest tak...
- Naprawdę masz mnie za kretyna?
- Wszystko jest zupełnie inaczej, wujku...
- Czy jak wyjdziemy na zewnątrz, Erika cię znajdzie?
- Spokojnie.
 I stało się tak, jak powiedział. Szybko przemknęliśmy przejściem dla tych, co nic nie kupili, a chcą się wydostać z tej przeklętej, małej świątyni konsumpcji. Wyszliśmy przed sklep, ja oparłam się o ceglaną ścianę, on o jeden z filarów przy niej. Wyjął z kieszeni kurtki papierosy i odpalił jednego z nich szwankującą zapalniczką. Jak na złość, niebo musiało ginąć pod białymi chmurami, nie mającymi ani początku ani końca. Nie było mi nawet sensu szukać czegokolwiek w górze. Popatrzyłam na ojca Madeline i odgarnęłam rozdygotaną ręką włosy z twarzy.
- Moja córka nie popłynęła do Cambridge. Nasza Caroline nie zajmuje się niczym, co zleciła jej Mary. Nie mam racji, Lea? - spytał mnie spokojnie, a na jego twarzy zagościł uśmiech goryczy.
- Jasne, że masz rację. To by było za proste, gdyby naprawdę były tam, gdzie wam powiedziałam.
- Czy w takim razie powiesz mi, gdzie są dziewczyny? Nie wygadam się Marjorie, słowo daję!
- Nie musisz mi dawać słowa, wierzę ci. Jesteś taki jak Mary, wiem, z kim trzymasz - zaśmiałam się krótko. Westchnęłam po tym i spuściłam wzrok. - Mogę ci powiedzieć, ale nie wiem zupełnie, jak powinnam... Bo to jest abstrakcyjne, wujek. Tego się nie da tak po prostu powiedzieć, bo na pewno nie uwierzysz. Mnie samej jest ciężko, ba, im jest ciężko. To się stało tak...nagle.
- Młoda, ja wiele widziałem w życiu i nie sądzę, żeby mnie znokautowało kolejne szaleństwo Hadley i mojej Wakeford.
- Ale ja naprawdę sobie zdaję z tego sprawę, ale to jest... Takie rzeczy się naturalnie dzieją, ale nigdy nie sądziłam, że mnie dotknie i...ja sobie czasem nie radzę tak bezpośrednio... Jezu, dobra, nie. Nie umiem wprost, ale... Boston...
- Są w Bostonie? - przerwał mi.
- Nie. Ale Dee kiedyś była, z tobą. I ja tam byłam. I był tam mój tata. I któregoś dnia pojawił się tam, u nas, ktoś jeszcze...
- To dziesięć lat temu było, nie?
- Jedenaście blisko. Nie było cię wprawdzie przy tym, ale ja byłam, ona...oni...
- Nie jestem w stanie sobie przy...
- Och, mówi ci coś nazwa ''Aerosmith''? - wyrzuciłam to z siebie i spojrzałam mu prosto w oczy, trochę z wyrzutem, może żalem. - To jest odpowiedź na każde pytanie.
- Co ty chcesz mi przez to powiedzieć? - odparował zduszonym głosem, upuścił papierosa, stanął od razu na nim i wgniótł w beton. - Co one...? Oczywiście, że mi mówi, Madeline było w nich dość bardzo wkręcona, przecież zdjęcia, nagrania... Caroline to samo. Pojechały za nimi w trasę, nie wiem.
 - Bingo. A tak dokładniej, to pojechały z nimi w trasę. - Otwarłam się, i tak nie miałam nic do stracenia, a Zack był zaufanym człowiekiem. Rodziną z wyboru. Z każdego mojego słowa na kolejne oczy jego rosły i rosły, robiło się coraz ciszej. Uznałam, że popłynę już z prądem. - W siedemdziesiątym czwartym Dee rozmawiała z nimi, wtedy, pod domem mojego taty. W Bostonie. Chciała zwrócić na siebie ich uwagę, może trochę ich zwieść, uwieść, nie wiem. I ładnie jej poszło, mówię jako obserwatora. Potem zniknęła, by kochać ich dalej. Z Caroline, za oceanem, tak daleko stąd. I we wrześniu ubiegłego roku dobiła do Nowego Jorku z dwoma biletami na ich koncert, wejściem na backstage. Wszystko dzięki Peterowi. Ten drugi bilet był naturalnie dla Caroline, ale ona była wtedy w Oakland. Gdzie zaliczyła ich inny koncert, zresztą. A tutaj... Ja poszłam z Dee. Ciekawe doświadczenie... - Uśmiechnęłam się szczerze, milknąc na chwilę.
- Backstage, mówisz... Czyli...
- Czyli zgubiłam ją tam. Choć nie planowałam pilnować, ufam jej, ona mnie. Nie pamiętam tamtej nocy, piłam z tymi ludźmi, rozmawiałam z nimi. Jak ze znajomymi. Ale wiem, że ona wtedy zniknęła z gitarzystą prowadzącym, tym samym, który starał się ją beznadziejnie chamsko i arogancko zbyć lata temu w Bostonie. Tym razem stało się inaczej, i oni... Oni się... Boże, wujku, oni się spotykają. Od miesięcy. On ją... On ją...kocha. Tak samo jak...nie wiem, co dokładnie Caroline zrobiła, ponieważ ta jest dla mnie wielką, prowokującą zagadką, ale nie widziałam jej jeszcze nigdy w takim stanie rozczulenia, nie widziałam nigdy takiej powagi w jej oczach... Nigdy, do czasu. Wszystko się zmieniło, kiedy zaczęła się z nim...widywać.
- Jak ona wpadła na...
- Przeze mnie... - Schowałam twarz za włosami. - Przecież ja wiedziałam, że ona chce go poznać, a będąc wtedy trochę pijana...powiedziałam więcej, niż by pewnie wypadało... W zasadzie powiedziałam absolutnie wszystko.
- Chryste Panie Przenajświętszy...
- Mówiłam, że to brzmi jak głupia bajka! W zasadzie już sama nie wiem, czy bardziej realne wydaje się to, co teraz ci powiedziałam, czy ta historyjka z wyjazdem, którą wam wciskam od grudnia!
- Hej, Lea - zaczął i położył mi rękę na ramieniu - ty... Ty masz rację, to brzmi nienormalnie i ja sam nie wiem, w którą wersję należy uwierzyć, a o której zapomnieć.
 Popatrzyłam na niego i potrząsnęłam z niezrozumieniem głową. Poznał absolutnie całą prawdę, a zachowywał się tak, jakbym powiedziała mu, że kot sąsiadki zdechł lub coś równie naturalnego. Jakby w ogóle do niego nie dotarło, że przez ostatnie kilka miesięcy przez moje mieszkanie przewijały się największe amerykańskie gwiazdy sceny muzycznej, formatu światowego. Jakby nie dotarło, że piłam ze Stevenem Tylerem i odrzuciłam jego zaloty. Jakby do niego nie dotarło, że Dee i Caroline bawią się z nimi co noc na i za największymi scenami w Stanach. Jakby do niego nie dotarło, że ikony i prekursorzy muzycznego świata naszych czasów mówili im, że kochają, kiedy te zasypiają w ich ramionach, podczas gdy ja mogę miażdżyć resztę ludzkości ze świadomością, że jeśli przyjdzie co do czego, to wesprą mnie siły, o jakich oni mogą tylko pomarzyć, na litość boską! Czy Zack Wakeford naprawdę dobrze zrozumiał wszystko, co mu przekazałam prawie na jednym wdechu?! Stałam jak słup i wierciłam mu w twarzy dziurę swoim spojrzeniem, a ten tylko zamykał wciąż i otwierał usta.
- Lea... Lea, spokojnie. Ty... Ty nie kłamiesz...
- Boże, oczywiście, że nie kłamię, wujku. Po prostu ty musisz zrozumieć, że ja sama się czuję jak w innym wymiarze, bo... No, to są jednak tacy ludzie, że...
- Ja pierdzielę, młoda, nic już nie mów! - zaśmiał się i już zupełnie nie wiedziałam, co z tym dalej robić. Dokąd zmierzaliśmy? Dobre pytanie, często bałam się, że osobiście zmierzam prosto do psychologa lub gorzej. Chciałam pomagać innym z takimi problemami, kto zatem powinien pomóc mnie? Kurwa!... Ale jednak mówił dalej. - Nie wiem, co ja mam teraz ci... Inaczej, brałem pod uwagę wiele alternatyw, ale coś takiego mnie...w życiu bym nie pomyślał, że wy trzy wpakujecie się... To znaczy nie, wróć: jasne dla mnie było, że w trójkę jesteście w stanie zrównać z ziemią niejednego człowieka, coś więcej, ale nie sądziłem, że zawrzecie znajomości na takim poziomie... Przecież to jest szaleństwo!
- Mnie to mówisz?! - Panikowałam, owszem, panikowałam. - Ja o tym doskonale wiem, ale to naprawdę w praktyce wygląda zdecydowanie lepiej jak brzmi, ja sama byłam w szoku, ale oni nie są... To znaczy są, ale w taki inny sposób, ja...
- Leandra, ci ludzie są ustawieni do końca życia, oni są nieśmiertelni!
- Po prostu nie mów nic cioci! Po prostu daj sobie i nam wszystkim czas, Dee się sama zmotywuje, żeby wam jakoś to powiedzieć, bo na pewno w końcu trzeba będzie! Ale. Ani. Słowa. Cioci. Błagam, ona mnie udusi!
- Lea, ale... Zresztą, masz rację. Masz rację, Marjorie będzie pewnie w lekkim szoku. W zasadzie tak jak ja teraz. Staram się brać to jak każdą normalną inną rzecz, ale sama widzisz...
- Widzę, wujek, dobra, koniec. Chcę już iść - ucięłam temat, widząc Erikę, wychodzącą ze sklepu z dwoma wielkimi siatkami. Blondynka popatrzyła w moją stronę zdezorientowanym wzrokiem i postawiła pakunki na ziemi, wzięła się pod boki. - MUSZĘ już iść.
- Nie trzymam cię dłużej, leć, młoda. Bywaj i dobrze będzie, damy radę - pieprzył już jak nakręcony, chyba zrozumiał absurd i powagę sytuacji. Tylko nie wiedziałam, czy powinnam się z tego cieszyć, czy szukać już miejsca na cmentarzu.
- Tylko obiecaj mi, że nie powiesz Marjorie.
- Obiecuję, i tak nie wiedziałabym, jak powinienem to zrobić, by samemu nie oberwać.
- Ale ani słowa jej nie powiesz.
- Leandra, ani słowa. Znasz mnie. Wiesz, że to Margie ma władzę, a ja wolę się nie wychylać.
- I o niczym ciekawym się ode mnie dowiedziałeś.
- O niczym, wszystko jest po staremu. To Madeline zmierzy się z rozwścieczoną bestią, kiedy wróci.
- Dobry z ciebie człowiek, wujku - odparłam i pokiwałam głowę, dygnęłam artystycznie i odwróciłam się napięcie, pobiegłam do Eriki.
 Wracałyśmy szybko do mieszkania, ja z jedną siatką, ona z drugą, precyzyjnie wymijałyśmy ludzi, walących pośpiesznie prosto na nas. Uważałam, że chodniki w Nowym Jorku powinny też zostać podzielone na ruch lewostronny i prawo, ułatwiłoby to na pewno życie wszystkim mieszkańcom, a zwłaszcza komuś takiemu, jak ja. Nie musiałabym patrzeć na ich twarze, a tylko na tyły głów, które w żaden sposób mnie nie przerażały, nie irytowały. Mogłabym w spokoju chodzić wtedy po mieście. I myśleć o czym tylko bym zapragnęła, nie martwiąc się, że wpadnę w kogoś, kto wydrze się na mnie, co najmniej tak, jakby za nim nigdy nie dał się zwieść swoim myślą. Pieprzeni hipokryci!
- O czym tak gadałaś z ojcem Dee? - spytała mnie, kiedy tylko znalazłyśmy się już w naszym miłym kawałku świata. Postawiła reklamówkę na stoliku w kuchni, po czym oparła się o niego. - Jak was obserwowałam tak z boku, to wydało mi się, że coś poważnego.
- Wiesz...
- No, no?
- Trochę się jakby przeliczyłam z tym, ile czasu jestem w stanie w sobie utrzymać pewne informacje.
 Wypuściłam ze świstem powietrze, a jej oczy rozszerzyły się. Sama świetnie wiedziała, że sprzedanie komukolwiek tego sekretu nie mogło wróżyć niczego dobrego. Patrzyłam na jej zaskoczenie. Aż zaczęłam się śmiać.
 Nie wierzyłam, że świat wokół mnie był prawdziwy, a te wszystkie historie to moja rzeczywistość. 
 Ja chciałam tylko zostać psychologiem.

czwartek, 22 stycznia 2015

XVIII: Jak feniks z popiołów...


Chyba nie mam już słów.

***
Steven
marzec, 1985r.

 Miesiąc za miesiącem, dzień za dniem, koncert za koncertem, a ja wciąż z niesforną angielską damą, która dosłownie trzymała moje życie w swoich pięknych, długich palcach. Wbijała w nie swe perfekcyjnie pomalowane paznokcie, każdy w innym odcieniu, kiedy zrobiłem coś źle, kiedy byłem niebezpiecznie blisko popełnienia błędu, którego może i żałowałbym do samego końca. Była dla mnie taka dobra, czasem aż czułem się nieswojo. Ona, piękna kobieta o twarzy wiecznej dwudziestolatki. Pojawiła się jak huragan i zwabiła mnie w swe barwne szpony historiami o nieokiełznanym języku, wszystko spowiła takim pięknym mrokiem, kusicielka. Chciała mnie. Panna Hadley chciała mnie całego od zawsze, od naszego pierwszego spotkania. Ale nigdy nie powiedziałaby mi tego wprost, to jasne. Nie była z tych, nie przepadała za okazywaniem uczuć w taki sposób. Ale to wszystko było widać, kiedy zaczynało dziać się coś. Coś złego.
 Nie chcę wracać. Nie chcę wracać tam, dokąd nie chciałem jej zabierać. Miejsce, które uderzyło mnie jesiennej nocy, jeszcze w osiemdziesiątym czwartym. Ten zły czas. Pozostawiony sobie samemu i tylko lustro przede mną, a ono wyłącznie mówiło bez ogródek całą prawdę, bolesną jak zawsze. I tak sądziłem, że jestem z nim sam. Ono nie potrafiło pomagać, uświadamiało mi tylko moje koszmarne położenie. Pomyliłem się wtedy, stało się coś, czego nie przewidziałem. I nigdy bym nie przewidział, dlaczego teraz wracam do tego? Wszystko skądś się bierze, wracam, ponieważ tamto znów powróciło do mnie.
 Połowa marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt pięć, niedługo moje trzydzieste siódme urodziny, koniec spektakularnego Back In The Saddle Tour. Co robił frontman giganta, jakim Aerosmith znów stawało się, jak ten feniks z popiołów? Gnił. Gnił na granicy snu, życia, prawdy, rzeczywistości - i śmierci. W żyłach moich krążyły nowe czarowne substancje, pierwsze od miesięcy. Noc ogarniała wszystko, nie było ani księżyca, ani gwiazd. Leżałem niczym nieprzytomny na łóżku i wpatrywałem się ścięty w sufit. Chciałem krzyczeć, wyć i płakać. Bo co ja, kurwa, zrobiłem? Dlaczego? Dlaczego, skoro nie miałem już od dawna z tego żadnej przyjemności? Nigdy nie miałem, to zawsze było tylko żałosną iluzją, ale myliła mnie jeszcze wtedy. Teraz nie. Więc dlaczego to ponowiłem? Patrzyłem w ciemną przestrzeń, widziałem postacie, których nie miało prawa tam być. Wirujące cienie w czarnych szatach, czyhały przy ścianach i oknach na mnie i moją straconą duszę. Na moje wspaniałe życie, które ja potrafiłem tak perfekcyjnie obracać w ruinę. Jęknąłem cicho, zobaczyłem szkaradne lustro wewnątrz swej głowy. A w nim siebie na skraju wytrzymałości. Jak można było być takim głupcem, jak można było wchodzić w świat twardych narkotyków z taką pasją. Skąd taka we mnie się wzięła te lata temu? Nie wierzę, że to już ponad dekada. Dekada, odkąd wpadłem w bagno. Białe, sproszkowane bagno. Zamiast gadów czekających na przerażone ciało, czekających by wgryźć się w sparaliżowane przez panikę mięso - czekały igły. Wielkie igły, one tylko marzyły o podaniu ofierze tej otumaniającej dawki. Jednak nie potrafiłem walczyć. Ale co się stało kilka miesięcy wstecz, że odciągnąłem się od nich na cały ten czas, co się stało...
- Przepraszam... - szepnąłem, odwracając się w przeciwną stronę i spoglądając łzawo na śpiącą obok brunetkę, niczego nieświadomą księżnę, która pojawiła się znikąd. Która uczuciem miłości trzymała mnie z dala od białej kurwy przez całą tę trasę i okres przed nią. Biała kurwa kiedyś była moją ulubioną kochanką, jako jedyna zawsze była. Gorzej, kiedy ta sama sypia z twoją żoną. Gorzej, kiedy równa z ziemią wszystko, co masz. Okazała się być nadludzko drogą kurwą. Dlaczego znów się na nią pokusiłem, mając obok kobietę, jakiej nie spotkam już nigdy więcej? Jeśli ona odejdzie, ja już nigdy nie zaznam prawdziwego ciepła i troski, taka trafia się tylko raz, teraz to wiem. Całe jej starania poszły na marne przez moją słabość.
 Zacisnąłem powieki i poruszyłem się gwałtownie, bowiem lustro wewnątrz mojej głowy ukruszyło się. Brzydka szlama, brzydka rysa. Teraz moje odbicie prezentowało się jeszcze gorzej, miałem wrażenie, że jeszcze nigdy nie byłem śmierci tak blisko. Ironio, jak to możliwe, by umierać przez narkotyki w hotelowym łóżku, leżąc przy swojej pięknej kobiecie, a samemu będąc u szczytu kariery, wbrew pozorom. Byłem taki wyczerpany, noc nie miała końca, ona... Nieznane fale rozsadzały od wewnątrz moją czaszkę, a w pamięci jakby zostało tylko jedno: tamten czas, kiedy leżałem przymierający w domu, w Nowym Jorku, a ona przy mnie, kiedy myślała, że jestem już nieobecny, a ja słuchałam. Piękna modlitwa, która okazała się być historią. Słowa jej życia, które kierowała do mnie, których nie chciała, bym usłyszał, nie tak, nie w taki sposób, nie w takiej sytuacji. Ogłuszała mnie wciąż jej deklaracja pomocy, jej smutna twarz, huk jej serca, kołaczącego niespokojnie. Jej własne rozczarowanie, kiedy powiedziała, że mnie kocha.
- Głupia, głupia... - wykrztusiłem, choć teraz nie mam pewności, czy nie tylko wewnątrz siebie. Ta poruszyła się lekko, lecz spała dalej. A ja nie wiedziałem, co będzie.
 Co zrobi, kiedy się dowie? Czy zostanie? Czy odejdzie? Czy będzie chciała mnie słuchać? Czy cokolwiek mi powie? Czy da w twarz i wykrzyczy, że zmarnowała sobie kilka miesięcy, a nawet i całe życie, na myślenie o mnie, kiedy ja jednak okazałem się być takim jak jej były, nawet gorszy? Czy będzie sama sobie pluć w brodę, że od początku wiedziała? Wiedziała, że z tego nic nie ma prawa być, ponieważ ja jestem skurwysyńskim Stevenem Tylerem, liderem Aerosmith, a ona prostą dziewczyną z jednego z ładniejszych angielskich miast, to wszystko. Nie, za nic nie mogła tak pomyśleć. Tak wiele kłamstw w tak krótkim czasie. I przez mnie. Zresztą, ja sam siebie kłamałem tyle lat i widać, jak na tym wyszedłem. Nie potrafiłem uczyć się na błędach. I może przez to mijała mi właśnie ostatnia noc z tą, którą i ja pokochałem. W końcu pokochałem tak kobietę, co dalej? Znów dostałem miedzy oczy, nowe wspomnienie. Po przedostatnim koncercie pierwszej części trasy... Siedziałem z Joe w pokoju, już nie pamiętam, czy moim, czy jego. Rozmawialiśmy o tym i tak, jak zwykliśmy to robić przez te wszystkie lata. Miłość, kobiety. Jego paranoidalny wniosek, że może nam nie dane było pokochać tak, jak dane to było innym mężczyznom. Wyśmiałem go wtedy, a dziś płakałem. Może miał rację. Ale z drugiej strony, i on miłość znalazł. Pytanie, co ta by zrobiła, gdyby on znów coś wziął. O ile już tego nie zrobił. Boże, a ty, Caroline, byłaś w Oakland tamtej nocy, której my wykłócaliśmy się o miłość. To w Oakland zobaczyłaś mnie po raz pierwszy. Westchnąłem ciężko, załamując przy tym niespokojnie oddech, znów spojrzałem po leżącej obok księżniczce. Taka dla mnie się stała, była zbyt niepokorna jak na królową. Była moja.
 I tego nie wolno było nikomu i niczemu pozwolić odmienić. Była silna, była piękna, chciała czegoś, czego żadna przed nią. Była ze mną tak zawsze, odkąd się pojawiła w moim życiu. Chciałem przez kolejne długie lata całować jej ostre usta, patrzyć w jej oczy, skrywające w sobie pokłady iskier. Mogące spalić wszystko, ile to razy ja sam przez nie nie zapłonąłem. Tamten ogień był dobry, tylko takiego potrzebowałem. Ten, co wypalał mój szkielet od wewnątrz, blokował żyły, uniemożliwiał mi wszystko... Na co był? Po co go wzniecałem? Dlaczego nie potrafiłem...

***

 Otworzyłem oczy, nie wiedziałem, która godzina, ale marcowe słońce skromnie oświetlało pomieszczenie. Bóle ustały, ale cóż mi to dawało, skoro czułem się jakbym nie spał od kilku nocy. Wsparłem się ociężale na przedramionach, utkwiłem nieświadomie wzrok w siedzącej przy mnie Caroline. Dreszcz. Wiedziała. Musiała widzieć. Patrzyłem w jej szyję, szukając odwagi, by spojrzeć i w jej oczy.
- Stary kretyn - rzuciła oschle. - Myślałam, że może chociaż do powrotu wytrzymasz, ale się pomyliłam.
- Caroline...
- Nie wiedziałam, czy masz padaczkę, nie wiedziałam, co ci jest. Byłam przerażona, śmiertelnie się, Steven, bałam. A ty tylko spałeś, napruty nie wiem czym. Ty po prostu znów...
 Milczałem jak zaklęty, co innego miałem zrobić. Nie było żadnej racjonalnej odpowiedzi na jej słowa. Nie było żadnych usprawiedliwień. Nic nie było. Znów została tylko prawda. Czas płynął, a my w ciszy. Ale w końcu musiał nastać ten moment, gdzie jednak okazywałem się być mężczyzną. Jego wrakiem. Uniosłem ku niej głowę, nie patrzyła na mnie. Patrzyła na materac, gdzie porozkładane było kilka kartek, zignorowałem je i zdobyłem się na coś, co mnie wówczas zaskoczyło. Nie sądziłem, że dam radę.
- Ale...zostałaś.
- Słucham? - Momentalnie się poruszyła i spojrzała mi w twarz, zadrżała.
- Zostałaś, Caroline...
- Ale...
- Przez prawie całą noc leżałem wpatrzony w ciebie i modliłem się żarliwie, byś się ode mnie nie odwracała, choć zrobiłem coś, co już nigdy zdarzyć się nie powinno. Ale jestem zdominowany przez zbyt wiele. I nie wierzę, że mówię ci o tym w taki sposób, po tym wszystkim...
- Nie...nie rozumiem cię teraz. Teraz jeszcze bardziej cię nie rozumiem, Steven - odparła cicho i znów zaczęła błądzić wzrokiem. A ja odważyłem się na tyle, by zmienić pozycję na siedzącą. Przybliżyłem się do niej, lecz odsunęła się niepewnie. - Nie rozumiem...
- Czy nie stało się tak, jak się tego obawiałaś? Obiecałem ci coś, ale stało się, obietnica poszła się pieprzyć razem z miesiącami mojej czystości. Znów jestem tylko ćpunem. Nie potrafiłem docenić tego, co mi dałaś i dopiero teraz to... Teraz to do mnie dociera, Caroline. Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że tego nie było dużo... Choć na co komu taka wiedza, tanie bajki. Kurwa. Mówiłem, że nie wiesz, co robisz. Nie pow...
- Och, zamknij się! - krzyknęła nagle, a ja pokręciłem z politowaniem głową. Dostałem w twarz. Uderzyła mnie z całej siły i z premedytacją, po czym bezwładnie opadła na biały materac, białą kołdrę i poduszki, a jej pierś falowała szybko, goniąc oddechy. - Zamknij się! To ty nic nie rozumiesz, nie ja! Ty! Nie wiem, dlaczego pierdolisz takie głupoty! Nienawidzę takich sytuacji! Czego ty chcesz, po co mi tak mówisz?! Litość chcesz wzbudzić?! W kim?! W sobie samym?! Bo we mnie na pewno nie! Obiecywałeś mi, jasne, ale chyba musiałbyś być skończonym idiotą, jeśli wierzyłbyś, że ja biorę takie obietnice do siebie! A skąd, Tyler! Ja doskonale wiedziałam od samego początku, że ty znów weźmiesz! Ale jak możesz tak do mnie mówić! Poznałeś mnie wystarczająco, myślałam!... Moje... Moje obietnice różnią się od twoich, Steven... Bo moje są składane przez w pełni zdrową osobę, nad którym nic nie ma władzy... Ja ci obiecałam, że pomogę. Że z tobą będę... Że chcę, byś z tym skończył... Ja... Ja ci to wszystko obiecałam... Bo przecież... Przecież ja cię...kocham, kretynie. Nie powinnam...ale...ale kocham... Więc doceń to... I nie pierdol mi o żadnych odejściach, niczym podobnym. To nie na tym polega. Tylko...ty musisz...sam wziąć się znów...w garść... I nie ulegać... I ty wiesz o tym wszystkim...
- Caroline...
- Kurwa, ty się po prostu nad sobą zastanów i odpowiedz sam sobie na pytanie, jak bardzo ważne jest dla ciebie życie, które zakopałeś w tym gównie, co się nim faszerujesz! - Zerwała się i zgarnęła wszystkie kartki z łóżka, po czym wybiegła z pokoju, trzaskając z hukiem drzwiami. Zostawiła mnie samego. Zostawiła ze mną bardzo ważne słowa. Po chwili ja sam się podniosłem i podszedłem do okna, oparłem czołem o szybę i skupiłem na prawie niewidocznym własnym odbiciu w tafli szkła.
- Ile dla ciebie znaczy życie, Tallarico?
 Ciężko powiedzieć.
- Ile dla ciebie znaczy życie bez tej kobiety?
 Teraz już nic. 
 Tkwiłem w bezruchu. Może minuty, a może godziny. Nawet sam ze sobą nie potrafiłem szczerze porozmawiać o własnym życiu. A ona...
- I dlatego weźmiesz się w garść. Tylko... 

Caroline

 - Te listy się nie kończą, Dee - szepnęłam, siedząc głęboko w fotelu i paląc swój obiad, papierosa Perry'ego. Lustrowałam wzrokiem rozłożoną na kanapie przyjaciółkę, czytającą jeden z tych pierońskich listów autorstwa J. Axona. Kimkolwiek on był... - Nie kończą się, stają się coraz gorsze... Pierdolone ćpuny...
- Na pewno nie chcesz o tym porozmawiać? - spytała mnie ze smutkiem w głosie. Pokręciłam szybko przecząco głową i kazałam jej kontynuować lekturę, która tylko bardziej mnie rozszczepiła wewnętrznie. Rozdarła. Zastanawiałam się, dlaczego w ogóle czytałyśmy te wszystkie oskarżenia, skoro nie było tam nic godnego uwagi, a same raniące słowa. Może chciałyśmy poznać grunt, po którym stąpał u schyłku swojego życia. Może byłyśmy ciekawskie. A może wszystko naraz. Patrzyłam tępo przed siebie, kiedy ona znów się odezwała. - Ale ja nie mogę się skupić, kiedy wiem, co się stało. Caroline, skoro on wziął, to znaczy, że...
- Joe nie wydaje mi się być aż takim palantem. Gdyby ciebie nie było, pewnie by wziął. Ale on jest trochę bardziej dojrzały od swojego złotego przyjaciela i to widać.
- Może powinnaś z nim porozmawiać...
- Ze Stevenem? Już mu powiedziałam wszystko, co powinien ode mnie usłyszeć. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że on chyba ma rację, powinnam go zostawić. - Zaciągnęłam się papierosem. Wypuszczałam wolno dym, aż westchnęłam, zaśmiałam się z goryczą. - Ale kim ja bym, kurwa, była, gdybym go tak zostawiła. To brzmi śmiesznie, ale on naprawdę mnie kocha. A ja kocham jego. I nie potrafię go zostawić, czegokolwiek by tu nie zrobił. To znaczy...z sobą nie zrobił. Nie potrafię patrzyć, jak umiera. A ja obok. Obiecałam mu, że pomogę. A on... Ja mu tego nigdy nie powiedziałam, ale... Ja...
- Nie ma nic śmiesznego w tym, że go kochasz. Tym bardziej w tym, że on ciebie.
- Źle powiedziałam, wiem, Dee. Ja wiem. Chodzi mi o to, że...ja nadal jestem... Nie potrafię mu chyba w pełni zaufać. Boję się. Powiedziałam mu, co o tym wszystkim myślę, zanim przyszłam do ciebie. Powiedziałam mu w najbardziej zimny i nieprzyjemny sposób. I ciężko, bardzo, przeszło mi to przez gardło. Nie chciałam, tak naprawdę potrzebowałam go przytulić, powiedzieć, że...że...siła...i... - Odzywały się we mnie wszystkie możliwe emocje, sama nad sobą zaczynałam tracić kontrolę, wszystko się chwiało, cały mój świat. Byłam zdeterminowana i z zimną krwią, ale wystarczyła jedna myśl, bym stała się zagubioną dziewczynką na skraju rozpaczy.
- Wiesz, że oni to robią wbrew sobie... Że mają dość... Ale jak karma, zło wraca. Trzeba by ich od tego odciąć na dobre, na długi czas. A tutaj, na trasie, nie ma opcji, by uniknąć narkotyków...
- Wszędzie są... - westchnęłam cicho i zgasiłam kolejnego już papierosa. - Jak wrócimy, to go odetnę... Niech o nich zapomni na zawsze. Ale niech nie zapomina o tym, co mu, nam, im wszystkim, zrobiły. Aż chciałabym cię spytać, co ty być zrobiła, gdyby wyszło, że Joe...
- Błagam, nie... - pisnęła i zmierzyła mnie przerażonym spojrzeniem. Zamilkłam. - W szczegóły wdamy się kiedy indziej. Skoro na teraz miałaś coś do tego listu...
 Wróciła raz jeszcze do pisma, a ja znów zaczęłam niespokojnie oddychać. Nie wiedziałam, czym bardziej się przejmować, czy mężczyzną, którego szalenie pokochałam, a który został doszczętnie zmanipulowane przez największe zło Tego świata i świata w ogóle, czy przejmować się słowami spisanymi kiedyś przez już nieboszczyka, co stał się nim przez dokładnie to samo zło, z którym będę wraz ze Stevenem walczyć. Mój bez używek był człowiekiem bardzo bezpośrednim. Jasper stawał się taki dopiero pod ich wpływem. I potrafił przez to ranić w najbardziej czułych punktach, potrafił rozbijać nawet najsilniejszych. W liście z września osiemdziesiąt dwa opisał pokrótce Madeline i mnie. Twierdził, że nie będę chciana przez żadnego, ponieważ jestem zbyt pewna siebie, mam wygórowane wymagania, nie doceniam tego, co mam, nie znam języka kultury, że bawię się mężczyznami jak dziecko zabawkami i kiedyś odwróci się to przeciwko mnie. Że bawię się i Dee. Nazwał mnie dziwką, kłamliwą zdzirą i tym skończył pierwszą część.  A jeśli mowa o...
- Myślałam, że wiarołomna zdrada z jego strony miała miejsce już dawno - zaczęła i popatrzyła na mnie - ale jak widać pomyliłam się znów.
- Ale patrz, ilu rzeczy się dowiedziałaś...
- Dziwka, zdzira, kłamca, szmata i wadliwa. Pewnie o kilku zapomniałam. Nie sądziłam, że...że uzależnienie może...aż tak...
- Nie wolno zwalić ci wszystkiego na uzależnienie. On musiał to mieć w pewnym stopniu zakorzenione w mózgu i bez tego. Przez niego przemawiała zazdrość, on był tak strasznie zazdrosny, skoro powstawały z tego takie teksty, Dee. On był niesprawny psychicznie, śmiem twierdzić. To było widać jeszcze w Cambridge.
- ,,Wakeford, wielkie szczęście świat spotkało. Jesteś ostatnia ze swojej linii, która potrafi być taką niewdzięcznicą i zapatrzoną w siebie krętaczką. Chwała, że geny dalej przekazane przez ciebie nie będą'' - przeczytała wolno, podnosząc się do pozycji siedzącej. - To akurat zabolało,  mimo wszystko.
- Domyśliłam się. Nie sądziłam, że ma dla nas taką wiązankę... Ale... To jest to, o co chciałam się ciebie spytać, już kiedyś. Czy ty mu o tym powiedziałaś?
- Nie.
- Wiesz, że cię nie minie, a odwlekać w nieskończoność nie możesz...
- Wiem. Wiem, ale nie mam po co mu teraz o tym mówić. Nie powiem nic, dopóki on nie będzie...chciał.
- Boisz się?
- Krępuję - mruknęła i popatrzyła na mnie z ukosa. - Krępuję się tego... Ten temat mnie odstrasza. I zawsze przychodzą te złe myśli.
- Ej, młoda, wyrzuć je z głowy... - Wstałam i przesiadłam się na kanapę, położyłam rękę na ramieniu przyjaciółki. - Tak jak ja nie zostawię Stevena, tak ty nie zostaniesz sama przez coś takiego.
- Nie chciałabym, by coś się przez to zmieniło, nic poza tym.
- To jest inteligenty mężczyzna. I na pewno nic się nie zmieni. A nawet jeśli, to nie na gorsze. Na pewno zdaje sobie sprawę, że takie sytuacje są jak cios, że ciężko o tym mówić, przyznawać się. Kobiecie. - Uśmiechnęłam się do niej blado, oparła głowię o moją rękę.
 Zamilkła, zapatrzona przed siebie. Aż wróciła znów.
- Powiem: Kochanie, byłabym zbyt idealna, gdybym mogła ci jeszcze urodzić dziecko...
- Otóż to, Dee, dokładnie. Nie da się mieć wszystkiego. A dobrze wiemy, że on i tak już chyba za dużo otrzymał.
- Chyba nie tylko on - odparowała, po czym ziewnęła cicho, co było absolutnie kojące w tamtej chwili. - Zdecydowanie za bardzo im się poszczęściło, Caroline...
 Nie wiem, kiedy zasnęła. Wiem, że musiałam ostrożnie wstać, by jej nie obudzić, a wychodząc z pokoju wpadłam na Joe'go, który najwyraźniej nie mógł być świadomy ani tego, co działo się w głowie jego kobiety, co działo się w moim sercu, a co zrobił z kolei jego brat. Rzadko kiedy dopisywał mu tak dobry nastrój. Nie warto było tego psuć, każdy ma prawo być szczęśliwym. Szkoda tylko, że niektórzy to prawo łamali. Szkoda, że obrywało znacznie więcej osób. Idąc korytarzem, zmięłam w kulkę refleksje Axona i celnie rzuciłam nimi do kosza. Wszystko wraca na swoje miejsce.
 O jeden kamień mniej na sercu, kiedy wróciłam do siebie i zastałam śpiącego Stevena w towarzystwie kilku zabazgranych kartek, porozrzucanych długopisów. Może tragedii nie było...? Podeszłam cicho do łóżka i wzięłam najmniej pokreślony kawałek papieru, po czym odrzuciłam go szybko. Nie chciałam jednak tego czytać. Przypomniałam sobie o czymś. ,,Zbaw mnie tej nocy. Spraw, by było w porządku. Mój Aniele...'' - nie...!
 Nie powinnam chłonąć cudzych słów bez pytania. Chociaż poczułam się... Och, Steven. 


* *** *
Naprawdę nie mam słów.

czwartek, 15 stycznia 2015

XVII: Do czego zdolna jest wichura w Seattle?


Dedykowany w absolutnie stu procentach współtwórczyni - Rose!
Oraz mojemu tacie, gdyż obiecałam.

* *** *
***

Caroline
styczeń, 1985r.

- Tylko żebyś wróciła na dziewiątą, bo będzie struny mylił bez ciebie - zaśmiałam się i rozłożyłam na hotelowym łóżku.
- Na pewno ze mną nie pójdziesz?
- Nie, ja muszę jeszcze dojść do siebie po wczorajszym.
- Czy powinnam żałować, że wróciliśmy wcześniej...? - spytała, co tylko pogrążyło mnie w ponownych zamyśleniach. Och, tamten sylwester, te wszystkie inne nasze zebrania, on... Żyłam.
 Drugi tydzień stycznia osiemdziesiątego piątego. Drugi raz w życiu naprawdę poczułam, że coś się zmieniło, ostatni taki sylwester miałam z siedemdziesiątego ósmego na dziewiąty. Ostatni, który spędziłam z Dee, potem już zniknęłam. I jak widać, doczekał się swoich poprawin w wielkim stylu. Steven, Joe, Tom, Joey, Brad, zaufane osoby, które nie są żadnym zagrożeniem na trasie, zespoły supportujące oraz urocze dziewczynki chłopaków - Terry, April, Karen. I my dwie. Kosmos. To wszystko było absurdem. Takie rzeczy się nie dzieją, nie potrafię tego pojąć. Myślałam, że wiem, na co się godzę, jadąc z nimi. Nie wiedziałam, nic nie wiedziałam. Dzika droga, nie ma znaków, proszę państwa. A to dopiero początek.
 Do tej pory większość wolnych wieczorów zlatywała nam na drobnym celebrowaniu koncertów, które naprawdę biły swe rekordy. W sierpniu oglądałam tych mężczyzn spośród kilkunastu tysięcznego tłumu, byłam na jednym z ostatnich występów pierwszej połowy monstrualnej trasy, w moim mniemaniu. A teraz, niecałe pół roku później, oglądam tych samych ludzi, stojąc prawie na scenie. Razem z nimi. Chryste, ja widziałam ten tłum, którego częścią byłam. Widziałam to, o co oni tak zażarcie walczyli. Widziałam ich marzenia. Są dwa momenty, kiedy mam ochotę zanieść się płaczem i rzucić przed nimi na kolana. Pierwszy, kiedy wychodzą do ludu, drugi, gdy znikają. Pokazali, że można przenieść każdą górę, jeśli tylko naprawdę się tego chce.
 Stojąc tam, zobaczyłam, jak bardzo świat potrzebował ich razem. Aerosmith ma tylko jeden prawdziwy skład. Każdy z nich jest do niego potrzebny. A najgorsze w tym wszystkim, że kiedy schodzą ze sceny, muszą stanąć przed kolejnymi, którzy ich potrzebują. I przede mną staje ikona. Której ja już tak nie widzę. Ponieważ rozmawialiśmy już bez wymijania się słowami. Nie wiem, czy to była zaufanie. Ale wiem, że on nadal był tylko niepozornym dzieciakiem z Sunapee, które kiedyś potrzebowało masy zapewnień, że jest dobre w tym, co robi. Które zwykło chować się za wystrojonym mikrofonem, by potem obrócić go w swój atrybut. 
 A potem znikaliśmy razem w naszym pokoju, zawsze ostatni. Przeważnie wcześniej siedzieliśmy chwilę z Dee i jej oczkiem w głowie. Ona potrafiła godzinami śpiewać z Tylerem. Ja potrafiłam godzinami rozmawiać z Perry'm o rzeczach, o których byłam pewna, że ten nie będzie miał pojęcia. A potem oczy młodej świeciły, kiedy on dawał jej do rąk gitarę, o którą zazdrosne były dziesiątki tysięcy dziewcząt, chciał, by coś z nią zrobiła. A moje zaczynały świecić, gdy słyszałam cichy szept swojego, bym z nim już poszła. Coś mi jeszcze pokaże. Och, on jest jak wspaniały czarownik. A ja - jego księżniczka, my...
- Nie zgub się, młoda. - Uśmiechnęłam się, gdy tylko wyszła z pokoju mojego i Stevena.

Dee

 Snułam się najróżniejszymi ulicami Seattle, do którego w końcu nas przywiało. Mieliśmy zostać tu łącznie trzy dni i ruszyć dalej. Dalej w drogę. Wypuściłam ze świstem zimne powietrze i starałam się bardziej poczuć skórzaną kurtkę mojego mężczyzny, którą czasem pożyczałam. Ostry wiatr ciął bez wytchnienia moją twarz, starałam się ukryć ją za dość grubą, czarną chustą w wielkie białe grochy, którą z kolei zabrałam mamie podczas ostatniej wizyty. Ale nic nie pomagało. Słońce niedawno schowało się za horyzontem, nie wiem, która mogła być godzina. Uznałam, że wrócę, i tak w sklepach nie znalazłam nic, co mogłoby zwrócić moją kobiecą uwagę. Jednak tym razem zawiniła moja kobieca intuicja; nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Wiatr hulał wokół mnie, ludzie co jakiś czas przechodzili beztrosko obok, śmiejąc się i rozmawiając. A ja patrzyłam tylko tępo przed siebie, analizując wszystko, szukając drogi, którą dotarłam. Tak wiele alternatyw. Nie lubiłam prosić innych o pomoc, nie chciałam tego robić i teraz. Potrzebowałam tylko maksymalnego skupienia, które zostało mi nagle odebrane. Usłyszałam swoje imię? Byłam pewna, że ktoś wydarł się ''Dee, zaczekaj!''. Odwróciłam się i zobaczyłam tylko kilku przechodniów, a dalej: dwie dziewczyny pogrążone w kłótni. Stąd źródło złudzenia.
- Masz wrócić do domu! Powinnaś grzecznie teraz siedzieć w swoim pokoju i odrabiać lekcje na jutro! Rozumiesz?!
- Ale ja muszę tam być. Madison, błagam cię. Ja ci oddam za mój bilet, pójdę do pracy na wakacje, na ferie i ci po prostu oddam. Ja muszę tam pójść!  - Madison. Wszystko jasne, gdzieżby o mnie chodziło. Starałam się je ignorować, lustrując wzrokiem tę część ulicy. Szukając powrotu, ale wrzeszczały na tyle głośno, że okazało się to niemożliwe.
- Ty nic nie rozumiesz i chyba nigdy nie zrozumiesz. Jesteś za bardzo zapatrzona w siebie, w Michaela, w Samborę.
-  Susie...dobrze, może wiele nie rozumiem, nie rozumiem tego, dlaczego chcesz iść na ten koncert, kiedy ty nawet nie słuchasz Aerosmith. - Punkt zwrotny, jednak się zainteresowałam. Czyżby żarły się tak o koncert...
 Słuchałam w skupieniu, oddalona jakieś dziesięć metrów od nich. Z czasem zaczęłam się stopniowo przybliżać, oglądając sklepowe witryny. Wyglądało to pewnie nienaturalnie, ale i tak nikt nie zwracał uwagi, pojawiający się raz na jakiś czas ludzie byli zajęci swoimi sprawami. Podczas gdy mnie rozczuliły słowa młodszej z dziewcząt.
- Chciałam tam iść z tobą...przeżyć to z tobą. Być częścią twojego świata, chociaż na chwilę. Ja wiem, że jestem gówniarą...ale... Madison... no...ja po prostu chciałam trochę pobyć z tobą. Tylko z tobą, a nie z tą całą bandą idiotów od Michaela. Od kiedy on wyjechał stałaś się nieznośna. Wszystko cię drażni, drzesz się na mnie bez powodu...wiem, że jest ci źle bez niego, mi chyba też, chociaż on był przecież dla mnie nikim. Do ciebie chociaż dzwoni i pamięta, a ja to co? Zostanę w jego pamięci jako ta mała siostra Laury, którą nie warto się przejmować...
 Uderzyło mnie to. Momentalnie pomyślałam o sobie i Caroline. Jasper... Nas rozdzielono. I mnie było źle. A on był nieznośny. Ona była za oceanem. Posmutniałam, znów znienawidziłam siebie. Dlaczego interesowałam się życiem innych do tego stopnia? Przeżywałam to jakby bardziej od nich.
- Madison, bo ja cię chyba kocham. - Caroline, kocham cię. Boże, czym to się różniło? Naprawdę świat jest tak mały, że skazano mnie na spotkanie borykających się z prawie identycznymi problemami? Tu nawet było gorzej. Faceci namieszali, co za podłe stworzenia...
 Z transu wyrwały mnie słowa pożegnania, które w końcu padły. Odwróciłam się znów w ich stronę, zastałam tylko straszą; stała sama i patrzyła, jak młodsza szybko leci w nieznanym mi kierunku. Nie wiedziałam, co robić. Nie wiem, dlaczego chciałam coś w ogóle. Powinnam wracać. Do Caroline. Do nich.
- Wyhodowałyście sobie bardzo urokliwą relację... - powiedziałam nagle, po czym ugryzłam się w język. Mój impuls znów mnie przechytrzył. Chciałam zniknąć, ale na ucieczkę było już za późno. I tak nie wiedziałabym, w którą stronę.
- O kurwa... - Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na mnie wielkimi oczyma, dłoń, w której trzymała nieudolnie odpalonego papierosa zatrzęsła się. Tak sądziłam, że lubi sobie poprzeklinać, ha. - Ale że o co chodzi?
- Byłam na tyle wredna, że podsłuchałam, chcąc i nie, waszą rozmowę. - Podeszłam bliżej niej, wyciągając z kieszeni kurtki paczkę fajek, potem jedną z nich. - Użyczyłabyś mi ognia?
- Ja... To jest... Jasne...
- Dziękuję. - Odpaliłam papierosa i zmierzyłam raz jeszcze dziewczynę wzrokiem, wypuściłam dym. - To była twoja siostra? Ta młoda.
- Siostra mojej byłej koleżanki... A teraz się do mnie przyczepiła i wszędzie musi za mną łazić. Mam tylko nadzieję, że wróci do domu...
- To... - urwałam. Ewidentnie poruszyłam coś drażliwego, brunetka westchnęła i wbiła wzrok w chodnik. Wiem, że zobaczyłam coś, czego nie powinnam. Usłyszałam też za wiele. - Nie chcę być wścibska. Po prostu wasza dyskusja i to wszystko, co powiedziała, i ty... Wydało mi się takie chorobliwie znajome.
- Znajome? - Znów na mnie spojrzała. - W ogóle, ty prawdziwa jesteś czy ja wpadłam przed chwilą pod samochód i jesteś tylko jakimś moim pieprzonym złudzeniem, bo jestem w śpiączce?
- Właśnie ja też to widzę...
 Stałyśmy chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie z uwagą. Mogłaby spokojnie być moją siostrą, byłyśmy łudząco podobne. Zaśmiałam się krótko, przez głowę przeleciała mi myśl, że skoro wybiera się na koncert Aerosmith, to ja muszę dobrze przypilnować Anthony'ego. Upuściłam z uśmiechem peta i wgniotłam go w ziemię, po czym w skrócie powiedziałam jej o znajomych odczuciach. Wspomniałam tylko o rozstaniu, Anglii, dnie i finalnym spotkaniu po latach. Dziewczyna patrzyła tak i wyglądała jak otumaniona. Aż nagle wykrzyknęła, że mnie zna, że gdzieś kiedyś widziała. Zamarłam. Czyżby ktoś już Nas sprzedał...? Okazało się, że sama się poplątała. Nic nie było przesądzone, wciąż wychodziła z szoku, że jesteśmy tak podobne. Uznałam, że zmienię temat na lżejszy.
- Wiesz, usłyszałam jeszcze, że wybierasz się na koncert. Jakieś...Aerosmith?
- Sama nie wiem. Myślałam, aby pójść i w sumie idę w tamtym kierunku, ale jak się tak głębiej nad tym zastanowię, to... - Spojrzała na zegarek. - I tak się spóźniłam. - To znaczy, że ja też. Będzie kara. Chociaż...
- Zaufaj mi, że jak się sprężysz, to zdążysz. Steven nie lubi wychodzić równo z dzwonkiem. Lubi trzymać w niepewności - odparłam spokojnie, po czym uśmiechnęłam się do niej. - A ja też się tam wybieram i szukam przewodnika, co mnie zaprowadzi...wiesz, ja nie stąd. Jakby się zgubiłam, a obiecałam, że...że będę...
- A ty to co? Na każdym koncercie byłaś, że wiesz, co Steven robi? - spytała z wyraźną kpiną w głosie, która mnie lekko rozstroiła. Tak sądziłam, że jest cwaniurą. Tak sądziłam, że ma się za małą buntowniczkę. A do mnie się nie mówiło takim tonem bezkarnie, o nie. Odkąd pojechałam na trasę, sztuka droczenia się nie była mi obca, miałam teraz okazję ją wykorzystać. Caroline nie powinna się obrazić. Obrzuciłam brunetkę morderczym spojrzeniem.
- Tak się składa, że od miesiąca nie mogę się spokojnie wyspać, bo pół nocy słyszę, co Steven robi za ścianą. Tak się też składa, że jeżeli tam nie trafię, to pan Perry zmarznie, wracając do hotelu... - dodałam, widząc, że ta zaczyna się lekko krztusić, i poprawiłam na sobie czarną skórę.
 Dostała po tym wszystkim uroczych napadów histerii, nerwowo przeskakiwała z nogi na nogę, machała rękoma, gestykulowała, starając się pomóc mi w zrozumieniu tego, co mówiła. Ciężko było, ale ja nie miałam czasu się dłużej nad tym rozczulać. Chciałam, by mnie po prostu zaprowadziła do hali, nie lubiłam rzucać obietnic na wiatr. A nie będę też ukrywać, że kochałam moment, kiedy On schodził ze sceny, zostawiając ten rozwrzeszczany tłum, którego częścią sama niedawno byłam...i podchodził do mnie. Bo stał się mój, doskonale o tym wiedziałam. Gorzej, że moja niedoszła przewodniczka tego nie rozumiała i nie była w stanie się okiełznać, by mnie poprowadzić.
- Czekaj, czekaj...ja muszę to ogarnąć... Wyglądasz jak ja...za parę lat. Dobra, może ty tego nie widzisz, ale ja to widzę. Gadasz mi, że masz jakieś tam podobne przeżycia jeśli chodzi o...i tak dalej, a do tego chcesz mi powiedzieć, że jesteś związana z Aerosmith...? Kurwa, mnie chyba pojebało do reszty!
- Wolnego, kochana. Jestem związana przede wszystkim z prowadzącym. - Nie mogłam się powstrzymać. - A z tobą jest wszystko w porządku, z tobą jest absolutnie wszystko w porządku...jak masz na imię? I błagam, zabierz mnie tam. Ja muszę tam dotrzeć, bo mnie zabiją po fakcie, hej...
- Z prowadzącym...jeszcze lepiej. I może mi powiesz, że w wolnych chwilach siedzisz sobie i rysujesz swoje dziwne obrazki z głowy...?
- Tak - odpowiedziałam szybko i szczerze, zresztą. - Moja praca polega na rysowaniu, jakby na to nie spojrzeć. Projekty okładek. Książek.
 I tutaj znów się pogrzebałam, wyszło, że dziewczyna planuje robić dokładnie to samo. Runęła na chodnik, usiadła na krawężniku i powtarzała w kółko wszystkie podobieństwa między nami. Nie będę udawać, że mnie one ani trochę nie fascynowały, całe to spotkanie, ale znosiłam już jajo, ja MUSIAŁAM dotrzeć do hali, gdzie był koncert. Starałam się ją przekonywać, ta zaczynała majaczyć. Robiłam wszystko, kusiłam ją podpisami chłopaków, machałam jej identyfikatorem upoważniającym do przebywania na backstage'u. Nic. W końcu powiedziałam, że zrobię dla niej wszystko, jak mnie zaprowadzi. Uległa.
- No dobrze... I jestem Madison... Ale...skoro zrobisz dla mnie wszystko...ja cię tam zabiorę, ale nie chcę iść na ten koncert...pewnie wyda ci się teraz to dziwne, ale ja...chyba muszę z tobą porozmawiać, bo to wszystko...nie mogę.
- Świetnie! - Wstałam pocieszona z krawężnika i pomogłam wstać Madison. - Madeline, ale mówią mi Dee. I tak... Zaprowadź mnie po prostu do hotelu. I tak będzie już bezsensu iść na sam koncert. Jeszcze skoro chcesz porozmawiać. - Popatrzyła na mnie niepewnie. Słuszne, jeszcze przed chwilą byłam gotowa się pocięć, byleby tylko dotrzeć na ten nieszczęsny występ, ale po jej słowach moje myślenie zboczyło na inny tor. Ten jeden raz... - Madison, wiem, co robię.

***

 Udało mi się wytłumaczyć jej, w którym hotelu się zatrzymaliśmy. Naturalnie nie zapamiętałam nazwy, naprodukowałam się ze szczegółowym opisem budynku, co okazało się zupełnie zbędne, kiedy ta powiedziała mi, że w sumie mogła się sama domyślić, tam zawsze zatrzymują się gwiazdy. Przemierzałyśmy stosunkowo szybko zimne Seattle, rozmawiając wciąż o tym, co nas obie uderzyło, a ją zwłaszcza. Otumaniło ją, ja starałam się trzymać zdrowy dystans, odpowiadać na pytania, czasem jakieś zadać. Kolejna idealna okazja, by powierzyć komuś moją największą i najprawdziwszą życiową dewizę. Znów znalazła potwierdzenie; nic nie dzieje się przypadkiem. Madison się zgodziła, powrócił do niej uśmiech. Sama już zapomniałam, że powinnam teraz być gdzie indziej. Wyjątkowo zdałam się na tłum rozpalonych kobiet, które może wystarczająco zdopingowały mojego kochanego, haha. Raz one. I wszystko mogłoby być już w porządku, ale znów zerwał się wiatr. Spytała o coś, co mnie wytrąciło z rytmu. Tym razem ja się podłamałam.
- Jak to jest...? Być po tej drugiej stronie...w tym świecie, ale jednak w cieniu...?
- Ciężko jest - odparłam po chwili, po czym znów na nią spojrzałam. Zatrzymałam się w sobie, czas zawrócił. - Osobiście trafiłam na moment, kiedy jakby powstali na nowo. Co prawda wracają na szczyt, do dawnej formy... Ale muszą jeszcze wrócić do czystości. Ja jestem jego matką, nie tylko kobietą. Pilnuję go. Pomagam mu. Rozmawiam. W nocy czasem chce mi się płakać, że nie dam rady, że on znów nie da rady. A z drugiej strony on opiekuje się mną, ja bez tego zginę. I mam taką świadomość, że on wychodzi na scenę dla tych ludzi, ale wraca tylko dla mnie. Tak mówi. I tak ma każda...z nas. Kochamy się jak normalni ludzie. Z tym, że jest o wiele więcej pułapek. Boże, są wszędzie. I będąc tam wcale nie jesteś w cieniu, Madison. Jesteś w centrum, kiedy zdasz sobie sprawę z tego, co ci powiedziałam. I czujesz triumf nad połową kobiet świata - zaśmiałam się ostatecznie. - Oni są najbardziej zagubionym gatunkiem mężczyzn. Oni najbardziej potrzebują tej miłości, Madison. Kiedy cię w środku nocy nagle przytuli jak małe dziecko matkę... To nie są ci ludzie, których ty widzisz w gazetach, telewizji. Oni tak wyglądają, oni się tak zachowują... Bo tym sposobem unikną zbędnych pytań.
- Teraz to bardziej zobaczyłam siebie i Michaela niż siebie i Richie'go - westchnęła po chwili milczenia. - Za trudne to wszystko...
- Tam jest pięknie, ale nie możesz nawet na moment zapomnieć, co przeżyli. Co mają za sobą i o czym chcą zapomnieć, choć wiesz, że tak naprawdę nie mogą tego zrobić. To jest najtrudniejsze. Kim jest Richie?
- Moim chłopakiem. - Uśmiechnęła się niepewnie, na co ja jej tylko odpowiedziałam, że tak właśnie sądziłam.
 Wspomniała wcześniej, że Sambora. Wiedziałam, że skądś kojarzę, okazało się, że jeśli jestem z Nowego Jorku, to pewnie w radiu zasłyszałam. Tak się złożyło, że w Nowym Jorku żyliśmy na co dzień, zatem to pewnie było radio. Może padło kiedyś na zapleczu. Zresztą, w tamtej chwili nie to było dla mnie ważne. Kiedy zobaczyłam hotel i pociągnęłam gwałtownie Madison w jego stronę, w ogóle się tym już nie interesowałam. Rozbawiło mnie jej przerażenie, ale chciałam, by poszła ze mną dalej. Chciałam z nią jeszcze porozmawiać. Znów zaczęła stawiać opory, bała się tam wejść, bała się reakcji ludzi, którzy tam byli. Jakby miała ich za lepszych od siebie, on nas. Miałam wrażenie, że się przy mnie krępuje. A przecież ja byłam tu tylko dlatego, że...och.
 - Możesz tak sobie przyprowadzać fanki?
 Bawiło mnie to tak bardzo. Oczywiście, że mogłam. To, że wkroczyłam na zupełnie inny poziom życia, inną sferę, nie sprawiło, że stałam się mniej zależna. A skąd, wciąż miałam swój silny głos. Przemknęłyśmy szybko przez hotelowy hol, machnęłam tylko kilku osobom swoją zbawienną przepustką i wciągnęłam Madison za sobą do windy, szybko wcisnęłam odpowiednie guziki, po czym znów spojrzałam w jej zdezorientowane ślepka.
- I tak już ci wystarczająco zaufałam - powiedziała zduszonym głosem.
- Można mi zaufać. - Uśmiechnęłam się i przejrzałam w sporym lustrze. Wielkie plusy wind. - Można ufać.
- Pewnie się jeszcze nie raz spotkamy...
- Chciałabyś? - spytałam. Jej stwierdzenie zabrzmiało jak myśl, która powinna na zawsze zostać tylko w jej głowie. Nie sądzę, by chciała mi o tym mówić.
- Sama nie wiem. Ale zapamiętaj sobie nazwisko McKagan. Duff McKagan.
- O proszę. Gra. - Spojrzałam na nią. To nie było pytanie, to było dla mnie jasne. Po tym wszystkim... Kiedy winda stanęła, zachęciłam ją ruchem głowy znów, by poszła za mną. Poszła i szepnęła cicho, że owszem, gra. Zapamiętam.
 Po krótkiej walce z kluczem, udało mi się otworzyć drzwi do naszego pokoju, och, apartamentu. Weszłyśmy do środka, młoda zagwizdała z zachwytu, a ja rzuciłam kurtkę na kanapę, po czym podeszłam do jednego z ciężkich pokrowców stojących przy ścianie. Szukałam czegoś, co chciałam jej dać od samego początku, w między czasie dostała moje pozwolenie na spoczęcie, napicie się, rozgoszczenie. Klęłam sama do siebie, przeklinałam Joe'go, który nie powinien dotykać rzeczy, których mówiłam, by nie ruszał. Pogrążyłam się w wykopaliskach wśród naszych pierdół, kiedy znów Mad zadała pytanie. Celne.
- Wspominałaś coś, że przytrafiło ci się coś podobnego jak mnie i Susan. Mogę wiedzieć dokładnie, co się stało?
 Mruknęłam coś cicho i niedługo potem usiadłam przy niej, na kanapie. Wzięłam na raz szklankę whisky i z zimną krwią streściłam jej szalone lata, kiedy to byłam sama. Kiedy moje dziewczyny poleciały za ocean, polecieli i rodzice, a ja chciałam uparcie walczyć o niezależność z jadowitym wężem Jasperem u boku. Powiedziałam jej o całym fałszu, jaki z niego wypłynął i naszym wielkim zwycięstwie, kiedy znów spotkałyśmy się po latach. Ja i dziewczyny. W innym świecie.
- ...i przestałam być sama. Moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, miałam niewiele, a teraz... - Uśmiechnęłam się blado.
 Zrozumiała, że w jej historii zobaczyłam swoją. Ja dowiedziałam się, że i u niej śmierć zagrała ważne skrzypce. Że śmierć odebrała jej koleżankę, a siostrę małej Susan. Jej przyjaciel i jej chłopak szukali szczęścia w świecie, do którego należał Mój. Tylko oni byli teraz tam, gdzie Aerosmith piętnaście lat temu. Albo nawet oni nigdy nie byli w aż takiej dziurze kariery. Czasy się zmieniły. Rozmawiałyśmy jakbyśmy znały się już od dawien dawna. Otwarłyśmy się. Zobaczyłam, jak bardzo ta jest rozdarta, kompletnie nie wie, co z sobą zrobić. Myślałam tak, aż dotarła mnie przytłumiona fala krzyków podniecenia, ekstazy, dziki pisk. Z holu. Wrócili.
- Wracają, Madison - odparłam i zaśmiałam się cicho. Obruszyła się. Ja podeszłam znów do pokrowca, z którego wyjęłam jeden z plakatów promujących trasę. Były nie do zdobycia, tylko my je mieliśmy. Uznałam, że jeden dam właśnie Madison, powiedziałam jej, jaki unikat będzie mogła sobie zatrzymać. - Możesz jeszcze dostać z podpisami.
- Chcę jeden podpis - odparła cicho, patrząc na plakat. - Twój.
 Dreszcz.
- Tego się akurat nie spodziewałam. - A zaskoczenie moje było ogromne. Ale mój mózg szybko rozpracował, że jeśli nie zrobię tego teraz, to oni zaraz tu wpadną, a na pewno Anthony z Caroline, jak Caroline to i Steven, zobaczą Madison, mnie, i zacznie się przesłuchanie. Byli już na piętrze, wzięłam pierwszy lepszy flamaster leżący na ławie i podpisałam się. - Dee Wakeford, proszę...
- Będzie mi przypominał, że to wszystko było prawdą... - Podeszła i po prostu się przytuliła. Odwzajemniłam gest z czystą przyjemnością, mówiąc cicho, że to jest właśnie jeden z plusów bycia po tej stronie. Przykleiła się do mnie, a ja patrzyłam spokojnie, jak klamka drzwi w końcu opada na dół, drzwi otwierają się bezszelestnie.
- Madison, będziesz się musiała ostrożnie wycofać i żadnych gwałtownych ruchów... - Uśmiechnęłam się do niej znacząco.
- Ale jeszcze się spotkamy. Na pewno... Zapamiętaj tylko nazwisko McKagan albo Sambora.
- Pamiętam oba. - Powiedziałam poważnie i popatrzyłam jej w oczy raz jeszcze. - A ty zapamiętaj, że wierzymy, że te nazwiska zapamięta znacznie więcej ludzi. Każdy z nich zaczynał od marzeń. Każdy z nich zaczynał z tym samym celem. I wytrwał. Wiara, Madison. - Puściłam do niej oczko, po czym kiwnęłam głową na swojego ukochanego, który stał bez słowa w progu i przenikliwie obserwował to, co się działo. - Pamiętaj, młoda. I ty pamiętaj.
 Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie ciepło, po czym odwróciła się i wlepiła wzrok w Joe'go, tkwiącego wciąż w progu.
  - Dzień... A raczej dobrej nocy i do zobaczenia...w innym życiu...czy jakoś tak. Masz super laskę i nie spieprz tego - wydukała i raz jeszcze na mnie spojrzała, potem na niego i przytuliła do siebie plakat, z którym wyszła koślawo z pokoju. Zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
- Cześć, stuknięta Madison - powiedziałam, patrząc za nią, po czym zamknęłam drzwi i przeniosłam wzrok na mężczyznę. - A ty zapamiętaj, co powiedziała.
- Ja doskonale o tym wiem. Zdałem sobie sprawę, kiedy dziś cię nie było. To był słabszy koncert, Madeline, zdecydowanie.
- Wynagrodzę ci to jeszcze, kochanie, słowo.
- Mam nadzieję - odparł i oparł się o drzwi. - A ona... Powinienem pytać?
- Nie - szepnęłam z uśmiechem.
 Nie chciałam już żadnych pytań. Wzięłam go tylko za rękę i pociągnęłam w znanym kierunku.

* *** *
Jesteśmy końca bliżej, niż dalej, chciałabym powiedzieć. Co więcej, mam w swoim archiwum coś nowego, dręczy mnie pytanie, czy winnam to już publikować. Może czekać?
Pomocy.

czwartek, 8 stycznia 2015

~ droga krzyżowa: Anthony Joseph Pereira


Najgorzej. Zdecydowanie najgorzej przyszło. Wychodzi, że ten i dwa poprzednie stały się przeklętą trójcą. Koszmarne kłucie jest, było i pozostanie ze mną. Ale sztuka dla sztuki. Tylko boleśnie dociera. Cholera.
Chcę tylko publicznie powiedzieć, że uwielbiam Billie całym swoim sercem, stąd moje nagłe załamania tym, co się dzieje.
I chcę ten zadedykować dwóm Haniom, w czym jednej Rocky.

* *** *
,,Don't tell me it's not worth tryin' for 
Can't tell me it's not worth dyin' for 
You know it's true 
Everything I do, I do it for you ''
***

Nigdy nie zaufać kobiecie

- Zajebista jest.
- Nie.
- Mówię ci, że jest zajebista.
- Nie.
- Perry, kurwa, z tobą się nie da! Dlaczego tobie się nie podoba żadna z tych lasek, co jest z nimi źle?!
 Statystyczna rozmowa w komercyjnej relacji - okrzykniętej Toxic Twins, która zresztą okazała się nie tylko komercją, a pięknie smutną prawdą - z lat siedemdziesiąt do siedemdziesiąt dziewięć. Tak było od dawien dawna, tak było od zawsze i cokolwiek by się nie działo, te rozmowy pozostaną. Jestem w stanie założyć się o wszystko, co mam, że kiedy skończymy elegancko sześćdziesiątkę, to on i tak spyta mnie, a raczej narzuci, że pewna ona jest zajebista. A ja odpowiem mu, że nie jest, nieważne, czy zgodnie z prawdą. Byleby tylko nie po jego myśli.
 Nasze pierwsze spotkania kończyły się tylko na szybkiej wymianie zdań, uwaleniem wszystkiego olejem spod wiekowych frytek, które miałem przyjemność mu wydać, kilku skrytych zachwytach tym, co potrafimy zrobić z muzyką... I tyle. Nikt jeszcze wtedy tak nie myślał o zarzucaniu wszystkich ówczesnych zajęć i zostawieniu tego, co obecnie mieliśmy, z okrzykiem ''pierdolcie się, jadę pozować do zdjęcia na nową okładkę Rolling Stone'a''. To było później. Przed tym myślało się tylko zrobieniu czegokolwiek innego, ja nie byłem człowiekiem, którego miejsce jest w tanim barze. Byłem człowiekiem, chłopakiem, który przez pierwsze lata swej jakże produktywnej edukacji marzył o studiach, o nauce ścisłej. Zapewnieniu spokojnej przyszłości, miało być idealnie. Podczas gdy wyszło jak zawsze. Nie było ani studiów, ani przyszłości, a już na pewno nie było spokoju. Był za to Steven, do którego moja gra przemówiła bardziej, niż ktokolwiek przypuszczał.
- Ty będziesz moim bratem!
 Nie miałem nic lepszego do roboty, więc popatrzyłem tylko na niego i zgodziłem się. W te kilka sekund, zanim potrząsnąłem twierdząco głową, chciałem przeanalizować wszystkie korzyści i defekty, jakie mogłyby się pojawić po zostaniu jego bratem. Nic z tego nie wyszło, pierwsza myśl, jaka mignęła gdzieś w moim mózgu była najlepsza i nie żałuję jej do tej pory, choć mam codziennie przynajmniej osiem wątpliwości. ''Keith Richards ma brata. Gra z nim w zespole. Ikona i prekursor. Jeden gra, drugi śpiewa. Kurwa, my też tak zróbmy!'' - jak się później okazało, Steven nie zaproponował mi tego braterstwa od tak. Po prostu w jego głowie pojawiła się identyczna myśl. I można było robić zespół, ze mną był Tom, z którym znaliśmy się już może cztery lata. Dalej Joey, w końcu i Brad. Mieliśmy komplet. A przed nim kilka zgrzytów, na start.
- Nazwijmy się The Hookers! - wrzasnął Steven. Owszem, był nadpobudliwy i z roku na rok jest coraz bardziej. W odpowiedzi spojrzeliśmy wszyscy na niego, po czym wróciliśmy do dyskusji. Nie dał za wygraną. - Kurwa, to weźcie wymyślcie coś lepszego, nic z tego nie będzie, jak dalej będziemy tak pracować!
- Arrowsmith... - mruknąłem po chwili, myśląc o starym zespole Kramera i powieści Sinclaira Lewisa, którą każdy z nas przerabiał w szkole. Mniej lub więcej...
- Co powiedziałeś? - A jednak zaskoczyło. Steven wlepił we mnie swoje wielkie oczy, a ja powtórzyłem. Milczał chwilę, aż się stało. - Coś jak... AEROsmith... Mocniejsze. Wystrzałowe.
- Dobra - odparłem i popatrzyłem po pozostałej trójce; nie było sprzeciwów, były delikatne uśmiechy i skinienia głów, zatem nazwa została zatwierdzona.
 I nie było nic, tylko nieustający lot ku górze, marzył nam się szczyt. Marzyły nam się sceny tak potężne, jaki do tej pory oglądaliśmy spośród dziesiątek tysięcy ludzi, tłumów. Ale my tam nie chcieliśmy zostać, chcieliśmy stać przed nimi. Im bliżej tego byliśmy, tym bardziej napięta stawała się atmosfera. Wbrew pozorom.
- Ma problem, że już z nim nie mieszkam.
 Dziewczyna w odpowiedzi zmarszczyła tylko brwi, po czym wzruszyła bezradnie ramionami, bo co jej pozostało? Owszem, tutaj były zgrzyty, chodziło o dobrze nam wszystkim znaną Elyssę Jerret, która z czasem została i moją żoną, ponieważ ja sam wiedziałem najlepiej, co robię. Problem zaczął się dawno, wtedy, kiedy okazało się, że nie jest zainteresowana Stevenem, spotyka się ze mną a ja chcę jeszcze z nią mieszkać. Gdyby to samo zrobił Tyler - byłoby w porządku. W połowie lat siedemdziesiątych zaczęło dziać się coś złego.
- A rób sobie co chcesz, mnie to pierdoli. Tylko dla mnie jedno zrób.
- A mianowicie?
- Nigdy nie ufaj za bardzo kobiecie, Perry. Nigdy jej nie ufaj, bo przegrasz.
- Zapiszę to sobie - fuknąłem zażenowany i zabiłem go wzrokiem. Zupełnie tak samo jak on mnie cztery lata później.
 Niedługo po tamtym ostrzeżeniu stanęliśmy na scenie, którą w snach zwiedziliśmy już wzdłuż i wszerz kilkadziesiąt razy. A niewiele później zaczęliśmy spadać w dół. Kłóciliśmy się coraz więcej, braliśmy coraz więcej, graliśmy dla siebie - coraz mniej. Majestatyczne białe skrzydła Aerosmith zostały bezlitośnie podcięte. Winni byliśmy my sami. Pod koniec dekady doszło do rozpadu. Odszedł Brad. Odszedłem i ja, w urojonej dzięki narkotykom nienawiści do Stevena, jego do mnie też.  Stevena, mojego brata. Uznałem, że to najlepsze wyjście, ale z drugiej strony myślałem, że gorzej już nie będzie. Pomyliłem się. Najgorsza męka dla mnie, zostałem kompletnie sam.
 Ponieważ za mocno zaufałem. Zaufałem kobiecie. Która odeszła z naszym synem w jeszcze większej nienawiści.

1984

 Nikt z nas nigdy się nie poddał. Kim byśmy byli, gdybyśmy nie podnieśli się po tak tragicznym w skutkach upadku? Nikim. To by znaczyło, że nigdy naprawdę nie zaistnieliśmy. Dlatego z początkiem osiemdziesiątego czwartego znów skleiliśmy się w jedną całość. Co prawda gdyby nie interwencja osób trzecich, pewnie nadal nie rozmawiałbym ze Stevenem, on ze mną. Ja bym dalej ciągnął The Joe Perry Project bez większej przyszłości jak wydane już dwie płyty, on dalej leciałby na połamanych skrzydłach Aerosmith, które niewiele już miało z tego, co kiedyś sobą prezentowało. Problem największy był w nas. Steven jest dumny, ja też. A nasze spięcie sprzed lat było na tyle silne, że duma nie pozwalała nam się pogodzić z własnej woli. Jak to żałośnie brzmi. Przecież każdy tego chciał, my zwłaszcza. Do zespojenia musiało dojść. Prędzej czy później. Doszło. I trzeba było obwieścić to spragnionemu światu z wielkim impetem, dlatego została i zorganizowana długa, wyczekiwana, trasa - Back In The Saddle. Podzielona na dwie tury i właśnie w tym miejscu zaczynają się kolejne schody, ale przynajmniej nie z winy zespołu. Gorzej, chodzi o uczucia. Historie lubią się powtarzać, jak uniknąć błędnego koła?
 Dokładnie o to spytałem się po ostatnim koncercie pierwszej części trasy. W pieprzonym Nowym Jorku, przeklętym mieście, w którym od pewnego czasu mieszkaliśmy chyba tylko z nudów. Oczywiście, że lepiej byłoby w Los Angeles, na pewno mi. Lepiej chociażby w Bostonie. Ale kiedy człowiek nagle ma za dużo pieniędzy, to głupieje i jest w stanie momentalnie je przepierdolić na dwie zbędne rzeczy, czyli na narkotyki i dom w Nowym Jorku. I jak żałuję tego już drugi, może trzeci rok, i tak nic z tego nie wychodzi. Był okres, kiedy płaciłem tylko za utrzymanie domu. W którym mnie nie było, bo integrowałem się jeszcze bardziej ze Stevenem, na ''odwyku'', a potem pojechaliśmy w trasę i wszystko poszło się i tak walić. Jak głupim trzeba być, by sądzić, że po dziesięciu latach brania, jakby na to nie spojrzeć, można będzie zapomnieć o tym w niecałe dwa, trzy miesiące? Chociaż tak powiedzieć też nie mogę, i tak było lepiej. Porównując to z przeszłością - naprawdę było lepiej, ale dało się przewidzieć, że to tylko kwestia czasu. Że wrócimy, nie będzie co robić i znów się zacznie. Nie pomyliłem się szczególnie, zakładając tak, jednakże...
- Nie wierzę, że jesteś aż tak ślepy, by nie zauważyć, że się o ciebie martwię! Że mi zależy! Nie widzisz, jak na ciebie patrzę! Nie słyszysz, jak z tobą rozmawiam! Nie czujesz, jak przy tobie oddycham! Nie rozumiesz, że się w tobie zakochałam, sukinsynu!
 Nie, nie rozumiałem tego. Nie chciałem nawet tego rozumieć. Przerósł mnie ogrom sytuacji, jej obrót. Takie rzeczy po prostu się nie dzieją, są absurdalne i nienormalne. Ktoś mi ją zesłał, urodziła się jakby z misją, by mnie ośmieszyć przed samym sobą, wypowiadając słowa, których najbardziej nie chciałbym usłyszeć. Słowa, których się boję. To się nie mogło tak wydarzyć, ponieważ ona była kobietą, a nikt nie ranił bardziej precyzyjnie od nich. Śmiem twierdzić, że robiły to lepiej nawet od Stevena. Upadałem tak wiele razy, nie rozumiałem, dlaczego tym dziewczynom nie zależało na niczym - i mnie. Poległem najpierw przez Elyssę, potem przez Billie, ale tu już ja sam jestem sobie winien. Od początku było jasne, że będzie źle, że nie będę się potrafił nią zająć. Nie wiem, jak przetrwaliśmy ten rok. Była dla mnie za silna i zbyt stanowcza, ja nie potrafiłem. I teraz stanęła przede mną trzecia. Zza wód, z Wysp. W zasadzie pojawiły się dwie, a nawet trzy, ale ta ostatnia jest nieszkodliwa, albo to kolejne błędne wrażenie. Jednak na mnie zaczęła oddziaływać tylko ta jedna. Przeklęta, gdyby ktoś mi opowiedział podobną historię, śmiałbym się. Gorzej, kiedy muszę ją opowiadać przed samym sobą i brać ją za część mojego życia.
 Wróciło coś więcej, jak tylko prawdziwe Aerosmith.

Ktokolwiek zastanawiał się, kim jest Dee?

 Nie, nikt nigdy - poza mną - nie zastanawiał się, kim jest Dee. Nie jestem w stanie zrozumieć tego skrótu. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, pamiętam, jak bardzo znienawidziłem tę dziewczynkę, choć teoretycznie nic nie zrobiła. Pojawiła się tylko w nieodpowiednim czasie i miejscu, chociaż oczywiście Steven dał się wciągnąć w jej chorą grę. Nie wiedziała, co robi, tak myślałem. Znów hak, oczywiście, że wiedziała. Tylko jak to się stało? Jak nastoletnie dziecko było w stanie tak idealnie wszystko rozpracować, by potem ułożyć sobie życie w taki sposób, by skończyć idealnie tak jak się chciało? Zresztą nie, w sumie można. Steven założył, że zostanie gwiazdą i ikoną. Został. Tylko mi nie wyszło, nie trafiłem na te wymarzone studia, chociaż tak z drugiej strony nie robiłem nic szczególnego, by urzeczywistnić tamte marzenia. Ale wracając, nastoletnie i fałszywe dziewczę, kryjące się wówczas pod pseudonimem ''Dee'' rozdrażniło mnie tylko - i zniknęło. Kiedy dowiedziałem się potem, że nas oszukała, że tak naprawdę jest Madeline, nie zmieniło się nic. Dalej była dla mnie zakłamana i wyrachowana, przecież po coś nas tak zwodziła. Było mi jej szkoda. Żal. Ale pamiętam, że powiedziałem coś sprzecznego z moim myśleniem. Powiedziałem wtedy, że mógłbym się z nią przespać, gdyby miała jednak te siedemnaście, dajmy na to, lat. I słowo się rzekło, tylko dekadę później. Przeklęta. Im dłużej z nią rozmawiałem, rozmawiam dalej, tym bardziej ''Dee'' staje się dla mnie niezrozumiała. Nigdy tak do niej nie powiedziałem, nie miałem nawet takiego zamiaru. To dobre dla dziecka, nie dla takiej kobiety, jaką jest ona. Ma dumne imię i powinna nosić je dumnie. I szlag mnie trafia, kiedy tak na nią wołają, a ona reaguje z uśmiechem. Tania ksywka, niech się tego pozbędzie. Biorąc ją ze sobą dalej w trasę, miałem nadzieję, że się tego oduczy, mam zresztą dalej, przed nami jeszcze miesiąc, spokojnie. Nowi ludzie, trzeba się poznawać od nowa. Tylko co z tego, że ona powie ''Madeline'', jak zaraz zawoła ją nadpobudliwa panna Hadley. Oczywiście, że wrzaśnie ''Dee'' i wszyscy to podłapią, bo krótsze. Chociaż jest pewna ironia w naszej relacji.
- Już miałam ci powiedzieć jakiś czas temu, że jesteś idiotą - mruknęła, malując wciąż paznokcie. Leżała na łóżku w jednym z  pierwszych hoteli, o który musieliśmy się zaczepić, był dwudziesty ósmy grudnia.
- Już kilka razy o tym wspominałaś.
- Wiem, ale tym razem przedstawię ci najważniejszy powód ze wszystkim, w zasadzie już lata temu chciałam to zrobić.
- Robi się poważnie, słucham. - Usiadłem obok niej i spojrzałem na kolorowe paznokcie. Paski, czy ja naprawdę nie mogłem od tego uciec?
- Jak można mieć takie ładne imię, jakim jest Anthony, a pozwolić, by mówiono na ciebie Joe? Zrobiłeś tym krzywdę całemu światu, statystyczny mieszkaniec Ameryki, a na pewno Stanów, ma tak na imię!
- Co ty masz w głowie... - Spojrzałem na jej poważną twarz i zacząłem się śmiać, zawsze wyglądała na tak bardzo nieporadną, że nie potrafiłem tego powstrzymać. Uznałem, że odbiję ten zarzut, w końcu też miałem podstawy. - To jest dokładnie to samo, co mieć wdzięczne imię, jakim jest Madeline, a podawać się za Dee.
- Nie masz nic na to. Nie sama się tak ochrzciłam.
- Widzisz, ja też nie. Ale przyjęłaś, jak widać. - Uśmiechnąłem się wrednie. - Ten skrót na zawsze będzie mi się kojarzył wycwanioną siksą. I nigdy tak do ciebie nie powiem.
- A ja do ciebie nigdy nie powiem tak, jak się przyjęło.
 W odpowiedzi skinąłem wolno głową, uznałem, że nie będę jej wypominał, że raz do mnie tak powiedziała. Wtedy, kiedy zjadła ze mną śniadanie po raz pierwszy, piękny wrzesień. Prawdopodobnie doskonale o tym pamiętała. Przerażało mnie chwilami to, co kiedyś padło z jej ust. Ale zdałem sobie sprawę, że pozwalając mi się pokochać, powierzała mi także wielką odpowiedzialność. Chciała tego. A ja już raz położyłem sprawę po całości.
 Nie wiem, kiedy ją pokochałem. Powiedziałem jej o tym na dwa dni przed opuszczeniem Nowego Jorku. To się stało zbyt spontanicznie, to było jak atak. Który uświadomił mi, iż i ona wtedy pierwszy raz powiedziała, że kocha. Wcześniej wykrzyczała, że jest zakochana, a kiedy jej to nietrafnie wypomniałem jakiś czas później - oburzyła się.
- Powiedziałam ci, że się zakochałam. A nie, że kocham. Dla mnie jest tutaj niepozorna różnica, którą mogłabym wykorzystać przeciwko tobie, gdybym była inna, Anthony.
- Myślałem, że poznałam już wszystkie typy ludzi. Ale jak widać się pomyliłem.
- Jeśli o mnie chodzisz, to pomylisz się jeszcze kilka razy, tak myślę... - odpowiedziała wolno, gładząc moje włosy. Wciąż mam w głowie tamten obrazek, kiedy wróciłem rozdrażniony od Stevena, który zalał mnie słowotokiem kolejnych wizji na nowy album.
 Za dużo na raz, chciałem najpierw skończyć z tą pieprzoną trasą. A był wówczas koniec listopada, więc jeszcze nam trochę zostało. Nawet się nie zaczęło. Wróciłem tak, by leżeć potem z głową na jej kolanach i patrzyć na nią, to na jasny sufit. Szukając szczęścia i spokoju. Czuć jej ciepłe dłonie. Czuć samą obecność.
- Pomyliłem się już wiele razy, Madeline, może już wyczerpałem ten limit.
- Chciałabym, nie będę ukrywać.
- Istnieje cień szansy, bym cię kiedykolwiek poznał?
 Zapadło milczenie, trwające może i kwadrans. Podniosłem się niezdarnie i spojrzałem jej w oczy, jakbym szukał odpowiedzi na własną rękę. W końcu jednak rozchyliła niepewnie usta, bym przestał męczyć się z odnalezieniem czegoś, czego tam nie było. Chowała przede mną prawdę.
- A czy ja kiedykolwiek poznam ciebie?
- Racja - szepnąłem i przyciągnąłem ją do siebie.
 Nigdy nie mieliśmy się poznać. Przecież tu chodziło o coś więcej.

,,Powiedz, że nie umierasz, kiedy płaczesz za mną''
może jednak chciałbym, by płakała

 Tamta noc okazała się być tylko jedną z pierwszych, w których padały bardzo symboliczne słowa. Kolejna miała miejsce na dwa dni przed miesiącami drogi, czyli wtedy, kiedy uczuciowe sieroty zdobyły się na powiedzenie tych, jakże trudnych dwóch, wyrazów. Kretynem był ten, kto uznał, że powinno się je kierować tylko do jednej osoby. Jednej kobiety. Skąd ja mam, kurwa, wiedzieć, że mnie nie zdradzi, że nie okaże się zwykłą dziwką. Skąd mam wiedzieć, że ja będę na tyle silny, by oprzeć się wszystkim innym kusicielkom?
- Czy twoja matka nie przejmie się za bardzo, kiedy znikniesz teraz? W zasadzie od pewnego czasu mnie zastanawia jej reakcja, jeśli wszystko się wyda. Odkąd mi powiedziałaś o jej pewnych uprzedzeniach - zacząłem powoli, wpatrując się w okno i zaciągając się kolejnym papierosem.
- Moja matka i tata żyją w taki sposób, że raczej się nie dowiedzą do czasu, aż sama im nie powiem - odparła i usiadła na parapecie, opierając się o szybę, o którą rozbijała się chmura dymu, wytoczona właśnie z moich ust. Przeniosła wzrok na mnie. - A jeżeli chodzi o moje zniknięcie, to cała nadzieja w Leandrze.
- Ma upozorować porwanie?
- Bardzo śmieszne. Nie, ma im w razie potrzeby powiedzieć, że musiałam wrócić chwilowo do Anglii. I zaraz mnie spytasz pewnie, za co niby. Za darmo, tą samą drogą, jaką tu dotarłam. Wykorzystamy do tego Petera, syna Mary, czyli szefowej Caroline a żony Bena, przyjaciela mojego ojca. Młody i tak niedługo wraca do Cambridge, a moi rodzice nie wiedzą kiedy. Dlatego możemy uznać, że właśnie pojutrze, znów promem, który niedługo znów tu przypłynie. A Mary jest wtajemniczona we wszystko, co się dzieje, odkąd Steven przyszedł po Caroline do pracy właśnie. Ona jest z nami. Można założyć, że chodzi o jakieś sprawy związane z - urwała i pokręciła żałośnie głową - z Jasperem. Nic się nie wyda.
 Patrzyłem na nią jak w obrazek i przetwarzałem wszystko, co właśnie usłyszałem. Byłem w szoku, połowa z tego nie dotarła do mnie. Znów pomyślałem o czymś na jej psychice, miałem chwilę nawet takie podłe wizje, że ona i jej dwie dziewczyny razem wzięte w rzeczy samej mogłyby pozorować porwania. Zabójstwa. Wszystko. Jak trzeba myśleć, by skonstruować taki plan działania? Precyzyjny mechanizm.
- Im dłużej nad tym myślę, tym większa moja pewność, że cała historia z waszą drogą od Bostonu, poprzez dziesięć lat, aż do nas jednak rzeczywiście nie była zwykłym zbiegiem okoliczności i głupim uśmiechem losu.
- Oczywiście, że nie! W ogóle sama ta droga powinna ci wystarczyć, by uwierzyć!
- Dobra. Dobra. Ale załóżmy, że źli ludzie ze złych mediów zrobią nam niepostrzeżenie zdjęcie. Co jest pewne w zasadzie w stu procentach, że tak będzie. Przez te trzy miesiące nie ma nawet opcji, by tego uniknąć. I to zdjęcie potem trafi do jakiejś niemiłej gazety. Do gorącej tabeli z plotkami dla desperatek. I dajmy na to, że ta gazeta jakimś sposobem dotrze w ręce twojej matki. Co wtedy zrobisz?
- Wtedy... - Zamyśliła się i nagle posłała mi szczery uśmiech, odsłaniając znów swe białe zęby, po czym wypełniła całą sypialnię swym śmiechem i zeskoczyła z parapetu. Podeszła do łóżka, usiadła na nim i uniosła bezradnie ręce ku górze. - Wtedy nic nie zrobię, bo przestanę mieć matkę, jeśli tak się dowie!
- W zasadzie trafne spostrzeżenie. - To był ten moment, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że dobrze się stało. Dobrze, że tu była. Że nie miała wyrzutów, bo Leandra sama. Jej blond koleżanka mogła teraz spokojnie płacić połowę rachunku, przynajmniej na czas naszej nieobecności, na pewno Madeline i Caroline. Za mną i Stevenem nie powinna tęsknić.

***

 Trzecia w nocy okazała się być przełomem. Ciche szepty odbijały się od ścian, nasze ciepło przepełniało całe pomieszczenie. Leżałem przy niej, całując ją po szyi i błagając tak, jakby chodziło o darowanie. Życia. Mojego. W pewnym sensie tak było.
- Musisz tam ze mną jechać...
- Przecież jadę, aż tak ci zależy?...
- Potrafisz oddać mi coś, co utraciłem, stając się tym, kim jestem, potrafisz mi to oddać...
- Anthony...
- Nie chcesz tu być równie bardzo jak ja, nikt z nas nie chce tu być...
- Więc dlaczego wy...
- Obiecaj mi, że później stąd znikniesz. Ze mną. Chociażby na jakiś czas, zapomnimy o tym mieście, o tym przeklętym mieście, Madeline... Potrzebujesz tego...
- Obiecuję, obiecuję. Nie potrafiłabym inaczej, nie potrafiłabym zostać tu sama...
- I ja, dlatego cię proszę...
- Słowo...
 Impuls. Czas. Musiałem.
- Kocham cię...
 Dopiero po blisko godzinie milczenia, wzajemnej czułości, padła odpowiedź.
- I ja kocham ciebie...
 Ta dramatyczna wymiana zdań wraca teraz do mnie za każdym razem, kiedy stoję obok Stevena na backstage'u, po czy przed koncertem, a ona z Caroline biega z piskiem i śmiechem po tym pożądanym przez tysiące dziewczyn zapleczu tak, jakby były tu ostatni raz. Zarówno dla mojego beznadziejnego brata, jak i dla mnie, jasne było, że nie są tu ostatni raz. A na pewno żaden z nas nie chciał, by tak było.

* *** *
Proszę ładnie o komentarze, dziękuję jeszcze ładniej.

czwartek, 1 stycznia 2015

XVI: ,,Zbaw mnie tej nocy. Spraw, by było w porządku''


Och, jak zaczynać kolejny rok, to w wielkim stylu, taka niedyskretna uwaga, haha. Chciałabym szanownym Wam tylko przekazać, że w weekend dostaniecie moje nieskromne opinie u siebie, teraz działam tylko z pomocą telefonu i nie ręczę nawet za układ szesnastki. 
Rozdział sam w sobie przyszedł mi trudno i łzawo, było gorzej jak z Dee i Joe, o dziwo. Pierwsza część wymaga maksymalnego skupienia i wyciszenia, proszę. 
Oczywiście jest z dedykacją dla Lady Stardust - napiszże mi co w końcu.

* *** *
***

Steven 
październik, 1984r.

- Adaś o ciebie pytał, tak na marginesie... - powiedziała i spojrzała niepewnie w dół, a potem ostrożne rozłożyła się na niestromej części dachu mojego domu, gdzie udało mi się ją w końcu zaciągnąć. Uważałem to miejsce za wyjątkowo czarowne, powoływałem tutaj do życia już wiele tworów, mających pomóc nam znów wznieść się ponad wszystko i wszystkich, ale póki co każdy z nich trafiał tam, gdzie puste butelki po piwie i pogniecione paczki po fajkach Joe. Ale nie martwiłem się o naszą przyszłość tak jak kilka miesięcy temu, już nie. Mieliśmy dokończyć wielką trasę w reaktywowanym starym składzie. My, giganty. A dalej? Spojrzałem na leżącą obok mnie brunetkę, śledzącą uważnie zachodzące słońce i wiedziałem, że damy sobie radę.
- Kto? - spytałem.
- No jak to kto! Od dwóch tygodni ponad mi opowiada o tym, że byłeś u nas w pracy, że się go o mnie pytałeś, że powiedział ci, gdzie jestem. Że ci pomógł, a ty mu obiecałeś coś w zamian, a potem zapadłeś się jak kamień w wodę! I ja za to obrywam depresją szesnastolatka.
- Kurwa, ty o tym chłopaczku mówisz - zaśmiałem się i wróciłem pamięcią do podnieconego nastolatka, który rzeczywiście pomógł mi wtedy i gdyby nie on, to może nawet i nie byłoby jej teraz ze mną. - Dalej tam robi?
- Owszem, i nie planujemy go stamtąd wyrzucać. Zapieprza co prawda z mopem i miotłą całymi popołudniami, ale jest tak zdeterminowany, żeby zarobić, że aż miło patrzeć na jego zapał.
- Jeszcze będę miał okazję się odwdzięczyć, możesz mu powiedzieć, by był spokojny.
- Ja bym ci nie ufała na jego miejscu... Na swoim, zresztą, też ci nie ufam i absolutnie nie wiem, co ja robię z tobą na takiej wysokości...
- Ty sobie nawet nie zdajesz sprawy, jak wysoko naprawdę cię zabrałem - mruknąłem i nachyliłem się nad nią, całując ją. Bez wzajemności!
- Czuję zagrożenie dla swojego życia i zdrowia, proszę mnie stąd zabrać! - Pokazała mi język i zaczęła się śmiać.
- Kobiet nie zrozumiem...
- Samego siebie nie rozumiesz - odparła i zmieniła pozycję na siedzącą, przysunęła się bliżej mnie i oparła głowę o moje ramię. - Ale w sumie na jedno wychodzi.
- Dlaczego wy wszyscy się tak nade mną znęcacie? Z jednej strony Joe od samego początku zarzuca swoimi prześmiewczymi uwagami, z drugiej jest kobieta, która całkowicie przejmuje kontrolę, a ja nawet nie próbuję nic z tym zrobić, bo... - urwałem nagle. Co chciałem powiedzieć? Z czego tak nagle zdałem sobie sprawę? Czyżbym zobaczył drugie dno? Czyżbym poddał się w czymś jeszcze?... - Bo nie potrafię.
- Czego nie potrafisz...?
- Powiedz mi coś o sobie, Caroline.
- Ale... - Popatrzyła na mnie, wiedziałem, że się zgubiła. Zgubiłem się ja sam, rzadko kiedy żałowałem swoich słów, ale to był jeden z tych momentów. Nie kontrolowałem wszystkiego, co padło z moich ust. Coś mnie trafiło, musiałem zmienić temat. Jakbym zapomniał, że nie mam ze sobą typowej dziewczyny. Znów miałem przy sobie prawdziwą kobietę. Ugryzłem się w język, momentalnie zerwał się wiatr a nasze twarze zniknęły pod chmurą poszarganych, ciemnych włosów. Wzięła mnie za rękę i poprosiła, byśmy wrócili do środka. Posłuchałem jej.

***

 Owinięta szczelnie kocem powlokła się w stronę największego okna na piętrze, wdrapała się na szeroki parapet, zawalony poduszkami i kilkoma powypisywanymi długopisami, których nie miałem od miesięcy okazji stamtąd zabrać. Przycisnęła czoło do szyby i obserwowała w milczeniu kołyszące się niespokojnie drzewa na zewnątrz. Nie było słychać absolutnie nic, tylko dzikie wycie wiatru, rozbijające się na ścianach domu, wszystkim, co wokół. Pomieszczenie zostało zalane krwistoczerwonym światłem słońca, co ginęło już na dobre za wierzchołkami wieżowców z migającymi monotonnie lampkami na swych szpicach. Wspomnienie tego wieczoru miało zapisać się we mnie na podle długi okres czasu, bałem się nawet, że do końca. Chciałem unikać takich momentów w swoim życiu, kojarzyło mi się to z rozpadem relacji. Skierowałem głowę w przeciwną stronę, utonąłem w żałosnym odbiciu, które czekało na mnie w szklanej tafli lustra.
 Widziałem siebie i swoje zapadnięte, puste oczy, przysłonięte zmordowanymi przez ostre powietrze włosami. Zobaczyłem bladą skórę i nieprzyjemnie chude ręce. Za mną tylko oślepiający krwawy blask i wyłaniająca się z niego ucieleśniona gracja, będąca tak naprawdę znacznie dalej, jak sięgał mój wzrok. Okryta jasnym materiałem, przysłoniętym pięknymi, kasztanowymi falami. Zdrowymi, zadbanymi. Wsparłem głowę na swej suchej ręce, kryjąc dłonią usta. I po prostu zapomniałem, kim jestem. Zapomniałem o wszystkim, w co wierzyłem jeszcze niewiele ponad godzinę temu. Zapomniałem o wszystkim, co miałem zrobić, zapomniałem o potężnej wizji na całe przyszłe lata. Porwał je wiatr? Zabrała je ona i zagubienie w jej oczach. Co do tego doprowadziło, dlaczego właśnie dziś? Co planował Bóg, zsyłając do nas takie kobiety? Zamknąłem oczy, czekałem, aż słońce spadnie ostatecznie.
 Nie wiem, ile czasu minęło. Może godzina, rok, dekada, całe życie. To nie było ważne. Zalała mnie fala ciepła, poczułem delikatne dłonie na swych ramionach, otworzyłem oczy i znów miałem przed sobą szkło lustra. Jak wiele się zmieniło; słońce spadło, wyglądałem równie źle jak wcześniej, ale w nędznej poświacie drobnego księżyca nie było tego tak widać. Za mną była ona, wpatrzona w ten sam punkt na czystej powierzchni przeklętego zwierciadła. Klęczała przy mnie, zaciskając swe długie palce na moich barkach. Nie chciałem tego widzieć, ale było jej źle.
- Powiedz mi coś... - szepnęła, jej głos rozniósł się po całym pokoju. - Ale to jest chyba najcięższy temat, jaki może się pojawić, Steven...
 Przeszyła mnie zimna strzała, strzepnąłem jej dłonie z siebie i ująłem je w swoje, jakbym bał się, że może odejść. Teraz nie mogła Nie teraz, kiedy dotarła do tego, czego my wszyscy chcieliśmy uniknąć. Wszyscy chcieliśmy to zakopać głęboko pod ziemią. Miało nie istnieć. Ale zawsze wracało. Milczałem, ale ona nie była tchórzem.
- Pamiętasz, o co Madeline spytała twojego przyjaciela, zanim zacząłeś się ze mną regularnie widywać...
 Jej szybki i nerwowy szept rozrywał moje nerwy, serce. Oczywiście, że pamiętałem, przecież spytała go o to, o czym nie powinno się, według nas, nigdy rozmawiać. Skinąłem tylko wolno głową.
- Ja chcę się ciebie spytać o to samo, Steven. Tylko ja już znam prawdę, chcę, byś mi się do tego przyznał. Byś przyznał się przed samym sobą. Że jesteś niewyobrażalnym głupcem...
 Przewaliłem się na plecy, puszczając jej dłonie i zaciskając swe palce na kołdrze. Z całej siły. Patrzyłem tępo przed siebie, rozchyliłem usta, jakbym chciał coś powiedzieć, ale milczałem. Nie mógłbym, nie potrafiłem. Naprawdę nie potrafiłem. Jak mógłbym jej to na spokojnie odpowiedzieć? Miała mnie za straceńca, byłem w jej oczach żałosną jednostką, niewystarczająco silną, by zmierzyć się ze światem w pełni świadomości. I najgorszy był fakt, że miała rację. Mogłem skończyć z tym lata temu, ale wtedy wydało mi się tak bardzo niegroźne i naturalne. Tej nocy zobaczyłem, ile już mi odebrały. Ile przez nie przegrałem, ile straciłem. Nie ja jeden. Nazywałem je kiedyś białymi kochankami. Umiałem tylko prawić kazania przy Joe. Umiałem go tylko opieprzać za to, co robi, jak bardzo jest złe. Wypominałem mu, że przed powrotem do Aerosmith praktycznie nie miał pieniędzy, a te co były - były na minusie. Nienawidził mnie wówczas, a ja byłem pieprzonym hipokrytą. Nie widziałem swoich ran, nie widziałem szkód w sobie samym. Kochanka okazała się być zdzirą, która zmanipulowała nami wszystkimi. Zrozumiałem, że potrzebuję pomocy. Jeszcze nigdy nie było tak źle.
- Ja jestem za słaby, Caroline... - wycharkałem i odwróciłem się od niej nieświadomie, poczułem coś, czego już dawno nie było. Świat nie zaznał mojej wrażliwości. Świat mnie nie znał. Świat mnie tylko widział, chwała tym, którzy potrafili patrzyć. Tym, którzy wierzyli we mnie, nie znając mnie w taki sposób. Chwała ludziom, którzy czuli. - Ja nie jestem w stanie...
 Zapomniałem, jak boli ściśnięte gardło. Zapomniałem, jak potrafią parzyć własne łzy. Tego dawno nie było. Prochy wyprały mnie z uczuć, kiedy nie było przy mnie ludzi, dla których warto było je mieć. Początek tej dekady będę przeklinał do samego końca.
- Ja chcę ci pomóc... - Głos jej się załamał, nie chciałem tego słyszeć. Pomoc równałaby się z angażem. A angaż w taką otchłań był równoznaczny z zejściem do podziemi. Podziemia niszczą, była za piękna, by upadać tak bardzo.
 Ścisnąłem powieki, nie byłem wystarczająco silny, by rozmawiać. Nie o tym, nie z nią. Byłem pierdolonym tchórzem, bałem się jak nigdy. Zaczynając pracować na swoje marzenia i życie byłem gotowy rozbić ten świat, gdzie się podziało to wszystko? Zniknęło kilka lat temu, to świat rozbił mnie. Nie mogłem tego tak skończyć. Nie mogłem tu zostać. Potrzebowałem znów być silny, zrobić coś, z czego moglibyśmy być wszyscy dumni. By łzy płynęły ze szczęścia. Jak bardzo słabym trzeba być, by brać narkotyki? Jak bardzo słabym trzeba być, by okłamywać się po dwóch latach brania ich, że zawsze da się je odstawić, to nie uzależnienie? Miałem dość problemów i bez tego.
 Chciałem zasnąć, zabić wszelkie żałosne myśli. Nie mogłem słuchać jej przyśpieszonego oddechu, jej roztrzęsionego głosu. Mówiła jeszcze wiele, ale nie słyszałem tego, bałem się słuchać prawdy. Leżałem spokojnie. Milczałem. Czułem na swoim boku jej dłoń. Chciałem zostać w takim stanie na zawsze, sen nie przychodził. Byłem zawieszony pomiędzy dwoma światami. Byłem tylko świadomy. Serce zabiło szybciej kiedy położyła się przy mnie, obdarowując mnie zarazem całym swym ciepłem. Którego nie powinna mi wtedy dawać, ale potrzebowałem go nienaturalnie bardzo. Potrzebowałem go całego.
 Szept w nicości, w mojej świadomości; znów.
- Zastanawiam się, czy nie jestem głupsza od ciebie, chcąc ci pomóc w tym wszystkim. Zastanawiam się, co mnie do tego skłoniło, czasem nie wiem nawet, dlaczego dałam się wciągnąć w tą znajomość. Czasem myślę, że to jest tylko snem, a ja wciąż mam siedemnaście lat i zaraz się obudzę. Pierwszym, co zobaczę będzie ścianka pełna zdjęć moich idoli, a w tym i was. W Cambridge zostały stosy zdjęć Aerosmith, pokochałam to, co robicie, w jaki sposób gracie, zakochana jestem w każdym waszym tekście, wasza muzyka mnie koi. Chce mi się płakać, kiedy myślę nad tym, co robicie z samymi sobą. Jakbyście nie mieli świadomości, że możecie umrzeć, to was zabija, Steven. Jeśli pojawiliście się tak w życiu kogokolwiek na świecie, powinniście mieć świadomość, że nie możecie stąd odejść w wieku trzydziestu lat. Niech do was dotrze, że staliście się takimi idolami, jakich samych kiedyś mieliście i macie, jesteście wśród nich i od czternastu lat kształtujecie tysiące, może miliony, serc, umysłów i wiar, Steven. Będą powstawać zespoły, które inspirowane będą waszą muzyką i muzyką waszych idoli, nie możecie ich zostawić. Chciałabym ci powiedzieć wprost, że nie chcę, byś ty zostawił teraz mnie, bo uskrzydlają mnie twoje słowa, kierowane bezpośrednio do mnie. Ja w to jeszcze nie wierzę. Na moim miejscu mogła znaleźć się każda, ale jednak padło na mnie. Dee zawsze powtarzała, że nic nie dzieje się z przypadku i ja w to wierzę równie mocno jak ona. Moja droga poprowadziła mnie aż dotąd i nie może się urwać w tym martwym punkcie. Narkotyki doprowadziły do ruiny zbyt wiele, miałyśmy w Cambridge chłopaka, którego brałyśmy całe życie za przyjaciela, zmarł niecały miesiąc temu, przedawkował. Okazało się, że zostawił listy sprzed roku, dwóch, trzech Miesięcy, zaadresowane do nas, zostały nam one dostarczone przez Petera, pamiętasz go. Ich zawartość zrujnowała naszą dobrą nadzieję i wiarę w jego człowieczeństwo, nie znałyśmy człowieka, który deklarował się nam jako brat i przyjaciel. Jako jedyny siedział z Madeline, kiedy ja byłam tu, ona tam. Sama. I naprawdę sama była, Jasper miał tylko nadzieję, że ona zacznie brać narkotyki i będą mogli razem się na nie składać, chciał ją wykorzystać, nas wszystkie. A ona go kochała jak rodzinę, był jej ważny. Miał i przebłyski dobra, przecież załatwił jej transport do Nowego Jorku. Chociaż jeszcze nie wiem, czy i w tym nie było haka. Niemniej, Madeline pognała wtedy do Joe z czystej obawy, że i on może skończyć tak jak nasz Jasper. Chciała go ratować. I słuchając teraz, kiedy o nim opowiada, kiedy z nim gdzieś wychodzi... Ona dalej chce. On jej się nie przyznał, ale ona wie, że nie jest czysty. Tak jak ja wiem, że ty nie jesteś. Chciałabym ci pomóc tak jak ona pomaga jemu, chciałabym sama sobą ci pomagać. Zaangażowałam się w to wszystko bardziej niż planowałam, nie planowałam w ogóle. Mam świadomość tego, kim jesteś, ale to się kłóci z prawdą, jaką poznałam. Jesteś pięknym człowiekiem, Steven, ja chcę, żebyś był nim jeszcze przez wiele lat, nie możesz zostawić tego wszystkiego, co masz, nie możecie pogrzebać wielkiego imperium, które powstało dzięki wam. Zrozum, że staliście się prekursorami. Nie tylko w świecie muzyki, ale w światach poszczególnych osób na świecie. Narkotyki nie mają prawa wam tego odebrać, jesteście na nie za silni, tylko musi to do was, cholera trafić...
 Czułem jak łzy płyną po mojej twarzy, przeraził mnie fakt, że gdybym spał, nie dotarłyby do mnie jej słowa. Ona była przekonana, że mówi do kogoś, kto nie będzie tego pamiętał. Sprawiałem wrażenie śpiącego. A zatem i dowiedziałem się więcej, jak powinienem. Jej ciche słowa były jak najpiękniejsza modlitwa. Chciałem jej słuchać jeszcze długo. Ale nic nie trwa wiecznie, Tyler. Dlaczego nie? My mogliśmy, zrozumiałem. Ona tego chciała. Powiedziała mi, że nie możemy przeminąć... Poruszyłem się gwałtownie, kiedy wtuliła się we mnie jeszcze mocniej. Zignorowała to, może uznała, że naturalny impuls.
- Nie chciałam nigdy być w takiej sytuacji, nigdy nie chciałam... - Płakała. Przegrałem.
 Stawała się coraz bardziej niespokojna, a ja byłem zbyt sparaliżowany, by cokolwiek zrobić. Co by się stało, gdyby zobaczyła, że jej słowa nie poszły na marne, że je słyszałem? Czego naprawdę oczekiwała?
- Tylko ja nie wiem, co powinnam zrobić, by w końcu pogodzić się z faktem, że pokochałam człowieka, znów kogoś, kto jest dla mnie niebezpieczny. Nie wiem, czy jest jakikolwiek sens mówienia ci, że cię kocham, Steven... - szeptała coraz ciszej, ale tyle mi wystarczyło. Stało się. Zrujnowałem ją? Poruszyłem się, odwróciłem w jej stronę. Nie zareagowała, uciekła tylko wzrokiem. Nie chciała mnie widzieć.
- Spójrz na mnie. - Ale posłuchała. Nikt z nas nie wiedział, co się stało. To był ciężki czas. Bolało mnie, jak mnie osądziła. Zdałem sobie jednak sprawę, iż nie zrobiła tego bezpodstawnie. Potrafiłem krzywdzić, najlepiej tych, którzy byli ważni. Lecz zawsze robiłem to bezmyślnie. Nie panowałem nad tym. Potrzebowałem pomocy. Nie potrafiłem. - Zbaw  mnie tej nocy. Spraw, by było w porządku.
 Milczeliśmy. Nikt nie wiedział, co mówić. Nikt nie wiedział, czy słowa mają sens. Dotknąłem niepewnie jej delikatnej twarzy.
- Mój Aniele... - szepnąłem.
 By przez kolejne miesiące było nad czym nam płakać.

Caroline
listopad, 1984r.

 Nie wiem, co czuł do mnie. Nie wiem, kim naprawdę się dla niego stałam. Nie wiem, co naprawdę myślał, nazywając mnie Aniołem. Wiem, że ta noc była tą, w którą pękło mi niebo i zrobiłam najbardziej odważną rzecz w swoim życiu. Na pewno musiała na niego wpłynąć. Nie powiedział mi jeszcze nigdy, że mnie kocha, ale ja powiedziałam to jemu. Raz jedyny, ale prawdziwy. Sądzę, że to dostrzegł. Czas gnał jak dziki, nie wiem, kiedy przeminął październik, nie wiem, kiedy Nowy Jork owinął się w szarość i deszcz. Smutną prozę, która tym razem mnie ominęła. Spędzałam ze Stevenem znaczną większość swojego wolnego czasu. Coraz bardziej docierało do mnie, że się zakochałam, że i jemu na pewno nie jestem obojętna.
 Nie wiem, ile godzin łącznie spędziłam w jego domu, ile spędziłam w jego ramionach. Nie wiem, ile spędziłam w jego umyśle, nigdy nie miałam się dowiedzieć, chyba nawet nie chciałabym. Październikowej nocy, której uzewnętrzniłam się nad wyraz bardzo, coś się w nas zmieniło. Idę o zakład, że przyczyniła się do tego bezgraniczna szczerość, jaką mu wtedy ofiarowałam, choć robiłam to na własne ryzyko. Nie planowałam mu tego mówić, miało na zawsze we mnie pozostać. Chciałam, by znał mnie jeszcze długo taką, jaką byłam, gdy przyjechał po mnie do pracy po raz pierwszy. Jaką byłam, gdy przyszedł pierwszy raz do mieszkania Leandry. Miał znać mnie wolną, zdecydowaną, silną, niezależną. Podczas gdy ja mu dałam do zrozumienia, że za lwią odwagą i kamienną twarzą kryje się obawa i kruchość. Bałam się, że stanie się to, co w związku z Paulem. I, nie ma co ukrywać, praktyczny związek z wokalistą Aerosmith wcale nie zmniejszał prawdopodobieństwa na powtórzenie tej historii, wręcz przeciwnie - żyłam na krawędzi. Ale było w tym coś pięknego. Nie zastanawiałam się głębiej nad rozpadem jego poprzednich związków. Nie chciałam się tym zadręczać. Narkotyki. Uzależnienia. Doprowadziły do upadku. A ja? Nade mną nic nie miało kontroli. Temu powinnam być wierna.
- Twoi rodzice nadal żyją w Anglii? - Wyrwał mnie z zamyślenia, kiedy usiadł obok na kanapie i przyciągnął do siebie.
- Tak, i będą tam do końca swojego nudnego życia - odparłam po chwili, kładąc się na nim w miarę wygodnie. - A co, chcesz ich odwiedzić?
- Może jeszcze nie teraz, zastanawiałem się tylko nad jedną rzeczą.
- Postaram się rozwiać twoje wątpliwości.
- Oni cię nie wydziedziczą, jeśli jakimś sposobem dotrze do nich, z kim marnujesz swoje życie? Które i tak zmarnowałaś, przenosząc się do Stanów, oczywiście.
 - Kretyn - mruknęłam i spojrzałam na niego z udawanym zażenowaniem. - Oni mnie wydziedziczyli w dniu, w którym im powiedziałam, że nie będę studiować. Ale tak ostatnio myślałam, że kiedyś ich odwiedzę, na nich tutaj nie mam co liczyć.
- Masz z nimi jakikolwiek kontakt?
- Nie. To znaczy nie, nie licząc kartek świątecznych i na urodziny. Nic poza tym, żadnych głębszych przemyśleń, listów. Nic. Są na to zbyt dumni.
- Popierdolone. - Czekałam na to podsumowanie. - Jedni ci powiedzą, że wsparcie rodziców jest nic niewarte... Ale to nieprawda. Dało mi więcej, niż podejrzewałem, że jest w stanie dać.
- Pewnie masz rację. Tylko z drugiej strony, ja nie miałam żadnych takich aspiracji, ambicji, które oni mogliby wesprzeć.
- To nie jest ważne. Miałaś być szczęśliwa, tego chciałaś. I oni powinni.
- Ty byłbyś dobrym ojcem - powiedziałam, gdyż za późno mój mózg zareagował i nie zdążyłam ugryźć swego niewdzięcznego języka. Nie chciałam tego mówić.
- Powiedz o tym mojej...byłej żonie - odparł po chwili, lustrując mnie wzrokiem. - Powiedz to matce mej córki.
- Ja czasem za dużo mówię...
 Leżałam tak wtulona w niego, patrząc błędnie przed siebie. Głaskał mnie wolno po głowie, zrozumiałem w tamtym momencie władzę kotów nad światem. Było nam pięknie, w tle tylko błagające wrzaski Janis Joplin w ,,Trust Me''. Mogłam z nim tak przeleżeć do wiosny, ale okazało się to niemożliwe, ktoś zastukał do drzwi.
- Za co... - jęknął nade mną, a ja od niechcenie zwlokłam się z niego. Wstał i kulturalnie poszedł do drzwi, otworzył je niepewnie, a jego reakcja od razu pozwoliła mi się domyślić, kogo zastał. - Dlaczego ty masz takie spierdolone wyczucie czasu!
- Przeszkodziłem ci w czymś? - Padła i odpowiedź, uśmiechnęłam się sama do siebie i ruszyłam w stronę źródła rozmowy. Moim oczom ukazała się ta arogancka twarz, przysłonięta ciemnymi włosami. Kiedy mnie dostrzegł, odwzajemnił mój uśmiech i skinął lekko głową. - Nie zajmę wam całego wieczoru, spokojnie.
- Co cię sprowadza, przyjacielu?
- Trasa, przyjacielu.
- Co znów? - Westchnął i spojrzał na niego z rozpaczą. - Postawiliśmy im chyba jasno warunki, poza tym, i tak jeszcze nic nie było wtedy pod nas stricte zorganizowane.
- No właśnie niezupełnie. Nie wszystko dało się przenieść na późniejsze terminy. Podłączyli nam na support kilka innych zespołów, które uznane są za godne wypromowania, ale to akurat nieważne.
- W takim razie co z trasą?
- Dwudziesty drugi grudnia jedziemy, wracamy do praktykowania świąt w drodze. - Spojrzał na mnie, potem na Stevena. Bałam się. Skoro mieli wyjechać, to co z nami? Nasz sen dobiegał końca?
- Kurwa, naprawdę tydzień ich zbawi? Nie powiedzieli nic, dlaczego tak? Co za palant tym wyżej zarządza?
- Stary, już, spokojnie, ja nic więcej nie wiem. Tyle mi powiedzieli, tyle ja mówię tobie.
- Kiedy ci...
- Śpieszy mi się, na ten temat kiedy indziej sobie porozmawiamy.
- A coś ty taki zabiegany... - Urwał, kiedy Joe odsunął się lekko, a nam ukazała się wyjątkowo bardzo elegancka Madeline, oparta o jego czarny samochód, i patrząca gdzieś w niebo. Oderwana od rzeczywistości. - Jak widzisz, mam co robić, ty zresztą też, więc.
- Miłej zabawy. - Uśmiechnęłam się do niego, stając bliżej Stevena. - Tylko ona jutro ma być w domu przed szesnastą, to dość ważne.
- W moim będzie na pewno, dalej nic nie gwarantuję. - Pokręcił głową i zmierzył nas znów wzrokiem, po czym szturchnął niedelikatnie Stevena, a mnie ucałował w dłoń. - Udanej nocy życzę.
- No, won już, nie pozabijajcie się - mruknął mój, pozdrawiając środkowym placem oddalającego się Perry'ego. Ten zrobił to samo, a ja zdążyłam jeszcze rzucić Dee porozumiewawcze spojrzenie. Chryste, niech to się nam nigdy nie skończy...
 Zostaliśmy znów sami, Steven oparł się o drzwi i popatrzył na mnie z powagą, zbijając mnie tym z  tropu.
- No - zaczął w końcu, kamień z mojego serca stopniowo się osuwał - w tym roku kartki od rodziców nie będzie.
- To znaczy...?
- Słyszałaś, co powiedział. Dwudziestego drugiego jedziemy dalej wgłąb dzikiej Ameryki.
- Steven...
- Niestety nie masz wyjścia, zobaczysz trochę świata.
- Ja mam...
- Masz, jedziesz. Co byś robiła tutaj przez trzy miesiące? Sama.
- To znaczy, że Dee...
- Myślisz, że Joe by ją tu zostawił?
- Ale Lea...
- Pierdoli mnie to, jest duża i odpowiedzialna, poradzi sobie, ty jesteś duża, ale nieodpowiedzialna, potrzebujesz kogoś, kto się tobą zajmie. Mnie. - Chwycił mnie za rękę i przyciągnął do siebie, znów.
- Jesteś niezrównoważony... - Pokręciłam z przerażeniem głową. Co nie zmienia faktu, że byłam kurewsko podekscytowana.
- Nie, skarbie. Ja nie jestem niezrównoważony. Jest gorzej. Zakochałem się. W tobie, na twoje nieszczęście. - Wpił się w moje usta.
 Nie miałam już ni pytań, ni wątpliwości. Miał mnie. Mamo, zdobyłam serce idola, nie skreślaj mnie za to...


* *** *
Słowem zakończenia pragnę Wam powiedzieć, iż mam nadzieję, że miło zaczęłyście ten rok. Chciałabym życzyć wszystkiego dobrego. Chciałabym, byście dalej trwały tu ze mną, i ja chcę trwać z Wami. Tu jest tak pięknie. 
Szczęśliwego Nowego Roku, moje kochane panie ♥