Udało mi się.
* *** *
***
Steven
maj, 1985r.
- Chodź ze mną – rzuciłem nagle, kucając przy znużonej
Caroline, zapadając się wciąż w głąb i głąb wielkiego fotela. – Kochanie.
- Jest po dwunastej… - mruknęła.
- No właśnie.
Westchnęła i
spojrzała na mnie łaskawie, pokręciła z dezaprobatą głową. Skrzyżowała ręce na
piersiach i uniosła brew. Zero zaufania, oczywiście.
- Czego tym razem chcesz ode mnie, panie Tyler?
- Potrzebuję pani po prostu o czymś opowiedzieć.
- O czym?
- Przedstawię pani kogoś. I coś pani pokażę.
- A co?
- Zobaczy pani.
- Raz w życiu się chyba dam panu gdzieś zaciągnąć…
***
Wyszliśmy z domu bez
słowa, nie powiedziałem jej, dokąd idziemy, nic nie wiedziała. Ale nawet
lepiej, żadne słowa nie pomogłyby mi w odpowiedzi na jakiekolwiek z jej pytań.
Panna Hadley nie znosiła bycia trzymaną w niepewności, a ja tak bardzo
uwielbiałem się z nią droczyć i zaskakiwać. Panna Hadley była specyficzną
kobietą, była z tych, które miały się za samowystarczalne, które chcą sprawiać
wrażenie, że są niezależne i nie potrzebują nikogo, by móc tak żyć. By być
szczęśliwymi. O nie, nie oszukasz mnie, księżniczko. Byłaś dumną i zaborczą,
lubiłaś mnie trzymać w niepewności, ale wcale nie byłaś taką niezależną jaką
chciałaś być. Potrzebowałaś mnie, byłaś bardziej wyrachowana od wszystkich
groupies, jakie chodziły po backstage’ach Tego świata. Panna Hadley marzyła o
mnie i o byciu ze mną od wielu, wielu lat, widziała mnie w swych snach.
Widziała siebie ze mną, kochała mnie jako idola, pokochała mnie jako człowieka,
wyszło, że jako ten jestem lepszy i chwała Bogu. I ona lepsza jest jako moja
kobieta, niż jako samowystarczalna dama. Pierwszy raz pokazała mi swą prawdziwą
twarz u schyłku osiemdziesiątego czwartego, kiedy ja leżałem na dole dna, ona
przy mnie, kiedy opowiadała mi wszystkim, czym mogłaby sama sobie zaszkodzić.
Przecież byłem kim byłem, jestem kim jestem i nim pozostanę. Może sam się w
sobie zatraciłem…
- Co ja robię, Steven? – Wtuliła się we mnie,
przyśpieszyliśmy kroku.
Noc była ciepła,
wszystko wokół tak pięknie spokojne. Tylko nasza dwójka zakłócała harmonię
świata, w którym z dnia na dzień się znaleźliśmy, to miejsce było diametralnie
różne od każdego innego, w którym do tej pory razem byliśmy. Mogło trwać
wiecznie, ale trzeba było w końcu wracać. To jeszcze nie był czas, by uciekać
do takich miejsc na zawsze. Może taki nie był w ogóle nam potrzebny. Byliśmy
tacy młodzi. Zawsze mieliśmy.
- Uważasz mnie za kogoś aż tak nieodpowiedzialnego?
- Steven, a podaj mi pięć powodów, które utwierdzą mnie w
przekonaniu, że jesteś odpowiedzialny, na tyle odpowiedzialny, bym na spokojnie
mogła wyjść z tobą w środku nocy do lasu. Albo chociaż trzy!
- Kochasz mnie, to zastępuje wszystkie inne powody.
- Jak ty kiedyś stracisz pewność siebie, to… - Pokręciła
głową i zaśmiała się.
- To?
- Nic, zresztą nawet nie ma co mówić, takie cuda się nie
zdarzają – powiedziała, wciąż się uśmiechając. Zwróciła głowę w moją stronę. –
Co chciałeś mówić?
- Przedstawić ci kogoś.
- Tutaj? W małym lesie w Sunapee?
- Sądzisz, że nie byłbym zdolny do posiadania znajomych
nawet w takim miejscu, jak to, Caroline?
- Racja, głupie pytanie…
- Dokładnie. A wracając, moja droga, w zasadzie sprawa jest
prosta. Bo chcę być z tobą absolutnie szczery, chyba po raz pierwszy zrobię to
w taki czysty sposób. Nie pod wpływem żadnej awantury, wiszącej nad nami, nie
pod wpływem innej, krążącej gdzieś we mnie. – Przyciągnąłem ją do siebie,
spoważniała.
- Co masz na myśli? I bardzo się cieszę, swoją drogą, że
masz taką potrzebę, nie będę ukrywała nawet, że już od jakieś czasu myślałam,
czy kiedykolwiek zrobisz coś takiego. Choć mam uprzedzenia do tego, co możesz
mi powiedzieć… - odparła, oglądając się za siebie.
- Potrzebuję się uzewnętrznić.
- Ty…
- Ja, Caroline.
***
- …i nie wiem sam, kiedy się zapadłem, księżniczko. Zresztą,
co ja pierdolę, wiem, wszyscy wiemy. Ale nie zawsze taki byłem. – Spojrzałem na
nią i uśmiechnąłem się blado.
Siedzieliśmy na
zboczu jednego z niewielkich wzniesień, niecałą godzinę od domu. Nie było nic,
tylko niebo nad nami. Milczałem chwilę, układając sobie w głowie wszystko, co
chciałem powiedzieć, czego nie chciałem, czego powinienem, czego nie, a mimo to
miałem to zrobić. Dość zwodniczych ścieżek, już przynajmniej na to byłem za
stary. Męczyły mnie takie gry, wiedziałem, dokąd one prowadzą. I nigdy już
więcej, tego chciałem.
- W gruncie rzeczy mnie nie znasz – kontynuowałem, poruszyła
się przy mnie. – Bo przecież wiesz tyle, ile przez lata powiedziały ci wszelkie
media i tyle, ile ja dałem ci poznać od września. A to jest nic. Media
powiedziały w głównej mierze to, co powiedzieć chciały, a ja pokazałem ci to,
co za wszelką cenę chciałem, chcę nadal, zabić.
- Poznałam cię w złym okresie, Steven. I ja sobie zdaję z
tego sprawę – westchnęła, patrząc w ziemię, skubiąc palcami dziką trawę. – Ale
ty z kolei powinieneś doskonale pamiętać to, co kiedyś tobie powiedziałam.
Wtedy, kiedy zapaść była beznadziejna jak nigdy, przynajmniej nie za
mojej…kadencji. Ja wtedy myślałam, że ty śpisz, Steven. I powiedziałam ci o
wszystkim, co czułam. Co nadal…
- Są rzeczy, których się nie zapomina. I ja tamtych słów nie
zapomnę nigdy, czuję. Tylko jedno mnie zastanawia. Nie wiem, tak naprawdę,
dlaczego powiedziałaś mi o tym w taki sposób. To znaczy, jasne, że mam jakieś
swoje domysły, trochę cię znam…
- Będziesz miał na mnie haka, jak ci tak teraz wyjaśnię…
- Po tym, co ja wyjaśnię i wyjaśniłem tobie, mogę dać ci słowo, że
będziesz miała na mnie haka do końca życia. Nigdy nie zardzewieje.
- Mhm… - mruknęła, unosząc głowę. Spojrzała na mnie, jakby
niepewnie. Jej ciemne, niebieskie oczy błyskały co chwilę w zderzeniu z
licznymi gwiazdami na niebie tak granatowym jak jej tęczówki. Srebrny księżyc
błyszczał gdzieś, przebijając się przez jej miękkie loki, muskające raz po raz
moją twarz. Kobieta patrzyła na mnie w zupełnej ciszy, może szukała czegoś, co
by jej pomogło. Podczas gdy w tym związku to głównie ona pomagała mi. Ona za
mnie walczyła. Ona mówiła jak jest, ona… - Steven, ja po prostu bałam się i
nigdy chyba nie powiedziałabym ci tak o swoich uczuciach w normalnych
okolicznościach – rzuciła nagle, wiercąc spojrzeniem dziurę w mej twarzy
jeszcze i coraz bardziej intensywnie.
Wracałem do tamtej
pamiętnej nocy wiele razy. I wracałem tam prawie co noc. Prawie co noc pojawiało
się wspomnienie tamtych oddechów, o czaszkę obijały mi się jej szepty, bolesne
i piękne jak wszystkie najszczersze modlitwy tego świata. Wtedy mogło mi trwać
wiecznie, a teraz nie chciałem, by trwało w ogóle. Nawiedzało mnie, jakby
chciało mi uświadomić, że nigdy już nie będę tym, kim kiedyś byłem, jeśli mowa
o moim człowieczeństwie. O jego istotnej części. Wiedziałem, że nigdy nie będę
miał czystego umysłu, ni żył, jakiejkolwiek przegrody. Zniszczyłem sam siebie,
z czasem już tylko i wyłącznie na własne życzenie. Nie mając żadnych powodów,
to oczywiste. A Caroline mówiąc mi, że chce pomóc, że nie chce mnie takiego
widzieć, że pomoże i zrobi wiele, by mnie takiego nie zobaczyć – przerastała
mnie tak bardzo. Bo to nie było wcale takie łatwe, jakie jej się wydało. To też
wiedziałem.
A wracając, nie
chciałem, by wspomniane obrazy przeszłości do mnie wracały, ponieważ mnie bolały, najprościej mówiąc. Nie chciałem zawieść, a mogłem to zrobić. Nie
potrafiłem w pełni nad sobą zapanować. Ale to już wina narwanej natury. Nigdy
tego nie potrafiłem. Panna Hadley widziała we mnie kogoś zbyt idealnego przez
większość czasu. A ja chciałem, by widziała mnie tym, kim byłem kiedyś, potem,
kim wówczas i by mogła wykalkulować, jaki będę za te kilka lat. O ile nadejdą
one dla nas.
W październiku
ubiegłego roku usłyszałem za wiele, jak się okazało już wiele razy. Tamtej
nocy, kiedy tak znikąd zerwał się raniący, zimny wiatr, Caroline otwarła się
przede mną, pokazując mi twarz, której nigdy bym się nie spodziewał, że ma. Do
tamtej pory znałem ją jaką taką, której nie da się zagiąć, która wie, czego
chce i idzie mocno przed siebie i miłość ją nie zaboli, ponieważ poznała jej
wszelakie tajemnice. A ona tylko tak pięknie grała, wodząc mną. Bała się. Bała
się, że zobaczę i poznam. Wykorzystam okazję. Ponieważ okazało się, że jest
wrażliwą kobietą, której tylko żyć łatwiej jako ciężkiej i dumnej. I tylko jednego
mogłem być pewien: była stanowcza. Mogła kochać i na zabój, ale jeśli
powiedziała, że nie, mogłem być pewny, że nie. I bałem się jej ja.
Dokąd to wszystko
zabrnęło, Boże?
- Nie ufasz mi, prawda? – szepnąłem.
- To nie jest tak, że ci nie ufam. Ja po prostu wiele o
tobie…słyszałam. Widziałam. Wiele do mnie, nas, docierało. Kiedy jeszcze byłam
poza tym światem. Do nas, czyli prostych ludzi… - westchnęła, siląc się na
uśmiech. Szybko się rozpadł. Może wcale nie zaistniał. – Wiem dobrze, że tego
po mnie nie widać od tak. Ale ja naprawdę jestem miękka i dość krucha. Kiedy
zaczynam do kogoś coś czuć, nie chcę tracić tej osoby, przecież to jasne. A
ludziom się wydaje, że po mnie to spływa. Z drugiej strony, ja im daje znaki,
by tak myśleli. Kiedyś mi taka natura bardzo służyła, ale z czasem zaczęła mi
życie utrudniać. Zrobiłam coś abstrakcyjnego, dostając się do ciebie i zrobiłam
to w dość uliczny i biedny sposób, nie zaprzeczysz. Po trupach do celu… Ja…
- Ty nie umiesz o tym mówić, Caroline… - Pokręciłem wolno
głową. – Ty nawet nie wiesz, co się stało.
- Nie wiem…
- Ale to nie jest złe. Na pewno czujesz. A dla mnie to jest
odpowiedzią na wszystko. Od dawna wiem, że jesteś kimś innym. Kimś, kim
wstydzisz się być przy ludziach.
- Steven, ja…
- Zostaw to, kochana. Winni tylko się tłumaczą.
- Przecież sam sprowokowałeś mnie do tej rozmowy.
- Już mam odpowiedź. Teraz ty mi daj dojść do słowa, ja
naprawdę mam wiele do powiedzenia.
- Jak zawsze… - Przekręciła głowę, dając w końcu za wygraną.
Czy ona czasem nie
zrobiła tego po raz pierwszy?
Caroline
- Twoje życie jest urojeniem…
Powiedziawszy to,
przechyliłam się do tyłu, aż uderzyłam w końcu plecami w ziemię, miękką trawę.
Patrzyłam z dołu na odwracającego się w moją stronę Stevena, aż zaczęłam się
śmieć, przyciągnęłam go do siebie; runął tuż obok.
- Moje życie jest ciekawym przypadkiem, kochanie, zupełnie
jak ja sam i nie zaprzeczysz – odparł, patrząc w bezchmurne niebo. – Nie
zaprzeczysz.
- Ja nie mam nawet ani jednego argumentu, żeby próbować ci
przeczyć.
- Jednym z moich talentów, o których zapomniałem, dziwnym
trafem, ci wspomnieć, jest ten do odbierania mowy kobietom.
- Tyler! – fuknęłam, szturchając go nieskutecznie w bok. –
Ale ty się hamuj.
- Ale ja się hamuję! I to jak, ty mnie nie doceniasz! I
znowu, co więcej. Przecież lata temu byłem w stanie złączyć swój niesamowity
urok osobisty i charyzmę z pomysłem, robić publicznie za Micka Jaggera dla
dziewcząt, a te wierzyły mi jak prawdziwemu i leciały jak głupie, łamiąc sobie
nogi i obcasy! – odparował dumnie, podnoszą się lekko, wspierając na
przedramionach. – A potem tak wyszło, że sam się wyrobiłem, a raczej wyrobiłem
własną markę, która okazała się być jeszcze bardziej skuteczna. W Sunapee,
tutaj, nie było szczególnie trudno. Przecież
wiedziałem, że dziewczyny lubią muzyków nic nie mniej jak chłopaki lubią
dziewczyny, zajmujące się tym wulgarnym interesem z pasji. – Uśmiechnął się do
mnie cwaniacko, wywróciłam oczami, mógł kontynuować. – A potem pojawił się Joe,
moja, jego, nasza, pożal się Boże, Elyssa. Boston i cała reszta. Tyle miłych
dam, tyle fanek, tyle wsparcia, tego wszystkiego…
- I Bebe – ucięłam. Nie miałam siły słuchać o tej części
jego życia, chociaż przecież doskonale wiedziałam, jak ona wyglądała. Po prostu
nie było potrzeby tak się mi w nią zagłębiać, ale cóż. Och, był młody, z dnia
na dzień spadło na niego wszystko to, o czym marzył, z wszystkim tym, czego
nigdy nie powinien ruszać. Tyler kochał kobiety, pewnie. A kobiety kochały się
w nim, potrzebował lat, by uznać, że dość jednonocnych uniesień. Pojawiła się
panna Buell, która urodziła mu Liv u schyłku minionej dekady. Ale było i
minęło, choć to chyba pierwszy poważny związek w jego…życiu?
- Tak, pojawiła się Bebe…
- A potem skradłeś Cyrindę. – Szach mat.
- Co nauczyło mnie tylko, że kradzież nie bez powodu uchodzi
za coś złego i na czym każdy prędzej czy później się przejedzie.
- Zawsze mnie zastanawiało, co na to Johansen.
- Mówisz?… - mruknął znużony. Wystarczyło mi tylko
wypowiedzieć jej imię, by podciąć mu kolorowe skrzydełka własnej, pysznej
chwały.
- Tak, drobny skandal, Steven. Ale racja, może nie zawsze.
Zawsze byłam ciekawa jego reakcji, a odkąd wiem, że David był dobrym znajomym
Joe’go, a Foxe jego sercem…
- Lubisz takie nic nie znaczące, na pozór przynajmniej,
afery, co? – Obrzucił mnie morderczym spojrzeniem. Jakże wymuszonym, zmęczonym. Kochany…
- Jasne, że lubię. Pamiętaj, że mimo wszystko, ale ja nadal
jestem kobietą i lubię takie rzeczy. Ty zresztą też, coś na tu łączy.
- No rzeczywiście.
- Dobra, no już nie bądź taki delikatny. Jedno mnie w tym
zastanawiało, wiesz, skoro on ją kochał, a chyba jakoś do niego dotarło, że ta
podoba się także tobie, to po cholerę puścił ją z wami na trasę, wierząc
Perry’emu na słowo, że ten ją upilnuje. Czy to nie jest głupie?
- Kurwa, ale Johansen jest głupi, raz, że ją z nami puścił,
dwa, że zaufał Perry’emu. I nikomu nic z tego nie przyszło, absolutnie nic.
Nic, Caroline.
- Przesadzasz…
- Nie przesadzam, przecież… - zamilkł. Chęć mordu rozpłynęła
się w jego ciemnych oczach, odbiła się w nich jedna z gwiazd, błyszcząca gdzieś
nad naszymi głowami. Przybliżył do mnie swą twarz. – Masz rację. Jest Mia.
- Chciałabym poznać twoje dzieci – powiedziałam spokojnie.
- Chciałbym mieć swoje dzieci u siebie – odbił, westchnął
cicho. Kiedy nagle ożywił się znów. – Caroline, jest coś jeszcze, czego nie
wiesz. I nie tylko ty.
- Co znów?
- Liv nie wie, że jestem jej ojcem.
Oniemiałam. Owszem,
potrafił odbierać mowę kobietom i bynajmniej nie zawdzięczał tego swojej
zmęczonej, a wszystkiemu temu, co wychodziło z jego ust. A na pewno w większej
mierze. Patrzyłam na niego jak na obłąkanego, ale serce podeszło mi do gardła,
kiedy dotarło do mnie, że nie kłamał. Poza tym, jaki motyw mógłby mieć,
wmawiając mi coś podobnego?
- Jak to nie wie, że jesteś ojcem? – wykrztusiłam. – Jak to
nie wie? Przecież ty z nią masz kontakt, ty…
- Bebe powiedziała jej, że jesteśmy rodziną, istotnie, ale
ja jestem tylko…wujkiem…?
- Ale jaki to ma mieć sens i co ma dać?!
- Teoretycznie zalążek normalnego życia.
- Ale przecież ona wychowuje się w takiej a nie innej
rodzinie, tak czy inaczej, więc co, do cholery, oni zrobili?! Ona…
- To jest bardzo dobre pytanie, skarbie, ale ja nie znam na
nie odpowiedzi.
- I ty tak na spokojnie przyjąłeś, że twoja była partnerka
wpoiła w twoją córkę informacje, że ty nie jesteś jej ojcem, a jakimś wujkiem,
urwanym zupełnie znikąd? – Było to dla mnie niepojęte, nawet nie wiedziałam, o
co powinnam była go pytać i w jaki sposób to robić, przecież to wszystko było
paranoją. Kto robi jakiemukolwiek dziecku coś takiego? Skoro pozwalała mu się z
nim widywać, dlaczego zrobiła jej z niego wujka? Skoro mieli kontakt, dlaczego
tak zniekształcony? – Steven, Boże, ja tego nie rozumiem, ale jak to jest
możliwe… A Mia…
- Cicho już, ale spokojnie. Naprawdę. – Kurwa, jak? – Mia
wie o wszystkim. Ale to się skądś wzięło.
- Naprowadź mnie…?
- Mia urodziła się, kiedy ja byłem w jeszcze szczęśliwym
związku z Cyrindą, wychowywaliśmy ją razem, przynajmniej przez jakiś czas. A
Bebe odeszła, będąc jeszcze w ciąży z Liv, mała mnie nie znała od początku, nie
widziała mnie. A jej matka znalazła sobie partnera, którego z kolei moja córka
nazwisko przyjęła, nazwijmy to tak, po urodzeniu – wyjaśnił mi to zupełnie na
spokojnie, ale dla mnie wcale takie nie było. Jasne, zrozumiałam, co chciano
tym osiągnąć, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, dlaczego. – Coś cię to nie
przekonuje jednak, widzę.
- Oczywiście, że nie. Moim zdaniem Liv została zrobiona
krzywda, ile ona ma lat?
- Osiem. I ja rozumiem, co masz na myśli, Caroline, ale…
- Steven, to jest niemożliwe, żeby ją trzymać w takim
koszmarnym cieniu do końca życia!
- Daj mi raz chociaż dokończyć, kobieto. Liv jest bystrą
dziewczynką. Zauważa coraz więcej. I nie potrwa to już długo, wyjdzie z cienia.
- Pomyśleliście, jak będzie wyglądał jej mózg, kiedy dowie
się, że Steven Tyler to jej ojciec?
- Nie sądzę, by wiele się zmieniło. Ona dorasta w dość
znanym towarzystwie, specyficznych kręgach. Poza tym, nie traktuje mnie jak
wujka, kochana. Mając ze mną kontakt, ma ze mną więź. I sądzę, że widzi, jak ja
traktuję ją. A ja po prostu nie potrafię nie być dla niej ojcem.
- Dobrze, ja… - Wypuściłam ze świstem powietrze, pokręciłam
głową. – Nic. Może to nie jest czas na takie dyskusje, w zasadzie to nawet
nie jest moją sprawą.
- Nie, ale skąd. Ja jestem w stanie zrozumieć, że dla ciebie
to jest dość niecodzienna sytuacja. – Uśmiechnął się. Co ten człowiek naprawdę
miał w głowie? – Wracamy?
- Tak – odpowiedziałam równo z końcem jego pytania. –
Wracamy. Za dużo na jeden dzień…noc. Noc tym bardziej.
- Cenna uwaga. – Wstał, podał mi rękę. Gentleman klasy
najwyższej, och, naturalnie. – A jeśli o moje cuda chodzi, możesz być spokojna,
że je poznasz. I jeszcze będziesz przeklinać dzień, w którym mnie o to
poprosiłaś. A raczej noc.
- Jeżeli mają twoją naturę, to raczej znów przeczyć nie mogę
– mruknęłam, wstając z trawy z jego pomocą.
- Mają – zaśmiał się. – I ja ci ręczę za to.
A ja już nawet łudzić
się nie mogłam.
***
Czarownych nocy w
swoim życiu miałam wiele, wiele jeszcze mnie czeka, tego mam pewność, ale bez wątpienia
jedna z najpiękniejszych miała miejsce w maju osiemdziesiąt pięć, kiedy
wracałam ze Stevenem do domu, z którego wyszliśmy kilka godzin wcześniej,
tracąc zarazem rachubę czasu, zabawiając się i szokując historiami swojego
istnienia. Najlepsze było przede mną?
- Steven! – krzyknęłam nagle, łapiąc go szybko za ramię.
- Co się stało? – spytał, zatrzymując się gwałtownie pod
wpływem mojego szarpnięcia. Posłał mi niepewne, zdezorientowane spojrzenie.
- Niebo, szybko!
- Ale…
- Och, no spójrz tylko! – Wykorzystałam okazję, że stałam za
nim i szybko nakierowałam własnymi rękoma jego głowę ku górze. – Spójrz!
Leciała w dół szybko,
ciągnąc za sobą srebrzysty welon. Nie minęło wiele, kiedy zniknęła, ginąc na
zawsze. Cięła ciemny nieboskłon z hipnotyzującą precyzja, sypiąc cudnymi
iskrami na ziemię. Iskrami, które wznieciły w nas nowe płomienie, oświetlające
drogi, wcześniej dla nas ukryte.
Zniknęła.
- Co byś zrobiła, gdybym się teraz ciebie spytał, czy
zostaniesz moją żoną? – spytał, ale nie dotarło do mnie nic.
- Odmówiłabym – rzuciłam mechanicznie, nawet się nie zastanawiając.
– To znaczy…
- Zapomnij o tym. Pytałem o teraz.
- Ale co chciałeś…
- Cii, kochanie. – Odwrócił się do mnie, pocałował w czoło. –
Otrzymałem wszystko, czego chciałem. Absolutnie. Przypomnij sobie gwiazdę. Co
zrobiła?
- Spadła… - szepnęłam, nie wiedząc wciąż, dokąd to zmierza.
- I ona nie była nasza, Caroline.
I nie mówiąc już nic,
pokręciłam tylko głową, łza popłynęła po moim policzku, choć od dawien dawna
tego nie robiła.
Wróciliśmy w końcu. Miał rację.
Ona nie była nasza.