czwartek, 26 marca 2015

XXIV: I leci, i leci, i leci, i w dół


Udało mi się.

* *** *
***

Steven
maj, 1985r.

- Chodź ze mną – rzuciłem nagle, kucając przy znużonej Caroline, zapadając się wciąż w głąb i głąb wielkiego fotela. – Kochanie.
- Jest po dwunastej… - mruknęła.
- No właśnie.
 Westchnęła i spojrzała na mnie łaskawie, pokręciła z dezaprobatą głową. Skrzyżowała ręce na piersiach i uniosła brew. Zero zaufania, oczywiście.
- Czego tym razem chcesz ode mnie, panie Tyler?
- Potrzebuję pani po prostu o czymś opowiedzieć.
- O czym?
- Przedstawię pani kogoś. I coś pani pokażę.
- A co?
- Zobaczy pani.
- Raz w życiu się chyba dam panu gdzieś zaciągnąć…

***

 Wyszliśmy z domu bez słowa, nie powiedziałem jej, dokąd idziemy, nic nie wiedziała. Ale nawet lepiej, żadne słowa nie pomogłyby mi w odpowiedzi na jakiekolwiek z jej pytań. Panna Hadley nie znosiła bycia trzymaną w niepewności, a ja tak bardzo uwielbiałem się z nią droczyć i zaskakiwać. Panna Hadley była specyficzną kobietą, była z tych, które miały się za samowystarczalne, które chcą sprawiać wrażenie, że są niezależne i nie potrzebują nikogo, by móc tak żyć. By być szczęśliwymi. O nie, nie oszukasz mnie, księżniczko. Byłaś dumną i zaborczą, lubiłaś mnie trzymać w niepewności, ale wcale nie byłaś taką niezależną jaką chciałaś być. Potrzebowałaś mnie, byłaś bardziej wyrachowana od wszystkich groupies, jakie chodziły po backstage’ach Tego świata. Panna Hadley marzyła o mnie i o byciu ze mną od wielu, wielu lat, widziała mnie w swych snach. Widziała siebie ze mną, kochała mnie jako idola, pokochała mnie jako człowieka, wyszło, że jako ten jestem lepszy i chwała Bogu. I ona lepsza jest jako moja kobieta, niż jako samowystarczalna dama. Pierwszy raz pokazała mi swą prawdziwą twarz u schyłku osiemdziesiątego czwartego, kiedy ja leżałem na dole dna, ona przy mnie, kiedy opowiadała mi wszystkim, czym mogłaby sama sobie zaszkodzić. Przecież byłem kim byłem, jestem kim jestem i nim pozostanę. Może sam się w sobie zatraciłem…
- Co ja robię, Steven? – Wtuliła się we mnie, przyśpieszyliśmy kroku.
 Noc była ciepła, wszystko wokół tak pięknie spokojne. Tylko nasza dwójka zakłócała harmonię świata, w którym z dnia na dzień się znaleźliśmy, to miejsce było diametralnie różne od każdego innego, w którym do tej pory razem byliśmy. Mogło trwać wiecznie, ale trzeba było w końcu wracać. To jeszcze nie był czas, by uciekać do takich miejsc na zawsze. Może taki nie był w ogóle nam potrzebny. Byliśmy tacy młodzi. Zawsze mieliśmy.
- Uważasz mnie za kogoś aż tak nieodpowiedzialnego?
- Steven, a podaj mi pięć powodów, które utwierdzą mnie w przekonaniu, że jesteś odpowiedzialny, na tyle odpowiedzialny, bym na spokojnie mogła wyjść z tobą w środku nocy do lasu. Albo chociaż trzy!
- Kochasz mnie, to zastępuje wszystkie inne powody.
- Jak ty kiedyś stracisz pewność siebie, to… - Pokręciła głową i zaśmiała się.
- To?
- Nic, zresztą nawet nie ma co mówić, takie cuda się nie zdarzają – powiedziała, wciąż się uśmiechając. Zwróciła głowę w moją stronę. – Co chciałeś mówić?
- Przedstawić ci kogoś.
- Tutaj? W małym lesie w Sunapee?
- Sądzisz, że nie byłbym zdolny do posiadania znajomych nawet w takim miejscu, jak to, Caroline?
- Racja, głupie pytanie…
- Dokładnie. A wracając, moja droga, w zasadzie sprawa jest prosta. Bo chcę być z tobą absolutnie szczery, chyba po raz pierwszy zrobię to w taki czysty sposób. Nie pod wpływem żadnej awantury, wiszącej nad nami, nie pod wpływem innej, krążącej gdzieś we mnie. – Przyciągnąłem ją do siebie, spoważniała.
- Co masz na myśli? I bardzo się cieszę, swoją drogą, że masz taką potrzebę, nie będę ukrywała nawet, że już od jakieś czasu myślałam, czy kiedykolwiek zrobisz coś takiego. Choć mam uprzedzenia do tego, co możesz mi powiedzieć… - odparła, oglądając się za siebie.
- Potrzebuję się uzewnętrznić.
- Ty…
- Ja, Caroline.

***

- …i nie wiem sam, kiedy się zapadłem, księżniczko. Zresztą, co ja pierdolę, wiem, wszyscy wiemy. Ale nie zawsze taki byłem. – Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się blado.
 Siedzieliśmy na zboczu jednego z niewielkich wzniesień, niecałą godzinę od domu. Nie było nic, tylko niebo nad nami. Milczałem chwilę, układając sobie w głowie wszystko, co chciałem powiedzieć, czego nie chciałem, czego powinienem, czego nie, a mimo to miałem to zrobić. Dość zwodniczych ścieżek, już przynajmniej na to byłem za stary. Męczyły mnie takie gry, wiedziałem, dokąd one prowadzą. I nigdy już więcej, tego chciałem.
- W gruncie rzeczy mnie nie znasz – kontynuowałem, poruszyła się przy mnie. – Bo przecież wiesz tyle, ile przez lata powiedziały ci wszelkie media i tyle, ile ja dałem ci poznać od września. A to jest nic. Media powiedziały w głównej mierze to, co powiedzieć chciały, a ja pokazałem ci to, co za wszelką cenę chciałem, chcę nadal, zabić.
- Poznałam cię w złym okresie, Steven. I ja sobie zdaję z tego sprawę – westchnęła, patrząc w ziemię, skubiąc palcami dziką trawę. – Ale ty z kolei powinieneś doskonale pamiętać to, co kiedyś tobie powiedziałam. Wtedy, kiedy zapaść była beznadziejna jak nigdy, przynajmniej nie za mojej…kadencji. Ja wtedy myślałam, że ty śpisz, Steven. I powiedziałam ci o wszystkim, co czułam. Co nadal…
- Są rzeczy, których się nie zapomina. I ja tamtych słów nie zapomnę nigdy, czuję. Tylko jedno mnie zastanawia. Nie wiem, tak naprawdę, dlaczego powiedziałaś mi o tym w taki sposób. To znaczy, jasne, że mam jakieś swoje domysły, trochę cię znam…
- Będziesz miał na mnie haka, jak ci tak teraz wyjaśnię…
- Po tym, co ja wyjaśnię i wyjaśniłem tobie, mogę dać ci słowo, że będziesz miała na mnie haka do końca życia. Nigdy nie zardzewieje.
- Mhm… - mruknęła, unosząc głowę. Spojrzała na mnie, jakby niepewnie. Jej ciemne, niebieskie oczy błyskały co chwilę w zderzeniu z licznymi gwiazdami na niebie tak granatowym jak jej tęczówki. Srebrny księżyc błyszczał gdzieś, przebijając się przez jej miękkie loki, muskające raz po raz moją twarz. Kobieta patrzyła na mnie w zupełnej ciszy, może szukała czegoś, co by jej pomogło. Podczas gdy w tym związku to głównie ona pomagała mi. Ona za mnie walczyła. Ona mówiła jak jest, ona… - Steven, ja po prostu bałam się i nigdy chyba nie powiedziałabym ci tak o swoich uczuciach w normalnych okolicznościach – rzuciła nagle, wiercąc spojrzeniem dziurę w mej twarzy jeszcze i coraz bardziej intensywnie.
 Wracałem do tamtej pamiętnej nocy wiele razy. I wracałem tam prawie co noc. Prawie co noc pojawiało się wspomnienie tamtych oddechów, o czaszkę obijały mi się jej szepty, bolesne i piękne jak wszystkie najszczersze modlitwy tego świata. Wtedy mogło mi trwać wiecznie, a teraz nie chciałem, by trwało w ogóle. Nawiedzało mnie, jakby chciało mi uświadomić, że nigdy już nie będę tym, kim kiedyś byłem, jeśli mowa o moim człowieczeństwie. O jego istotnej części. Wiedziałem, że nigdy nie będę miał czystego umysłu, ni żył, jakiejkolwiek przegrody. Zniszczyłem sam siebie, z czasem już tylko i wyłącznie na własne życzenie. Nie mając żadnych powodów, to oczywiste. A Caroline mówiąc mi, że chce pomóc, że nie chce mnie takiego widzieć, że pomoże i zrobi wiele, by mnie takiego nie zobaczyć – przerastała mnie tak bardzo. Bo to nie było wcale takie łatwe, jakie jej się wydało. To też wiedziałem.
 A wracając, nie chciałem, by wspomniane obrazy przeszłości do mnie wracały, ponieważ mnie bolały, najprościej mówiąc. Nie chciałem zawieść, a mogłem to zrobić. Nie potrafiłem w pełni nad sobą zapanować. Ale to już wina narwanej natury. Nigdy tego nie potrafiłem. Panna Hadley widziała we mnie kogoś zbyt idealnego przez większość czasu. A ja chciałem, by widziała mnie tym, kim byłem kiedyś, potem, kim wówczas i by mogła wykalkulować, jaki będę za te kilka lat. O ile nadejdą one dla nas.
 W październiku ubiegłego roku usłyszałem za wiele, jak się okazało już wiele razy. Tamtej nocy, kiedy tak znikąd zerwał się raniący, zimny wiatr, Caroline otwarła się przede mną, pokazując mi twarz, której nigdy bym się nie spodziewał, że ma. Do tamtej pory znałem ją jaką taką, której nie da się zagiąć, która wie, czego chce i idzie mocno przed siebie i miłość ją nie zaboli, ponieważ poznała jej wszelakie tajemnice. A ona tylko tak pięknie grała, wodząc mną. Bała się. Bała się, że zobaczę i poznam. Wykorzystam okazję. Ponieważ okazało się, że jest wrażliwą kobietą, której tylko żyć łatwiej jako ciężkiej i dumnej. I tylko jednego mogłem być pewien: była stanowcza. Mogła kochać i na zabój, ale jeśli powiedziała, że nie, mogłem być pewny, że nie. I bałem się jej ja.
 Dokąd to wszystko zabrnęło, Boże?
- Nie ufasz mi, prawda? – szepnąłem.
- To nie jest tak, że ci nie ufam. Ja po prostu wiele o tobie…słyszałam. Widziałam. Wiele do mnie, nas, docierało. Kiedy jeszcze byłam poza tym światem. Do nas, czyli prostych ludzi… - westchnęła, siląc się na uśmiech. Szybko się rozpadł. Może wcale nie zaistniał. – Wiem dobrze, że tego po mnie nie widać od tak. Ale ja naprawdę jestem miękka i dość krucha. Kiedy zaczynam do kogoś coś czuć, nie chcę tracić tej osoby, przecież to jasne. A ludziom się wydaje, że po mnie to spływa. Z drugiej strony, ja im daje znaki, by tak myśleli. Kiedyś mi taka natura bardzo służyła, ale z czasem zaczęła mi życie utrudniać. Zrobiłam coś abstrakcyjnego, dostając się do ciebie i zrobiłam to w dość uliczny i biedny sposób, nie zaprzeczysz. Po trupach do celu… Ja…
- Ty nie umiesz o tym mówić, Caroline… - Pokręciłem wolno głową. – Ty nawet nie wiesz, co się stało.
- Nie wiem…
- Ale to nie jest złe. Na pewno czujesz. A dla mnie to jest odpowiedzią na wszystko. Od dawna wiem, że jesteś kimś innym. Kimś, kim wstydzisz się być przy ludziach.
- Steven, ja…
- Zostaw to, kochana. Winni tylko się tłumaczą.
- Przecież sam sprowokowałeś mnie do tej rozmowy.
- Już mam odpowiedź. Teraz ty mi daj dojść do słowa, ja naprawdę mam wiele do powiedzenia.
- Jak zawsze… - Przekręciła głowę, dając w końcu za wygraną.
 Czy ona czasem nie zrobiła tego po raz pierwszy?

Caroline

- Twoje życie jest urojeniem…
 Powiedziawszy to, przechyliłam się do tyłu, aż uderzyłam w końcu plecami w ziemię, miękką trawę. Patrzyłam z dołu na odwracającego się w moją stronę Stevena, aż zaczęłam się śmieć, przyciągnęłam go do siebie; runął tuż obok.
- Moje życie jest ciekawym przypadkiem, kochanie, zupełnie jak ja sam i nie zaprzeczysz – odparł, patrząc w bezchmurne niebo. – Nie zaprzeczysz.
- Ja nie mam nawet ani jednego argumentu, żeby próbować ci przeczyć.
- Jednym z moich talentów, o których zapomniałem, dziwnym trafem, ci wspomnieć, jest ten do odbierania mowy kobietom.
- Tyler! – fuknęłam, szturchając go nieskutecznie w bok. – Ale ty się hamuj.
- Ale ja się hamuję! I to jak, ty mnie nie doceniasz! I znowu, co więcej. Przecież lata temu byłem w stanie złączyć swój niesamowity urok osobisty i charyzmę z pomysłem, robić publicznie za Micka Jaggera dla dziewcząt, a te wierzyły mi jak prawdziwemu i leciały jak głupie, łamiąc sobie nogi i obcasy! – odparował dumnie, podnoszą się lekko, wspierając na przedramionach. – A potem tak wyszło, że sam się wyrobiłem, a raczej wyrobiłem własną markę, która okazała się być jeszcze bardziej skuteczna. W Sunapee, tutaj,  nie było szczególnie trudno. Przecież wiedziałem, że dziewczyny lubią muzyków nic nie mniej jak chłopaki lubią dziewczyny, zajmujące się tym wulgarnym interesem z pasji. – Uśmiechnął się do mnie cwaniacko, wywróciłam oczami, mógł kontynuować. – A potem pojawił się Joe, moja, jego, nasza, pożal się Boże, Elyssa. Boston i cała reszta. Tyle miłych dam, tyle fanek, tyle wsparcia, tego wszystkiego…
- I Bebe – ucięłam. Nie miałam siły słuchać o tej części jego życia, chociaż przecież doskonale wiedziałam, jak ona wyglądała. Po prostu nie było potrzeby tak się mi w nią zagłębiać, ale cóż. Och, był młody, z dnia na dzień spadło na niego wszystko to, o czym marzył, z wszystkim tym, czego nigdy nie powinien ruszać. Tyler kochał kobiety, pewnie. A kobiety kochały się w nim, potrzebował lat, by uznać, że dość jednonocnych uniesień. Pojawiła się panna Buell, która urodziła mu Liv u schyłku minionej dekady. Ale było i minęło, choć to chyba pierwszy poważny związek w jego…życiu?
- Tak, pojawiła się Bebe…
- A potem skradłeś Cyrindę. – Szach mat.
- Co nauczyło mnie tylko, że kradzież nie bez powodu uchodzi za coś złego i na czym każdy prędzej czy później się przejedzie.
- Zawsze mnie zastanawiało, co na to Johansen.
- Mówisz?… - mruknął znużony. Wystarczyło mi tylko wypowiedzieć jej imię, by podciąć mu kolorowe skrzydełka własnej, pysznej chwały.
- Tak, drobny skandal, Steven. Ale racja, może nie zawsze. Zawsze byłam ciekawa jego reakcji, a odkąd wiem, że David był dobrym znajomym Joe’go, a Foxe jego sercem…
- Lubisz takie nic nie znaczące, na pozór przynajmniej, afery, co? – Obrzucił mnie morderczym spojrzeniem. Jakże wymuszonym, zmęczonym. Kochany…
- Jasne, że lubię. Pamiętaj, że mimo wszystko, ale ja nadal jestem kobietą i lubię takie rzeczy. Ty zresztą też, coś na tu łączy.
- No rzeczywiście.
- Dobra, no już nie bądź taki delikatny. Jedno mnie w tym zastanawiało, wiesz, skoro on ją kochał, a chyba jakoś do niego dotarło, że ta podoba się także tobie, to po cholerę puścił ją z wami na trasę, wierząc Perry’emu na słowo, że ten ją upilnuje. Czy to nie jest głupie?
- Kurwa, ale Johansen jest głupi, raz, że ją z nami puścił, dwa, że zaufał Perry’emu. I nikomu nic z tego nie przyszło, absolutnie nic. Nic, Caroline.
- Przesadzasz…
- Nie przesadzam, przecież… - zamilkł. Chęć mordu rozpłynęła się w jego ciemnych oczach, odbiła się w nich jedna z gwiazd, błyszcząca gdzieś nad naszymi głowami. Przybliżył do mnie swą twarz. – Masz rację. Jest Mia.
- Chciałabym poznać twoje dzieci – powiedziałam spokojnie.
- Chciałbym mieć swoje dzieci u siebie – odbił, westchnął cicho. Kiedy nagle ożywił się znów. – Caroline, jest coś jeszcze, czego nie wiesz. I nie tylko ty.
- Co znów?
- Liv nie wie, że jestem jej ojcem.
 Oniemiałam. Owszem, potrafił odbierać mowę kobietom i bynajmniej nie zawdzięczał tego swojej zmęczonej, a wszystkiemu temu, co wychodziło z jego ust. A na pewno w większej mierze. Patrzyłam na niego jak na obłąkanego, ale serce podeszło mi do gardła, kiedy dotarło do mnie, że nie kłamał. Poza tym, jaki motyw mógłby mieć, wmawiając mi coś podobnego?
- Jak to nie wie, że jesteś ojcem? – wykrztusiłam. – Jak to nie wie? Przecież ty z nią masz kontakt, ty…
- Bebe powiedziała jej, że jesteśmy rodziną, istotnie, ale ja jestem tylko…wujkiem…?
- Ale jaki to ma mieć sens i co ma dać?!
- Teoretycznie zalążek normalnego życia.
- Ale przecież ona wychowuje się w takiej a nie innej rodzinie, tak czy inaczej, więc co, do cholery, oni zrobili?! Ona…
- To jest bardzo dobre pytanie, skarbie, ale ja nie znam na nie odpowiedzi.
- I ty tak na spokojnie przyjąłeś, że twoja była partnerka wpoiła w twoją córkę informacje, że ty nie jesteś jej ojcem, a jakimś wujkiem, urwanym zupełnie znikąd? – Było to dla mnie niepojęte, nawet nie wiedziałam, o co powinnam była go pytać i w jaki sposób to robić, przecież to wszystko było paranoją. Kto robi jakiemukolwiek dziecku coś takiego? Skoro pozwalała mu się z nim widywać, dlaczego zrobiła jej z niego wujka? Skoro mieli kontakt, dlaczego tak zniekształcony? – Steven, Boże, ja tego nie rozumiem, ale jak to jest możliwe… A Mia…
- Cicho już, ale spokojnie. Naprawdę. – Kurwa, jak? – Mia wie o wszystkim. Ale to się skądś wzięło.
- Naprowadź mnie…?
- Mia urodziła się, kiedy ja byłem w jeszcze szczęśliwym związku z Cyrindą, wychowywaliśmy ją razem, przynajmniej przez jakiś czas. A Bebe odeszła, będąc jeszcze w ciąży z Liv, mała mnie nie znała od początku, nie widziała mnie. A jej matka znalazła sobie partnera, którego z kolei moja córka nazwisko przyjęła, nazwijmy to tak, po urodzeniu – wyjaśnił mi to zupełnie na spokojnie, ale dla mnie wcale takie nie było. Jasne, zrozumiałam, co chciano tym osiągnąć, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, dlaczego. – Coś cię to nie przekonuje jednak, widzę.
- Oczywiście, że nie. Moim zdaniem Liv została zrobiona krzywda, ile ona ma lat?
- Osiem. I ja rozumiem, co masz na myśli, Caroline, ale…
- Steven, to jest niemożliwe, żeby ją trzymać w takim koszmarnym cieniu do końca życia!
- Daj mi raz chociaż dokończyć, kobieto. Liv jest bystrą dziewczynką. Zauważa coraz więcej. I nie potrwa to już długo, wyjdzie z cienia.
- Pomyśleliście, jak będzie wyglądał jej mózg, kiedy dowie się, że Steven Tyler to jej ojciec?
- Nie sądzę, by wiele się zmieniło. Ona dorasta w dość znanym towarzystwie, specyficznych kręgach. Poza tym, nie traktuje mnie jak wujka, kochana. Mając ze mną kontakt, ma ze mną więź. I sądzę, że widzi, jak ja traktuję ją. A ja po prostu nie potrafię nie być dla niej ojcem.
- Dobrze, ja… - Wypuściłam ze świstem powietrze, pokręciłam głową. – Nic. Może to nie jest czas na takie dyskusje, w zasadzie to nawet nie jest moją sprawą.
- Nie, ale skąd. Ja jestem w stanie zrozumieć, że dla ciebie to jest dość niecodzienna sytuacja. – Uśmiechnął się. Co ten człowiek naprawdę miał w głowie? – Wracamy?
- Tak – odpowiedziałam równo z końcem jego pytania. – Wracamy. Za dużo na jeden dzień…noc. Noc tym bardziej.
- Cenna uwaga. – Wstał, podał mi rękę. Gentleman klasy najwyższej, och, naturalnie. – A jeśli o moje cuda chodzi, możesz być spokojna, że je poznasz. I jeszcze będziesz przeklinać dzień, w którym mnie o to poprosiłaś. A raczej noc.
- Jeżeli mają twoją naturę, to raczej znów przeczyć nie mogę – mruknęłam, wstając z trawy z jego pomocą.
- Mają – zaśmiał się. – I ja ci ręczę za to. 
 A ja już nawet łudzić się nie mogłam.

***

 Czarownych nocy w swoim życiu miałam wiele, wiele jeszcze mnie czeka, tego mam pewność, ale bez wątpienia jedna z najpiękniejszych miała miejsce w maju osiemdziesiąt pięć, kiedy wracałam ze Stevenem do domu, z którego wyszliśmy kilka godzin wcześniej, tracąc zarazem rachubę czasu, zabawiając się i szokując historiami swojego istnienia. Najlepsze było przede mną?
- Steven! – krzyknęłam nagle, łapiąc go szybko za ramię.
- Co się stało? – spytał, zatrzymując się gwałtownie pod wpływem mojego szarpnięcia. Posłał mi niepewne, zdezorientowane spojrzenie.
- Niebo, szybko!
- Ale…
- Och, no spójrz tylko! – Wykorzystałam okazję, że stałam za nim i szybko nakierowałam własnymi rękoma jego głowę ku górze. – Spójrz!
 Leciała w dół szybko, ciągnąc za sobą srebrzysty welon. Nie minęło wiele, kiedy zniknęła, ginąc na zawsze. Cięła ciemny nieboskłon z hipnotyzującą precyzja, sypiąc cudnymi iskrami na ziemię. Iskrami, które wznieciły w nas nowe płomienie, oświetlające drogi, wcześniej dla nas ukryte.
 Zniknęła. 
- Co byś zrobiła, gdybym się teraz ciebie spytał, czy zostaniesz moją żoną? – spytał, ale nie dotarło do mnie nic.
- Odmówiłabym – rzuciłam mechanicznie, nawet się nie zastanawiając. – To znaczy…
- Zapomnij o tym. Pytałem o teraz.
- Ale co chciałeś…
- Cii, kochanie. – Odwrócił się do mnie, pocałował w czoło. – Otrzymałem wszystko, czego chciałem. Absolutnie. Przypomnij sobie gwiazdę. Co zrobiła?
- Spadła… - szepnęłam, nie wiedząc wciąż, dokąd to zmierza.
- I ona nie była nasza, Caroline.
 I nie mówiąc już nic, pokręciłam tylko głową, łza popłynęła po moim policzku, choć od dawien dawna tego nie robiła.
 Wróciliśmy w końcu. Miał rację.
 Ona nie była nasza. 

czwartek, 19 marca 2015

nigdy nie będziemy zbawieni


Dziury w mózgu. Luki w pamięci.
A niecały miesiąc.

* *** *
***

Trzy szanse
wrzesień, 1984r.

 I pierwszy raz, kiedy jestem naprawdę sam, dziewczyny. Pierwszy, kurwa, raz, kiedy zostawiłyście mnie i już nawet się z tym nie kryjecie. Zastanawiam się od lat, kim dla was jestem, za kogo mnie wzięłyście. Kogo sobie ze mnie zrobiłyście, a może za jakiego mnie wzięłyście. Bo może to ja jestem naprawdę tym najsłabszym ogniwem.
 Wciąż mam Was przed oczami, wciąż mam Was jako te małe dziewczynki, uciekające przede mną, ignorujące mnie lub w ogóle gardzące mną. Moliѐre, Wakeford i Hadley, takie małe. Kiedy się poznaliśmy? W sześćdziesiątym dziewiątym? Rok w tę czy w drugą, co za różnica zresztą. Nie ma żadnej, dla nas to się nie powinno liczyć. Kiedyś na pewno by tego nie robiło.
 Leandra, nigdy się nie poznaliśmy. Pamiętam, kiedy opowiadałem Ci o sobie i swoich wyobrażeniach przez godziny, a Ty siedziałaś obok mnie i plotłaś żółto-białe wianki dla Caroline i Dee. Zawsze mnie zastanawiało, czy cokolwiek ode mnie do Ciebie docierało. Sądziłem, że nie. Przecież nie raz, nie dwa, było i tak, że zobaczyłaś coś w trawie i zerwałaś się – jak gdybym nie istniał – poleciałaś w te pędy za stworzeniem, z którego pożytku i tak nie było, chociaż ze mnie też go nie miałaś, jak powiedziałaś kiedyś, obrażając się zarazem na mnie na dwa tygodnie z hakiem. I gdyby w siedemdziesiątym czwartym Madeline nie poleciała do Stanów, czy myślisz, że rozmawialibyśmy tymi listami? Nie sądzę, wiesz. Nie sądzę. Byłem taki sam jak teraz i kiedyś, to moje wścibstwo zostało i nie przepuściłem, jak wiesz, okazji do wyciągnięcia z Ciebie czegokolwiek. Śmieję się, myśląc, że niczego od Ciebie się nie dowiedziałem jednak. Oczywiście, że byś mi nie powiedziała, przecież byłem palantem i stałem się jeszcze większym, Lea. Ale przynajmniej ktoś do mnie tak mówił, opieprzyłaś mnie w tych stosach listów może z pół tysiąca razy, zgaduję. Ale pisałaś, dziewczyno, piszesz dalej. Zostawiłaś mnie jako pierwsza, ale tak naprawdę chyba jako jedyna nie w praktyce. Jesteś ode mnie tak drastycznie inna. Jak to się stało, że zadajesz się z takim jak ja? Takimi jak one? Skąd to przyszło, Zagadko?
 Caroline, rozdarłabyś mnie na strzępy. Bałem się Ciebie panicznie przez całe życie, dlatego w pewnym sensie zrobiło mi się lżej, kiedy poleciałaś stąd, nie zrozum mnie, stara, źle, naturalnie. Cztery lata to kosmos, dla mnie na pewno… Myślałem ostatnio nad tym, dość sporo. Cztery lata temu mogłem być już martwy, cztery lata temu mogłem też stawiać na swoje cele, które zakopałem wraz z ojcem, a jeśli mam być szczery, to jeszcze nawet przed nim. Za cztery lata może być to samo. Jako jedyna nigdy mi nie mówiłaś, że się ułoży, czy wiedziałaś? Wiedziałaś, że to nieprawda? Widziałaś to po mnie, realistka. Co za tupet, Hadley. Zawróciłaś w głowach wszystkim, połowa Cambridge Cię chciała. Legendarne już historie z Peterem, przecież o tym się wnukom będzie opowiadało. Hej, ile tutaj się działo przez te wszystkie lata, kiedy byłaś. Pamiętam wszystkie dni, kiedy mieszałaś mnie bez skrupułów z błotem, a ja Cię słuchałem, kurcząc się żałośnie w środku. Nie mogłem pojąć, że słyszę - od tak - takie słowa. A z jednej strony byłem szczeniacko dumny, że taka jak Ty do mnie mówi. A mówiłaś o tym, ponieważ się martwiłaś. Stara, ja pamiętam i te wieczory, kiedy siedzieliśmy, paląc stare papierosy, pijąc jakieś tanie trunki. I nie zapomnę, kiedy siedziałaś ze mną w starym wozie mojego ojca, pytając, czy zmieniłbym coś, czy cofnąłbym czas, gdybym mógł. Powiedziałem Ci, że nie. A Ty, że owszem. I zastanawiałem się znów, tym razem nad tym, dlaczego byś go cofała, co chciałabyś zmieniać? Ty? Panna Hadley? Nie do wiary, ludzie… Pierwszy i jedyny raz zobaczyłem wtedy, że nie jesteś żelazną, że masz coś w środku. Ciekaw tylko byłem, kto naprawdę to zobaczy.
 Madeline, idź to diabła, Wakeford. Co mi zrobiłaś, dlaczego tak? Nie chciałem, żebyś stąd znikała, ale jednak sam się do tego przyczyniłem, bo…ponieważ tak było najlepiej, dla nas wszystkich, nie sądzisz?... Tyle lat widziałem, jak krzyczysz po cichu. Tyle czasu słuchałem Twojego płaczu za nimi. Ale Nowy Jork mnie przerażał od zawsze, nie dla Ciebie są takie miejsca. Nie uciekałabyś tam nigdy, gdyby nie dziewczyny, nie powiesz mi, że nie mam racji. Zastanawiałaś się kiedyś nad tym, już na marginesie? Nie przeraża Cię, że jesteś uzależniona od ludzi? Tych konkretnych? Żeby Cię to kiedyś nie zgubiło, zawsze się o to bałem. Względem Ciebie. Byłaś dla mnie szczególną, Ty też. Jako jedyna mnie słuchałaś i jako jedyna rozmawiałaś. Wiem, że gardziłaś, ale w dość dyskretny sposób. Przez lata nawet tego nie widziałem, zorientowałem się w drugiej połowy siedemdziesiątych, przyznam. Gratulacje. Niemniej, dużo tu razem przeżyliśmy, co? Nigdy nie pozwolę Ci o tym zapomnieć, nigdy nie pozwolę Ci zapomnieć o sobie, o nie. Przez te lata, lata bez Caroline i Lei, byliśmy na siebie skazani, a ja miałem siostrę, której zawsze brakowało w moim domu. A Ty miałaś brata, którego chyba też Ci było brak wśród dwóch siostrzyczek zza oceanu. Wiele razy mijałem sklep White’ów, widząc Cię rozkojarzoną za ladą. O kim myślałaś? Wiem, że o człowieku. Byłaś taka jak Hadley. Miałyście coś na umyśle, coś niedostępnego dla mnie od i na zawsze. Nigdy nie wiedziałem, co będzie. Ale powiedz mi, czy to ten niedostępny fragment kazał wam gnać tyle mil stąd? Nie wiem. Ale wiem, że to ten niedostępny fragment wygnał mnie od Ciebie w osiemdziesiątym drugim. Mieliśmy nie mieć przed sobą tajemnic, Madeline. Ale nie zawsze wszystko w życiu wychodzi. Nie wszystko można…

Nie zawsze można. Dlaczego naprawdę pojechałyście? Dlaczego się nagle odcięłyście ode mnie? Dlaczego Wy zostawiłyście na zawsze Anglię i prawdziwy dom? Co jest w Stanach? Co jest tam, a czego nie ma tu? Przecież tego by tam nigdy nie było, gdyby nie my. Dlaczego nie wracacie do korzeni? Dlaczego nie chcecie mieć nic wspólnego z Anglią? Lea, tak nie chciałaś stad wyjeżdżać, a teraz nawet byś nie znalazła na mapie Cambridge. Caroline, czy nie obiecałaś, że odwiedzisz mnie kiedyś? Czy nie obiecałaś, że odwiedzisz Dee, kiedy ta jeszcze to była? Madeline, a Ty? Ty nie chciałaś tam gnać. Ty tam jesteś tylko dlatego, że one. Czy to nie jest niezdrowe już? Czy Wasza relacja zawsze miała tak wyglądać? A kim ja w niej byłem? Byłem kiedykolwiek w ogóle?
To wszystko miało być inaczej. Wszystko. A Wy też inne miałyście być. Wiem, za czym uciekłyście Wy dwie, wiem, dlaczego Lea nie chce tu wracać. Wiem wszystko. Kurwa, wiem o tym, nie zwódźcie mną już. Nienawidzę tego. Wszystkie Wy zabłądziłyście w swych głowach.
Nie wiem, czemu to miało służyć.
I tak Wam tego nie wyślę. Jestem marny. Taki marny.

***

Nieszczęście idzie we dwie
wrzesień, 1984r.

 Tyle listów, nie wysłałem żadnego. Tyle myśli, nie poznacie żadnej, tak jak ja nie zostałem dopuszczony do żadnej z Waszych. Hadley, Wakeford, naprawdę? Naprawdę jesteście aż tak naiwne? Naprawdę? Trafiło Was w końcu to, co trafia statystyczne dwunastolatki, niesamowite. Nie wierzę, że Wy wierzycie w coś takiego.
 Na co liczycie? Na miłość? Na ciepło? Na prawdę? Na co? Zażenowanie moje jest wielkie, prawie takie, jakie było wtedy, gdy Peter powiedział mi o biletach. To od zawsze było popierdolone, kochane. To, co stało się w ’74 było nie do pojęcia, nie dla mnie. Gdyby nie miejsce, poszłabyś, Wakeford z nimi. Do łóżka może też byś poszła, co Ci w końcu stało na przeszkodzie. Nigdy nie musiałaś się niczego obawiać, szczęściaro. Widzę obłęd w Twych oczach, kiedy o nim opowiadasz, myślisz, czujesz. Zaskakuje mnie to. Nie zapomnę nigdy, kurwa, nigdy. Co on ma? Pieniądze? Wakeford, dlaczego Ciebie pociąga człowiek z problemami? Co, sądzisz, że nie wie, czym są narkotyki? Że jest święty, że czysty? Kochanie, rób co chcesz. Wiem, co zrobiłaś. Domyślam się, że Bóg Ci się objawił w swej zupełnej postaci. Jak to jest? Dziwka, czy jeszcze nie? Co Ty zrobiłaś? Naprawdę to zrobiłaś? Biedna, zagubiona, przerażona, smutna Dee? Poszła do łóżka z ikoną świata? I co teraz zrobisz? Będziesz umierać, bo dotrze do Ciebie, że sen trwał krótko.
 A zostawiłaś mnie, który ma prawdziwe problemy, który potrzebuje wsparcia, człowieka, kogokolwiek. Madeline, zostawiłaś mnie. Po tym wszystkim. I poleciałaś do skurwiela, któremu dałaś się bezkarnie wykorzystać.
 Druga nie jest lepsza. Co będzie? Nie dociera do mnie, że jesteście na takim poziomie. Prowadzaj się z nim, Hadley, a może za dwa tygodnie zobaczysz w końcu zdjęcie jego z nową u boku, to Ci przejdzie. Po Tobie to i tak spłynie. Silna, twarda, niezależna. Nie zdziwiłbym się, gdyby to on zobaczył z innym Ciebie. Nie masz uczuć, jesteś podłą cwaniurą, wyrachowaną suką, która nie potrafi się zamknąć, która nie potrafi wyczuć chwili, kiedy należy zęby zagryźć i tylko się, co najwyżej, uśmiechnąć. Sama, całe życie sama. Słyszałem o Twoich tragediach z Paulem. Jakoś mnie to nie zdziwiło. Zostawił Cię, bo czasem trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić. Nie da się być dominą całe życie, miła. A Ty byś tego chciała. A już na pewno z bycia taką nic Ci w relacji z takim człowiekiem, jakiego sobie upatrzyłaś lata temu.
 Wstyd mi.
 On jest ćpunem, Hadley. Zdradzieckim, dlaczego okazał się być, mimo wszystko, lepszym ode mnie? Dlaczego jestem niczego nie warty w Twoich oczach? Ja naprawdę potrzebuję pomocy. A teraz jestem sam. Zawsze byłem sam i teraz to widzę? Co ze mną zrobiłyście.
 I jak ździry, pierdolone ździry, jedna z drugą. Groupies a Wy, czy teraz jest różnica? Niedługo może już jej nie być. 
 Chcę o tym zapomnieć, o Was chcę. A nie mogę. Wasze wspomnienie jest wszędzie w Cambridge. A tam, gdzie go nie ma, jest wspomnienie mojej ukochanej, mojej Nimfy, drogiej Fox. Czasem żałuję, że nie dane Wam było jej poznać, ale może to lepiej. Nie wiecie, jak bardzo Was się bała. A poznała o Was prawdę. Powiedziałem jej wszystko. Kochała mnie. Kochała mnie i odeszła. Odeszła, bo musiała. A Wy uciekłyście. Szlag niech Was trafi.
 I Wy jak te ździry. Wykorzystałyście mnie. Całe życie mnie wykorzystywałyście, bawiłyście się mną, śmiałyście, miałyście za człowieka bez żadnej wartości. A kim się stałyście Wy, Wy dwie.
 Powiedzmy sobie prawdę, i raz, i na zawsze, i koniec.
 Chciałem Was tylko dla jebanych narkotyków. Co by Wam szkodziło? I tak nigdy nam na sobie nie zależało, na to wychodzi. A tak mogliśmy być szczęśliwi. Ten świat jest paranoją, tutaj nie da się wytrzymać. Ucieczka Wam nic nie daje. Z nimi nie. Zaczniecie brać. I wyjdzie na to samo, ze mną też mogłyście. A bylibyśmy wszyscy w stronach, do których nam najbliżej. Nasze jest Cambridge, nasze zawsze było i będzie. Wszystko można. Kreska, druga i można. Ten świat jest zły, dlatego Berry odeszła. Ona była za dobra dla tego świata. Za dobra dla mnie?
 Wykorzystałyście mnie, chciałem ja Was. Patrzcie, jacy są ludzie. Kurwa, jak tu żyć?
 I jasne mamy wszystko.
 Nigdy nie będziemy zbawieni.

***

Wrzesień, ‘84

Nie wiem, co się dzieje. Ostatnio jest tutaj tak ciężko. Ostatnio jest coraz zimniej. Wszystko się sypie.
Co u Was?
Wszystkie się u mnie sypie, ale jednak coś… Może nie. Może ja jeszcze mam szansę. Może będzie dobrze. Dzisiaj widziałem słońce. Śniłem o nim. Było jak dawniej, pamiętacie?
Boję się. Coś mnie dręczy. Ktoś za mną chodzi. Wczoraj rozmawiałem z Peterem. Zaproponował mi pracę. U siebie. Podejmę się, nie mam nic do stracenia, a może jeszcze coś zyskam.
Jak Wam się żyje?
Dawno nie było takiej zimnej jesieni w Cambridge. A dopiero wrzesień. Biedy u mnie też, cholera, takiej jeszcze nie było, ale wyjątkowo na to narzekać nie mogę. Czuję, że to wyśnione słońce coś mi da. Może znaki, co myślicie? Dziewczyny, brakuje mi Was. Ale szkoda mi czasem pieniędzy na pocztę, nie zrozumcie tego źle.
Będę się odzywał. Częściej, słowo. Zacznę robić u Firby’ego i wszystko popłynie ku górze. On może był pierwszym znakiem. Damy radę?
Jasper

***

Wrzesień 84
Czasem bym chciał, żebyście wyszły z mojej głowy i do niej nie wracały, mam złe obrazy, mam złe demony, mam złe wszystko. Nie śmiejcie się, potrzebuję pomocy, kurwa, zawsze potrzebowałem, a Wy mnie zostawiłyście. Zawsze byłyście tylko Wy. A ja byłem tym gorszym, zajebista jest przyjaźń, już wiem, dlaczego nigdy nie chciałem…

***

84

Boję się. W nocy padał deszcz.
Ktoś za mną chodzi, czasem myślę, że to mój ojciec. Padało cały dzień. Spalę wszystkie listy, jakie do Was zaadresowałem, ale nigdy ich nie wysłałem. Ja nie wiem, co się dzieje. Coś mnie gnębi. Znalazłem stare ogłoszenia, które mi pokazywałyście. Te wszystkie odwyki, jakieś numery telefonów, adresu. Nie doczytam się już. Ale to nie to.
Musicie mnie zrozumieć. Musicie mi pomóc, chyba pomożecie? Musicie, kochane. To ja przecież. Widzę kogoś, bez przerwy. Panikuję. Ale wszystko musi być dobrze, w końcu musi.
Czuję, że ten okres jest ostatnim dla mnie takim złym. Czuję, że we mnie jakaś nowa siła się budzi. Przestaję czuć głód. Może finansowo lepiej. I cieplej ostatnio jest. Nie mam problemów z niczym i nikim. Tylko się boję.
Zostawiłem dzisiaj u Petera pudło, a w nim listy, które są złe. Tak myślę. O części z nich mogę nawet nie wiedzieć.
Bałem się o to pytać. Ale jak myślicie, kiedy się zobaczymy?
Jacy wtedy będziemy?
Może lepiej nie wiedzieć.

Czekam, J.

czwartek, 12 marca 2015

XXIII: Bo przecież ideały nigdy nie istniały, nawet Bóg miesza

maj, 1985r.

 Niemalże oczywistym było, że o ile on zacznie naprawdę wracać do życia i formy, w jakiej nie był jeszcze nigdy, a chciał być od i na zawsze, o tyle ze mną stanie się coś ciężkiego do przyswojenia. Mijał drugi tydzień, odkąd znaleźliśmy się w Arizonie, z dnia na dzień wszystko stawało się tak bardzo inne i nikt już nie wiedział, czy działo się tak dlatego, iż Nowy Jork rzeczywiście rujnował nasze życia, czy po prostu wmawialiśmy sobie, że ucieczka stamtąd korzystnie wpłynie na nasze samopoczucia, jak i związek, tak długo, by w końcu naprawdę w to uwierzyć. Przez te minione dwa tygodnie wiele razy zastanawiałam się, co jeśli miejsce nie ma w rzeczywistości żadnego wpływu na nas, a jedyne wpływy jakie są, mają swe korzenie tylko i wyłącznie w naszych głowach. I miałam snuć powolne refleksje na ten temat przez kolejne dwa tygodnie, aż znów wrócimy na wschód, do jednej ze stolic świata. I znów walczyć, znów robić wszystko, co się da, by nie zapaść się jak wcześniej. W czym tkwiła istota naszego problemu?
- W bardzo smutnym fakcie – mruknęła, sama do siebie, owijając się szczelnie białą kołdrą, identyczną mieliśmy w domu. – W bardzo smutnym, ponieważ ani ty, ani on, nie potraficie się przyznać do prawdy.
 Mozolny dialog, który prowadziłam ze swoją wewnętrzną Madeline właśnie znalazł swój zwrotny punkt i dotarłam w końcu do grobu pogrzebanego psa. Znalazł się też worek, obok którego leżało szydło. Wszystko się znalazło. Anthony i ja mieliśmy dość poważny problem, bowiem nikt z nas nieszczególnie wiedział, jak należy pogodzić się z rzeczywistością. Jak się zachować, by przyjąć ją na spokojnie do siebie, jak w ogóle to zrobić. A najgorsze było i tak co innego, jak powiedzieć o pewnych prawdach sobie nawzajem? Czy dotarło do niego, że w gruncie rzeczy wcale nie musieliśmy lecieć przez prawie cały kraj, by on zapomniał o narkotykach? Och, myślę, że na pewno doskonale o tym wiedział, ale narkotyki, a raczej ich koniec, okazały się być jedynym pretekstem, który pozwolił nam się wyrwać z miasta, którego nienawidziliśmy, jedno bardziej od drugiego, mhm.
- Może za dużo myśli na raz. – Niezdarnie poprawiłam pod sobą poduszkę i sięgnęłam ręką po czerwoną słuchawkę telefonu, stojącego na szafce przy łóżku, wykręciłam powoli numer, który pewnym magicznym cudem został mi dostarczony… - Caroline? – rzuciłam w końcu. Zaraz po tym pomyślałam, że głupie pytanie, przecież poznałabym ten głos zawsze, bezapelacyjnie zawsze i wszędzie.
- Ja już myślałam, że o mnie zapomniałaś! – zaśmiała się na powitanie. Było dobrze…
- Gdzież ja bym zapomniała, wyobraź sobie tylko, że jakoś czasu nie miałam.
- Dwa tygodnie? Co wy tam robicie? O ile mogę spytać, naturalnie!
- Oj, no wiesz… - odparłam dumnie, po czym sama zaczęłam się śmiać. – Nie, nie. Na poważnie już. Niczego nadzwyczajnego nie robimy i chyba właśnie dlatego nie zadzwoniłam do ciebie. Tutaj nie musimy robić absolutnie nic, mamy tylko siebie i jesteśmy tylko razem, tylko tak. Już zapomniałam, jak jest czuć coś takiego i staram się całą sobą pochłaniać każdą z tych chwil, mogłyby nie mieć końca, słowo daję…
- To w zasadzie masz już odpowiedź, gdybyś mnie spytała, co u nas, młoda. Jest dokładnie tak samo. No, prawie, chyba jasne, że ''brak obowiązków'' z Tylerem zapewne różni się od takich z Perry’m.
- Jasne, jasne. Ciężko się nie zgodzić. Ale chyba byś się czasem aż zdziwiła, Caroline, przysięgam.
- Ja? Doprawdy? To może uchylisz mi tego rąbka tajemnicy? – Końcówkę wyrzuciła z siebie prawie piskiem, domyśliłam się, że po drugiej stronie nastało nagłe poruszenie; nie pomyliłam się. – Pozdrowienia macie…
- Przekażę, też go pozdrów.
- Skąd wiesz, że o nim mówię?
- Dlaczego starasz się zrobić ze mnie głupią, panienko Hadley? – odparowałam rozbawiona.
- Dobra, dobra, zwracam honor… Wracając, jak będzie, Dee?
- Powiem ci wszystko, kiedy wrócimy. Na telefon to… Wiele by mówić trzeba, nie chciałoby ci się tak słuchać.
- Skoro mówisz, że nie…
- Gwarantuję ci, muszę kończyć – rzuciłam szybko, słysząc kroki za drzwiami.
- Ukrywasz się z tym, że ze mną rozmawiasz…?
- Nie, skąd, kocham cię, stara, trzymajcie się! – I zgasiłam falę jej śmiechu, odrzucając słuchawkę na widełki, odwróciłam głowę w drugą stronę.
- Już biedactwo nie ma siły? – Oparł się o ścianę, skrzyżował ręce na piersiach.
- Okaże się… - Uśmiechnęłam się zadziornie.
 Nie pomyliłam się, zakładając, że te dwa słowa sprawią, iż wszystko pójdzie po mojej myśli. Spojrzał na mnie z udawaną dezaprobatą, pokręcił głową, a ja wyswobodziłam się ze swego kołdrzanego bunkru, idealnie odwzajemniłam jego spojrzenie. Milczeliśmy, patrząc na siebie jak wrogowie, już kiedyś to przerabialiśmy… Po niedługim czasie westchnęłam teatralnie i przepełzłam przez łóżko, by stanąć w końcu na nogach przed moim ulubionym celem, starającym się mnie sprowokować swymi ciemnymi oczami do granic wszelkich norm. Sądził, że nie rozpracowałam tego jeszcze?
- Jaki ty jesteś beznadziejny…
 Chwyciłam go za rękę, przyciągając w swoją stronę, a zarazem w znanym kierunku. Zabawne, że zawsze był człowiekiem, mimo wszystko, ciężkim do podporządkowania sobie, a tutaj nagle stawał się kimś tak ugodowym. Chociaż nie mógł, naturalnie, zatracić swojej prawdziwej osobowości na moje – jednak – szczęście.
- Beznadziejny… - mruknął cicho, dyskretnie przygniatając mnie swoim ciężarem.
 Dostałam co chciałam. A to wszystko przywlekło, ni stąd i ni zowąd, do mej głowy buntowniczkę z Seattle. Nie potrzebowałam jednak i tym razem topić się w wolnych i długich rozważaniach, wzięłam to wszystko od końca. Kiedy młoda wyszła, tuląc do siebie plakat, który ode mnie dostała, ja w pierwszej kolejności zaciągnęłam Anthony’ego do łóżka. Skąd to wynika – nie miałam wtedy w sobie tego czegoś, co pozwoliłoby mi składnie i logicznie odpowiedzieć na jego pytania, a wiem, że miał ich masę. Potrafił wybierać kluczowe słowa. Pytał zawsze celnie. Potrafił powalić jednym zdaniem. Dlatego w naszym związku nie było kłótni. Kiedy coś się działo, kończyło się tylko na wymianie zdań, przeważnie po trzech z obu stron - nikt z nas nie miał już sił. Raniliśmy się, a rany były głębokie nieprzyzwoicie bardzo. Chociaż od zawsze miałam wrażenie, że robiliśmy to tylko po to, by po czasie, góra dwóch dniach, znów doprowadzić do spojrzenia sobie w oczy. I potem oddać się sobie jak na początku, kochać się jak nigdy, rozmawiać jakby nie było czasu i być. Jakby nie liczyło się już nic innego.
 Wpił się w moje usta, a ja nie mogłam wyrzucić z myśli Madison, nie mogłam też zacząć się z tego śmiać, przecież nie miałam jak. Ale momentalnie pojęłam, skąd ona u mnie w takim momencie, ironio… Rozmawiałyśmy wtedy, te kilka miesięcy temu, zaledwie parę godzin, ale kiedy zostawiała mnie później samą z mężczyzną, dotarło do mnie, że równie dobrze mogłam znać ją już od lat. Panienka była wygadana i nie wstydziła się mnie, jedyne, to czasem docierało do niej coś. Sądzę, że nie była to świadomość, kim jestem, a z kim żyję. Dziewczyna siedziała ze mną w hotelowym pokoju, który dzieliłam, oczywiście, z Anthonym, skulona niepewnie przy podłokietniku kanapy i opowiadała mi swoim życiu. Które wprawdzie nie interesowało mnie w nawet najmniejszym stopniu, ale chciałam o nim posłuchać i zrobiłam to. Rozwalona w fotelu, ściskająca w dłoni szklankę w whisky, kręcąca sobie włosy na palcu, wpatrzona w młodą koleżankę, będącą jakby nieświadomą tego, że nie mówi sama do siebie, a otwiera się przed zupełnie obcą osobą. Wyjątkowo bardzo skupiłam się na niej, kiedy zaczęła o miłości. Opowiadała mi swoim chłopaku, Samborze, opowiadała mi swoim przyjacielu, McKaganie, kazała mi zapamiętać te dwa nazwiska. Była napalona na coś, drzemało w niej to coś. Taką ją odebrałam. Była i koszmarnie nieposkładana. Opowiadając mi o swoim związku, czułam się jak poważny psycholog, którego pacjent pyta, czy kocha swojego partnera w odpowiedni sposób, czy on kocha ją, czy to tak ma wyglądać, czy to w ogóle jest miłością. A ja nie wiedziałam. Nie rozumiałam jej toku rozumowania tych spraw. Dla mnie miłość była, jest i pozostanie ogniem, który płonął we mnie od absolutnie zawsze. Który palił tych, dla których go wskrzeszałam.
- Beznadziejny… - powtórzyłam między pocałunkami i ja, wplotłam palce w jego włosy.
 Czułam, że zapadam się coraz bardziej, zatracam. Przebiegła mnie fala dreszczu, czując jego dłoń na swoim ciele. Zawsze było to dla mnie czymś jak namaszczenie, łaska. Uwielbiałam to, uwielbiałam dotyk osoby, której na mnie zależy, która mnie kocha. Dotyk Caroline, Lei, a przede wszystkim jego, choć jasne, że nie sposób porównywać do siebie te trzy różne.
 Panna Madison z Seattle nie rozumiała miłości.
 Podczas gdy  ja nie rozumiałam, jak można czuć ją do takiego stopnia.
- Czuję się jak szczeniak – zaśmiał się, nieporadnie szukając po omacku zapięcia od mojego stanika. – Kurwa, naprawdę.
- Co, aż tak po amatorsku, Perry? – odparłam wrednie, pomagając mu od niechcenia.
- Bardzo śmieszne, Wakeford.
- Skoro nie, to może mnie oświecisz?
- Matka w końcu wyszła z domu, pojechała do znajomej, ponieważ siła wyższa, zostawiła syna samego, a ten co…
- Spokojnie, mama się nie dowie, kochany. – Popatrzyłam na niego z wyższością. – Wyjdziemy może z tego bez szwanku. Chociaż w większej mierze to od ciebie zależy…
 Bał się znów, a ja znów się śmiałam. Znany chwyt, kiedy we wrześniu zeszłego roku dobitnie dałam mu do zrumienia, że chcę po prostu pójść do jego domu, a potem bez ogródek powiedziałam, że chcę się z nim kochać, ten spojrzał po mnie ze strachem. Wtedy nie wiedziałam, skąd coś takiego wzięło się w człowieku jak on. Odpowiedź była prosta, nie był takim człowiekiem, jakim go osądziłam. Z czasem to zrozumiałam, ale ta emocja, typowa dla zdezorientowanych chłopaczków, którzy nieszczególnie wiedzą, czy naprawdę powinni, nie zniknęła, towarzyszyła nam absolutnie zawsze, co zaczęło już tylko dodawać uroku naszej nostalgicznej miłości.
 Za to ja za każdym razem byłam jak zdezorientowana nastolatka, silącą się na pozę takiej niepokornej. I on powiedział mi, że to również jest zabawne, a ja znów wychodzę na hipokrytkę, śmiejąc się z jego lęku. Powiedział, że nie umiem udawać, zwłaszcza tu. Powiedział, że nie umiałam nigdy. Nie zaprzeczyłam, miał rację. Zawsze byłam zdezorientowana od początku do końca, gubiła mnie każda bliskość, której tak łaknęłam. W tym związku to on mnie prowadził główną jego drogą. Natomiast ja pokazywałam mu ukryte ścieżki, na pozór dłuższe. Tylko na pozór.
Odchyliłam głowę, naprężyłam ciało. Mój wzrok został zawieszony na idealnie okrągłym księżycu, wiszącym na ciemnym niebie, patrzącym tak na nas zza szyby.
- Masz go w oczach, Madeline – mruknął cicho, wracając ustami do mej szyi.
- Wiem, mówiłeś mi o tym…
- On też to wie, dlatego nigdy nie pozwala ci się w nocy skupić na niczym innym, tylko sobie.
- Głupi… - Uśmiechnęłam się, odpychając go od siebie, przywalając dla odmiany swoim ciężarem. – Już bardziej ulec ci nie dam rady, nawet się nie produkuj.
- To nie jest moja wina, że nawet księżyc wie, że masz piękne oczy, kochanie.
- To może być winą tylko i wyłącznie moich rodziców, niestety, ciężkie życie, Anthony – zaśmiałam się, odgarnęłam mu włosy z twarzy.
- Takich win się nie żałuje. Takich mogłoby być więcej.
 Spoważniałam. Spojrzałam po nim z uwagą, miał coś w oczach – i znów. Jego ciepła dłoń, spoczywająca na moich plecach, momentalnie zaczęła mi ciążyć. Mój oddech, który już zdążył się ustabilizować, stawał się coraz wolniejszy. Głaskałam nadal jego włosy, wchodziłam głębiej w ciemne oczy. Analizowałam wszystko, co powiedział. Okrywałam go ciężkim oddechem.   
- Do czego dążysz… - spytałam spokojnie.
- Wiesz, do czego. Uznałem, że może…
- Że może już?...
- Tak, przecież nic nie stoi na przeszkodzie, Madeline. – Och, skąd… - Chyba, że ty jeszcze…
- Nie czuję tego, nie jestem gotowa? – Dopowiadałam zakończenia za niego. Doskonale wiedziałam, o czym mówiłam i doskonale wiedziałam, w jaki sposób o tym myślał. To był absolutnie zdrowy i piękny sposób, a on miał w sobie coś niesamowitego. Ja wiem, że nic nie stało na przeszkodzie, jeśli chodzi o naszą gotowość, a na pewno gotowość jego. – Skąd, ja czuję to, jak najbardziej.
- A chcesz?
 Popatrzyliśmy po sobie w milczeniu. Skinęłam głową. Poruszył się.
- Kocham cię – powiedział.
- Tylko co nam z tego, że chcemy, kiedy Bóg nie chce, Anthony? – odparłam.

Joe

 Spełzła ze mnie i usiadła obok. Po raz kolejny zostałem ogłuszony i zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będzie dane mi poznać kobiety, którą pokochałem i z którą zdążyłem już związać całe swoje życie i przyszłość.
- O czym ty mówisz? – spytałem, nie odrywając od niej wzroku.
- O ciemnej stronie mocy. Przez długi okres czasu zastanawiałam się, czy powinnam mówić ci o tym sama od siebie, czy powinnam czekać z tym na taką chwilę, jak ta, jak w ogóle powinnam o tym powiedzieć. Bo jasne jest, że o takich rzeczach się nie mówi swobodnie. Jednej stronie ciężko o tym słuchać, a druga może z trudem się powstrzymywać przed połknięciem własnego języka, w trakcie klejenia wypowiedzi…
- Madeline, ale do czego to zmierza?...
- Żyłam przez jakiś czas bardzo wyimaginowanymi złudzeniami, że może nie będzie cię to interesowało. Ale przecież wiedziałam, jakie masz podejście do pewnych spraw. Nauczyłam się widzieć, czego chcesz. A ja nie mogę. Nie dam ci tego… - Zagryzła wargę, uciekła spojrzeniem w nieznanym kierunku. – Ponieważ nie jestem w stanie – szepnęła zduszonym głosem, ale pewnym i zdecydowanym.
 I nie chciałem już pytać. Nie chciałem o tym rozmawiać. Nie chciałem wiedzieć, co miała na myśli. Lustrowałem ją wzrokiem, oddychając cicho. Nie patrzyła na mnie, oczywiście. Bała się, była niespokojna. Była niespokojna jak jeszcze nigdy przy mnie, chociaż nie dawała mi tego poznać. A jej ton jeszcze nigdy nie był tak mocny, przeszedł mnie dreszcz, ponieważ wyszło, że to, co właśnie mi oznajmiła, było jakby najpewniejszą rzeczą w całym jej życiu.
 Nagle poruszyła się gwałtownie i spojrzała na mnie zagubionymi oczyma. Tam była fascynacja, strach, zakłopotanie i pustka. Znalazłem tam też coś jeszcze. Wydały mi się być przejrzyste jak nigdy dotąd.
- Zabawne jest, że nie zmieniło się nic, a prawdopodobnie wszystkie twoje wyobrażenia przyszłego życia…ze mną… Rozpadły się.
- Nie da się z tym nic zrobić? – spytałem cicho, przysunąłem się do niej.
- Nic. Nic się nie da.
 Nie mogłem zamilknąć. Ale nie wiedziałem, co należy jej powiedzieć. Nie chciałem wiedzieć, co miała na myśli, ale wiedziałem to. Trafiło mnie. Rozbiło mnie. Myślałem o wielu rzeczach, byłem w stanie przewidzieć wszystko. Wszystko, za wyjątkiem tego. Przez moją głowę nawet nigdy nie przewinęło się nic podobnego. Wiedziałem, że są takie przypadki, ale nigdy nie sądziłem, że, poniekąd, jeden z nich dotknie i mnie. Czy gdyby nie to, miałaby za wiele?
- Aż…nie wiem, co powinienem ci powiedzieć, Madeline – westchnąłem.
- Ja nie wymagam niczego.
- Przy tobie nigdy nie wiem, co mówić. Ale teraz nawet nie wiem, o czym myśleć.
- Ja tylko chcę, żebyś mnie dalej kochał. I nic poza tym.
 Nie dotarło to do mnie. Co powiedziała? Dlaczego to zrobiła?
- Chyba nie sądziłaś, że…
- Oczywiście, że sądziłam. To znaczy, może nie sądziłam, ale teoretyzowałam wiele na ten temat. Opracowałam w głowie wszelkie możliwe scenariusze. I nie będę ukrywać, że najbardziej mnie przeraził ten, o którym mówimy…
- Madeline, ale takie rzeczy się nie dzieją, nie wiem, kim trzeba być, by zostawić kobietę, miłość swojego życia, z takiego powodu. Przecież to nie jest twoją winą, to nie jest niczyją winą. Nawet w tych popierdolonych filmach mężczyźni nigdy nie zostawiają kobiet za coś takiego, wręcz przeciwnie. Głupia, co masz w głowie?... – Nachyliłem się do niej.
- Chyba wciąż za dużo mam… - Uśmiechnęła się blado. – Ale nie mam już przed tobą nic do ukrycia.
- Jeśli byś jednak miała, trzymaj to dla siebie tak długo, aż sam się nie dowiem.
- Mam wrażenie, że źle zrobiłam, milcząc tak długo, Anthony. Mam wrażenie, że cię rozczarowałam. To znaczy…nie jako osoba, ale… Przecież wiedziałam, że o tym myślisz. I mogłam spędzić ci sen z powiek o wiele wcześniej.
- Skłamałbym, gdybym ci powiedział, że… Że nic to nie zmieniło. Bo zmieniło. Powiedziałaś mi o czymś, o czym mało która mówi, nie zaprzeczysz. I to jest ciężkie, Madeline. Ale… - urwałem. Zabrakło mi słów? – Stałaś się inną osobą...
 Leżałem przy niej; okryci krzywo białą kołdrą, wpatrzeni w sufit. Ona nie powiedziała nic, nie sądzę, by miała na to odpowiedź. A i mnie bardziej korzystne było, gdyby zachowała milczenie. Wiem, że nie chciała, by cokolwiek się zmieniło, ale ciężko byłoby po prostu dalej żyć, jak gdyby nigdy nie było takiego tematu. Wszystko zostawia po sobie ślady. Zmieniło się wiele. Musiałem zacząć myśleć w inny sposób. Musiałem zmienić swe wizje. Musiałem zrobić wszystko, by udźwignąć nasze osobowości i związek.
- Kim się stałam? Albo kim byłam?
- Nigdy nie wiedziałem, kim jesteś, młoda. – Odwróciłem głowę w jej stronę. Oczy stały się przejrzyste, bo wyrzuciła z siebie to, co od miesięcy, a wcześniej może i lat, gromadziło w niej stosy obaw. Uśmiechnąłem się do niej, a stosy stanęły w ogniu. Chciałbym jej móc wtedy powiedzieć, że już nigdy więcej, ale wiedziałem, że będąc kimś takim jak ona, obawy nie znikną nigdy. Ale wiedziałem, że mogę sprawić, iż nigdy nie będą na tyle wielkie i ciężkie, co te. – I nigdy się nie dowiem, kim jesteś. Ale dla mnie na pewno byłaś nieszczęsnym ideałem, Madeline. Z tym, że ideały nie istnieją. I…oszalałbym chyba, gdyby wszystko było tak, jak być powinno. Zdałbym sobie w końcu sprawę, że nie pasujesz taka do mojego życia. A teraz nie muszę się o to martwić.
 Westchnęła. 
 Pocałowała mnie, oplotła swymi nagimi ramionami, nogami, całym swym ciałem. Wciąż w ciszy, nie chciała mówić. Nie zostało nic więcej do powiedzenia. Oddychałem spokojnie, patrząc jak zasypia, może tylko udaje. W końcu spojrzałem i w stronę okna, zza którego wciąż wpatrywała się w nas przeklęta, srebrna kula. Księżyc był pełny, kiedy pierwszy raz powiedziałem jej wprost, że kocham. Księżyc był pełny, kiedy powiedziałem jej, że nie jest ideałem? A kim są, kurwa, ideały. Kim dla mnie mógłby być ideał, jak nie nią? I może zostało przewidziane, na kogo trafi kiedyś w swoim życiu. Trafiła na stare dziecko z narwaną duszą, zapominające się stanowczo za często. Trafiła na mnie. Prowadziła mnie do raju. Obrywała za naszą dwójkę. Może kolejne dziecko byłoby dla niej już nazbyt męczące. Ona mogłaby nie podołać. Bała się o mnie i o siebie i robiła to panicznie. Za dziecko należy się martwić jeszcze bardziej. Madeline Wakeford była słabym kwiatem, łamanym przez wiatr. Ale z drugiej strony, jaki inny kwiat utrzymałby się tak przez dwadzieścia pięć lat?
- Wiem, że ci jest z tym źle, kochany – szepnęła nagle. – Ale już kilka razy twoje życie ci pokazało, że jest nieprzewidywalne.
 Uśmiechnąłem się sam do siebie. Miała rację, tak było. Pokazało mi, kiedy spotkałem Stevena. Pokazało mi, kiedy stworzyłem z nim i z chłopakami Aerosmith. Pokazało mi, kiedy po latach walk i zwycięstw mój ojciec jednak przegrał z nowotworem. Pokazało mi, kiedy z dna na dzień stałem się idolem, inspiracją dla młodych. Marzących o tym samym, co ja. Pokazało mi, kiedy jedenaście lat temu spotkałem irytującą Dee. Pokazało mi, kiedy odszedłem z zespołu na pięć długich lat, które okazały się być puste jak żaden inny okres, przez jaki się przedarłem. Pokazało mi, kiedy wróciłem do nich znów. Pokazało, kiedy zostałem tym, którego kobiety tak namiętnie oszukiwały. Pokazało mi, kiedy po jedenastu latach spotkałem dumną Madeline. Pokazało mi i teraz. Pokaże mi jeszcze więcej.
 A ją kochałem. Leżąc z nią wtedy, pomyślałem, że tak jak jeszcze nigdy wcześniej i nikogo przed nią. Stała mi się kobietą, siostrą, matką, córką i kochanką. Mogła być kimś jeszcze.
 Przecież życie dopiero się zaczęło. 

czwartek, 5 marca 2015

XXII: Dokąd prowadzą te wszystkie drogi

Chciałabym podziękować dwóm osobom, które skomentowały poprzednie tajemnice.

* *** *
***

Steven
maj, 1985r.

- Naprawdę nie wiem, czy to jest dobre rozwiązanie…
- Jest, dopóki będziesz ty, to każde będzie dobre – odparłem spokojnie.
- Już raz mi tak powiedziałeś. – Kawał lodu pękł na dwa w jej głosie.
- I na mówieniu się skończyło. Teraz w końcu coś robię – odrzekłem, idąc szybkim krokiem przez budynek lotniska LaGuardia, ramię w ramię z Caroline.
 Tydzień wcześniej dowiedziałem się, że Joe jedzie z Madeline do swojej matki, do Arizony. Nie potrzebowałem wyjaśnień, jasne dla mnie było, dlaczego to robi, jasne dla mnie było, że ta uda się z nim. Na dwa dni przed opuszczeniem przez nich Nowego Jorku, spotkałem się z Perry’m i resztą zespołu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak rozmawialiśmy, może z dziesięć lat temu? I czy dlatego do mnie dotarło, że straciliśmy coś ważnego? Gdzie zostawiliśmy duszę zespołu? To, że znów graliśmy razem wcale nie równało się z tym, że będzie jak dawniej. Nikt nie powiedział, że nasze ponowne zjednoczenie się samo wyciągnie nas znów na szczyt. Kilka miesięcy temu byłem absolutnie spokojny o naszą przyszłość, wydawało mi się, że skończymy monstrualną trasę, jak nazwała ją kiedyś Caroline, a nie było podstaw, by się z tym nie zgadzać, i znów zostaniemy okryci chwałą. Skrzydła znów zaczną razić złotym blaskiem, platyną.
- Nikt nie dostaje platyny za uśmiech, Steven – skomentował Tom przy końcu naszej ostatniej dyskusji.
 Zamilkłem, spojrzałem po nim. Czułem na sobie ciemne spojrzenie Joe’go i nic poza tym, Joey i Brad skinęli tylko w milczeniu głowami, Tom mnie ignorował przez prawie cały ten czas. Westchnąłem cicho. Do końca zebrania nikt nie powiedział już czegoś równie trafnego. Nie mówiłem i ja, zdając sobie sprawę, ile prawdy zawierało to jedno zdanie, wypowiedziane przez blondyna z rażącą pogardą, kierowaną przede wszystkim w moją stronę. Wróciłem myślami do osiemdziesiątego drugiego i do wydania naszego ''Rock In A Hard Place'', nagranego z dwoma gitarzystami, którzy od zawsze nijak do nas pasowali. Rick nigdy nie zagrał tak jak Brad. A Jimmy nigdy nie zagrał tak jak Joe. Jimmy nigdy nie byłby dla mnie kimś takim jak pieprzony Joe Perry.  Jimmy Crespo nie wyszedłby ze mną po jedenastej w nocy z domu Hamiltona i nie włóczyłby się ze mną w taki sposób po okolicy. Nie rozmawiałby ze mną w taki sposób. Dlatego, że ja nie sądzę, bym powiedział mu kiedykolwiek o tym wszystkim, jak mogłem zrobić to z Joe.
- Na ile tam jedziecie? – spytałem.
- Nie wiem. Nie wiem, co robić, jeśli mam być szczery.
- Twoja matka w ogóle ma świadomość, że ją najdziesz? Z kobietą.
- Tak, jasne. Rozmawiałem z nią z dwa dni temu. I powiedziała, że nie ma problemu. A nawet czuła się zapomniana, odkąd jej nie ma w Massachusetts - to już przez wszystkich – westchnął, odpalając papierosa. Milczał chwilę, ale w końcu spojrzał po mnie i odezwał się znów. – A co z wami?
- Dokąd ja bym mógł uciekać, by tego naprawdę uniknąć? – zaśmiałem się z goryczą, byłem żałosny. – Ona ze mną nie wytrzyma długo, jeśli nic z tym nie zrobię. Nowy Jork w ogóle zawsze był słabym pomysłem i chyba wszyscy mieliśmy świadomość, że nic z tego nie będzie.
- Wszyscy wyrzuciliśmy w błoto pieniądze, to fakt. Ale dalej nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
- Bo ja nie znam tej odpowiedzi, Joe. Najlepiej to by nam było zaszyć się na, nie wiem, kurwa, Alasce chyba. Mało ludzi, zimno. Wegetacja pełna…
- Z tego co wiem, to wegetacja idzie ci świetnie we własnym domu.
- Plotki się, widzę, szybko rozchodzą… - Uniosłem głowę ku górze, patrząc na zachmurzone niebo. Kiedy nagle coś mnie trafiło. Kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że wiem. Nie dopuszczałem do siebie tej myśli przez wiele czasu, dlaczego? Sądziłem, że to zbyt proste? Co mnie przed tym trzymało? Uśmiechnąłem się i przeniosłem wzrok na gitarzystę. – No i mnie nie zawiodłeś.
- Wiem to od zawsze – zaśmiał się. – A co tym razem zrobiłem?
- ,,We własnym domu''.
 Zatrzymaliśmy się niemalże równocześnie, on upuścił peta na chodnik, stanął na nim od razu. Popatrzył na mnie z błyskiem w oku i odgarnął włosy do tyłu. Milczał, wiem, że wiedział, co chciałem mu powiedzieć. Może sam był w szoku, że pomyślałem o tym w otwarty sposób tak późno, kiedy on sam wciąż mówił o czymś niemalże identycznym. Wyciągnął z kieszeni spodni prawie już pustą paczkę papierosów i pokręcił głową, uśmiechając się lekko. Wyjął kolejnego, odpalił go. Wypuścił dym w ciemną noc.
- Sunapee? – powiedział w końcu.
- Sunapee. Oczywiście.
- Wracasz do początku.
- Wracam. Bo na początku było dobrze.
- Kiedy?
- Jak najszybciej. I tak to wszystko trwa już za długo. Nie powiesz mi, że nie. Pierdolę, Joe, przez to gówno, już pomijając życie prywatne, które kilka razy legło przez nie w gruzach, a obecnie wisi na włosku, to chociażby wróćmy do ostatniej płyty Aerosmith.
- Wolałbym jednak nie mieć z nią nadal nic wspólnego… - Wypuścił z ust kolejne kłęby dymu, prosto w moją twarz, zaśmiał się krótko. – Nie, wiem, co masz na myśli.
- Aerosmith nie zrobiło nic przez te pięć lat, Joe, moglibyśmy nie wydawać tej płyty w ogóle i sądzę, że wyszłoby nam to na lepsze.  Pięć cholernych lat. Nic się nie stało. Zatrzymaliśmy się na ''Night…'', taka jest prawda. Zablokowaliśmy się, wszyscy na skraju bankructwa, a za coś trzeba było, kurwa, prochy kupować!
- Uogólniasz trochę, mam wrażenie…?
- Dobra, ja siedziałem w tym dole najgłębiej. I dlatego koniec. Tylko…
- Już cicho, rozumiem, Tyler. Nie ma już co się odwracać. Ale Tom powiedział coś słusznego i ty o tym wiesz. Przejechałeś się na tym ostatnio. Za uśmiech nie dostaniesz chwały. – Spojrzał na mnie poważne, skinąłem głową. Mówił dalej. – Wrócimy, wszyscy wrócimy. Nagramy płytę. Razem.
- Wrócimy i tam. – Uśmiechnąłem się i ruchem głowy wskazałem niebo. – Szczyty?
- Po to chyba jesteśmy.
- Pokażmy im w końcu, że jesteśmy czymś więcej niż zespołem jednej dekady.
- Dawno nie mówiłeś z sensem, Steven. Szkoda, że nie mówiłeś tak u Hamiltona, szkoda, że w ogóle prawie się nie odzywałeś. Ale zanim to pokażemy, pokażemy, że nam zależy na czymś jeszcze. Kogoś pokochałeś. I w tej chwili to jest ważniejsze od zespołu.
  Ciężko było mi się z nim nie zgodzić. I właśnie dlatego znalazłem się w końcu na lotnisku, z którego miałem jak najszybciej przedostać się drogą powietrzną prosto do Bostonu, a z Bostonu do Sunapee.
Do domu.
***

 Lecieliśmy wynajętym przeze mnie samolotem, chcąc uniknąć wszystkich zbędnych uwag i komentarzy. Chciałem dać jej wytchnienia chociaż tutaj. Siedziałem, wpatrzony w okno, czując jej głowę na swoim ramieniu. Oddychała spokojnie, pomyślałem, że może to pierwsza okazja od tygodni, kiedy jest spokojna w czasie snu. Przez cały ten czas, odkąd wziąłem znów po miesiącach czystości…po ponad roku? Ja przez cały ten czas budziłem się w środku nocy lub nie zasypiałem w ogóle. Leżałem w łóżku zawalonym przez stosy kartek i patrzyłem na nią, leżącą przy mnie. Każdy ruch był gwałtowny, a oddech zachwiany. Nie potrafiła odpocząć. Nie potrafiłem i ja. Pisałem, myślałem, pisałem. Nie stworzyłem jednak niczego, co mogłoby nadawać się na album, którego zadaniem miało być obwieszczenie światu, że znów jesteśmy. To nie pora na ckliwe i rozpacze, teraz mieliśmy się cieszyć. Jednakże, by pisać o szczęściu, należałoby też takim być. A nie byliśmy, my, Joe, jego Madeline, nikt z zespołu. Posypaliśmy się i dotarło do mnie, coś znów. Zjednoczenie się było tylko teoretyczne. Przed nami jeszcze długa droga. I prawdopodobnie ta miała okazać się decydująca, na pewno miała zasądzić, czy jest jeszcze miejsce: raz, dla Aerosmith, czy nie zostaliśmy na dobre wyparci. Dwa, czy zdołamy utrzymać sobie w końcu kogoś, kto, chce byśmy byli. Na pewno my mieliśmy już dla kogo być.
 Westchnąłem cicho, położyłem swoją głowę na głowie Caroline. Czułem jej miękkie loki. Całą jej delikatność. Nie wiem, czy spałem, czy pamiętam wszystko. Dotarliśmy szybko, kiedy tylko koła zostały wysunięte z podwozia i niedelikatnie pozdrowiły ziemię pasu lotniska, pomyślałem, że stało się to stanowczo zbyt prędko. Prawdopodobnie bałem się konfrontacji z miejscem, z którego prawdziwie pochodzę i z rodziną, która wciąż tutaj żyła, pamiętając mnie przede wszystkim jako narwanego chłopca, goniącego po lesie i polach.
- Już? – Dotarł do mnie zachrypnięty głos kobiety, starającej się wyswobodzić spod ciężaru mojej głowy. A wiem, że ta była wtedy nadnaturalnie ciężka. Sam nie mogłem jej utrzymać, miałem dość.
- Już – odparłem i pomogłem jej odzyskać wolność. – Teraz już mamy blisko, kochanie.
- Ile planujemy zostać w Sunapee?
- Ile będzie trzeba. Ale w tym roku wszystko wróci do życia, pamiętaj.
- Wiem. I mam nadzieję, Steven. Że w końcu tak się stanie.
- Lepiej ci będzie, jak będziesz mieć tego pewność. – Uśmiechnąłem się, całując ją czoło. – Wiem, co mówię. Pierwszy raz od dawna robię to z sensem, tak stwierdził przynajmniej Joe, jeśli może cię to w jakikolwiek sposób przekonać.
- Czy jeśli ci uwierzę, idioto, to coś ci to da?
- Błogosławieństwo rangi najwyższej.
- No to załóżmy, że amen. Tyler, żyj już w pokoju z tym, co dobre i unikaj złego wszelkiego. Jak siebie samego. – Pokręciła z zażenowaniem głową, chociaż nie potrafiła już ukryć uśmiechu. – Chodź już, chciałabym być na miejscu przed końcem wiosny.
 W odpowiedzi zaśmiałem się cicho i wstałem, a kiedy stanęliśmy w progu, patrząc w zdradliwe, dostawione do samolotu, schody, uznałem, że słów padło już stanowczo za wiele i teraz pora na czyny. Nie od niedawna było wiadomo, że moją specjalizacją przede wszystkim były słowa, chciałem pokazać, że stać mnie na więcej, zdecydowanie. I obiecałem jej, że wszystko w tym roku wróci do życia. Każdy też wiedział, że na wiosnę budzi się świat.
- Chryste, oszalałeś?! – pisnęła, kiedy straciła nagle grunt pod nogami i odruchowo zarzuciła mi ręce na kark, patrząc w moje roześmiane oczy swoimi przerażonymi. – Co robisz?!
- Pora, byś w końcu poznała tego Tylera, którego naprawdę chcesz znać, z którym chcesz żyć – odparłem dumnie i zniosłem ją beztrosko na płytę lotniska, ignorując wszelkie jej opory.
- Czyli oszalałeś!
- Moja droga, nieuniknione jest, było i będzie, że z szaleństwa nie zrezygnuję, po prostu zostawię za sobą to, które mnie wykańcza i znów zajmę się tym, przez które będziesz mogła śmiać się tak, jak tego wszyscy potrzebujemy.
- No wiesz…
- Masz jeszcze jakieś wątpliwości, czy podróż tu była dobrym rozwiązaniem?
- Mam nadzieję, że niedługo już znikną.
 Uśmiechnęliśmy się do siebie, a ja otworzyłem jej drzwi do samochodu, który czekał na nas na płycie; miał nas zawieść do ostatniego punktu tej piekielnej drogi, która zaczęła się znacznie dalej, jak mogłoby się to wydawać. Byłem zaskoczony, że idzie nam tak sprawnie, biorąc pod uwagę fakt, że wszystko załatwiałem praktycznie z dnia na dzień, nie dbając absolutnie o żadne koszty, o jęki naszego Collinsa, bym tego nie robił, że odbija zarówno mnie jak i Perry’emu. Nie, panie managerze. Nam nie odbijało. My wreszcie zabraliśmy się zaprawianie czegoś, co dla ciebie byłoby znacznie bardziej korzystne, gdyby zostało takim, jakim było.
 Czy pomyślałeś, co będzie z naszymi najbliższymi?  Nie zrobiłeś, w zasadzie to złe pytanie.
 Ale czy pomyślałeś, co tobie z nas będzie, jeśli pomrzemy?       
      
Joe

- Port Lotniczy Phoenix-Sky Harbor… - Szła obok mnie, zadzierając wciąż głowę ku górze, dokładnie analizując wzrokiem wszystko, co nas otaczało. – Boże, jakie wielkie…
- Będę z tobą jeździł częściej na lotniska – zaśmiałem się, obejmując ją w talii i przyciągając do siebie.
- Ty tego nie zrozumiesz.
- Ale bardzo bym chciał, daję słowo…
- Jesteś po prostu… Chryste, spójrz na to wszystko! – jęknęła, kiedy wyszliśmy z budynku lotniska, z którego na spokojnie wyprowadził nas młody chłopak, będący na co dzień jednym ze wspaniałego pułku ochrony Aerosmith, a który szczęśliwym trafem miał bardzo na rękę podróż do Arizony. – Ja wiem, że ty tego nie docenisz, ale…
- Już, już. Powiesz mi, kiedy zobaczysz to, co poza lotniskiem. Musimy przejechać jeszcze całe miasto i kawałek, zupełnie na drugą stronę.
- Za Phoenix?
- Zdecydowanie – odparłem i zwróciłem się do chłopaka, podającego mi klucze od samochodu, które wzbudziły nagłe zainteresowanie Madeline. – Dzięki, Danny.
- Nie ma sprawy, to wszystko, mam rozumieć? – Uśmiechnął się lekko, skinąłem głową. – Dzwońcie, w razie czego. Numer…
- Podawałeś. Ale pewnie skorzystamy dopiero, kiedy przyjdzie nam wracać…
- Do miesiąca wam zejdzie?
- Maksymalnie, myślę. Nie będzie więcej...
 Po tych słowach było już tylko pożegnanie, a ja wróciłem wszystkimi myślami do Madeline, pytającej po raz wtóry o kluczyki. Będące niczym innym, jak kolejnym z pozytywnych kulisów znajomości, sławy, wpływów. Zostało nam tu załatwione auto, którym bez większego problemu moglibyśmy dojechać dokądkolwiek byśmy chcieli. Dla młodej i tak okazało się to być abstrakcją, którą ciężko było jej przyswoić i żyć tak dalej. A przecież podobne absurdy są wśród nas zawsze.
- Wiesz w ogóle, dokąd jechać?  
- Nie – zaśmiałem się, zdając sobie sprawę, że taka prawda. Znałem adres, mieliśmy tylko mapę.
- Wiedziałam, że nie będę się nudziła. – Klasnęła w dłonie i nasunęła na oczy moje ciemne okulary, przekręciła głowę w moją stronę. – Ale już mnie nie raz zaskoczyłeś swoimi umiejętnościami drogowymi.
- Powiem ci na pocieszenie, że pierwszy raz będę się świadomie i dobrowolnie poruszał po tym stanie.  
- Ja ci radzę, byś ty się już świadomie poruszał do końca swych dni.
- Tak będzie.
 Ruszyliśmy zaraz po tym. I kiedy Madeline była zajęta uważnym obserwowaniem zmieniającego się krajobrazu, a potem miasta, które znikąd wyrosło przed nami, pochłaniając absolutnie wszystko, ale nie mnie – układałem coś, o czym zapomniałem, że mam w takim stopniu. Układałem życie i przyszłość. Koniec z chwilą, koniec z cieszenia się, że kolejny dzień w ogóle dla mnie nadszedł. W tym nie ma nic złego, do czasu, do kiedy jest jedynym pozytywnym aspektem wszystkiego. Zawsze chciałem być profesjonalny w tym, co robię, wszyscy tego chcieliśmy, ale jak widać potrzebowaliśmy piętnastu lat, by powiedzieć sobie, że od teraz naprawę tacy będziemy. Chociaż czasem mam wrażenie, że moje odejście po nagraniu swoich partii do ''Night In The Ruts'' było najbardziej profesjonalnym i odpowiedzialnym, co kiedykolwiek zrobiłem, ale na szczęście te myśli odchodzą i dociera do mnie, że w gruncie rzeczy tylko z nimi mogę zrobić coś, co okaże się być nieśmiertelne. Ciężko przyszło uświadomienie sobie tego. Ale niemożliwym było, by się z tym nie zgadzać.
 Teraz było inaczej, wracając raz jeszcze. Mieliśmy nowe twarze, nasze prawdziwe, ambicje, tym razem na lata, i kobiety, które ewidentnie nie były ani dla pieniędzy, których już nie brakowało, ani dla narkotyków, które kiedyś zalegały w łazience, kuchni, salonie i sypialni, przede wszystkim. ,,My nigdy nie spadniemy na takie dno'', ta myśl wracała do mnie prawie codziennie, a za każdym razem, kiedy była ona, był i obraz całej naszej piątki, nagrzanej w większym lub mniejszym stopniu, ale zawsze do granicy poszczególnych wytrzymałości. Nie, koniec z tym, przed nami lata drogi, by powrócić do tego, czego nigdy nie mieliśmy, a zawsze chcieliśmy. Dostaliśmy drugą szansę, której nie zaznały dziesiątki, setki innych zespołów, które spłonęły w locie do wieczności. My ją mieliśmy, nie mogliśmy zmarnować. A skoro wszystko wreszcie obrały dobry kierunek i miało względzie pewną przyszłość, można i było myśleć o bardziej przyziemnych sprawach.
 Można było myśleć o sobie.
- Powiedz mi, czy czerwone kółko na mapie jest miejscem, na którym nam teraz zależy? – Zawsze wyrywała mnie z tych myślowych wirów w decydującym momencie i jednak za to byłem wdzięczny. – Perry…
- Tak, dokładnie.
- No to w prawo i cały czas prosto, potem ty już musisz się skupić w stu procentach.
- Zawsze jestem skupiony, Madeline.
- Właśnie widziałam. Swoją drogą, w życiu bym nie powiedziała, że tu jest aż tak cudownie, mogłabym chyba tak zostać już na zawsze…
- Żałuj, że nie miałaś przyjemności zobaczenia Vermont czy tego, co w moim Hopedale, młoda.
- Oczywiście, że żałuję! Zrozum, że jak dla osoby, która przez dwadzieścia cztery laty oglądała tylko pagórki, porośnięte fioletowymi wrzosami i pola, całe w żółtym rzepaku, to absolutnie wszystkiego tutaj mogę zazdrościć, Anthony! Widziałeś, że byłem zachwycona nawet wtedy, kiedy pojechaliśmy za miasto, ale tutaj… Cudownie…
- Pokażesz mi to kiedyś. Swoje wrzosy. 
- Chciałbyś?
- Pewnie. A ty zobaczysz moje strony. Zobaczysz Vermont. Wszystko.
- Ja nie chcę żyć w Nowym Jorku – westchnęła i oparła się czołem o szybę. – Nie chcę, Anthony.
 Westchnąłem i ja. Też nie chciałem żyć w Nowym Jorku, ale wychodziło, że do końca tego roku nie było nawet na co liczyć, skoro chcieliśmy nagrywać. Nie było zatem jak się nam teraz rozjeżdżać, każdy w innym kierunku. Spojrzałem kątem oka po kobiecie, która zostawiła przy mnie tylko swoje ciało, a gdzie było to, co pokochałem najbardziej? – nie wiedziałem. Dusza uciekła, może wróciła do swoich pagórków, może uciekła mi w głąb Arizony. Odkąd ją poznałem, odkąd ją pierwszy raz zobaczyłem, wiedziałem, że w wielkim mieście nie przeżyje. Przytłoczą ją ludzie i ogrom. Potrzebowała idealnego świata, a taki nie istnieje. Oczywiste, że chciałem, by żyła tak, by nie musiała się stresować za każdym razem, kiedy wychodzi z domu. W tej relacji praktycznie każda emocja jednego przechodziła na drugie, ciężko było czasem to udźwignąć. Zatem jej stres stawał się i mój. A wszystkie moje rozpady dotykały i ją, robiły to w jeszcze dosadniejszy sposób niż w moim przypadku. Tego nie chciałem, choć okazało się nieuniknione i nie do przezwyciężenia.
- Wiesz, zwracasz się do mnie w taki sposób, w jaki nie robili tego nawet moi rodzice, wbrew pozorom… - powiedziałem, choć bardziej sam do siebie, jak do niej. Uśmiechnęła się lekko.
 Mieliśmy mieć teraz czas tylko i wyłącznie dla siebie, mogliśmy nie skupiać się na niczym innym. Chciałem znów mieć osiemnaście lat, chciałem, by ona w końcu miała to szesnaście, ile kiedyś skłamała, że ma. Nikt już nie chciał się być, w końcu naprawdę mogliśmy pomyśleć o sobie.
 O rodzinie.