czwartek, 12 marca 2015

XXIII: Bo przecież ideały nigdy nie istniały, nawet Bóg miesza

maj, 1985r.

 Niemalże oczywistym było, że o ile on zacznie naprawdę wracać do życia i formy, w jakiej nie był jeszcze nigdy, a chciał być od i na zawsze, o tyle ze mną stanie się coś ciężkiego do przyswojenia. Mijał drugi tydzień, odkąd znaleźliśmy się w Arizonie, z dnia na dzień wszystko stawało się tak bardzo inne i nikt już nie wiedział, czy działo się tak dlatego, iż Nowy Jork rzeczywiście rujnował nasze życia, czy po prostu wmawialiśmy sobie, że ucieczka stamtąd korzystnie wpłynie na nasze samopoczucia, jak i związek, tak długo, by w końcu naprawdę w to uwierzyć. Przez te minione dwa tygodnie wiele razy zastanawiałam się, co jeśli miejsce nie ma w rzeczywistości żadnego wpływu na nas, a jedyne wpływy jakie są, mają swe korzenie tylko i wyłącznie w naszych głowach. I miałam snuć powolne refleksje na ten temat przez kolejne dwa tygodnie, aż znów wrócimy na wschód, do jednej ze stolic świata. I znów walczyć, znów robić wszystko, co się da, by nie zapaść się jak wcześniej. W czym tkwiła istota naszego problemu?
- W bardzo smutnym fakcie – mruknęła, sama do siebie, owijając się szczelnie białą kołdrą, identyczną mieliśmy w domu. – W bardzo smutnym, ponieważ ani ty, ani on, nie potraficie się przyznać do prawdy.
 Mozolny dialog, który prowadziłam ze swoją wewnętrzną Madeline właśnie znalazł swój zwrotny punkt i dotarłam w końcu do grobu pogrzebanego psa. Znalazł się też worek, obok którego leżało szydło. Wszystko się znalazło. Anthony i ja mieliśmy dość poważny problem, bowiem nikt z nas nieszczególnie wiedział, jak należy pogodzić się z rzeczywistością. Jak się zachować, by przyjąć ją na spokojnie do siebie, jak w ogóle to zrobić. A najgorsze było i tak co innego, jak powiedzieć o pewnych prawdach sobie nawzajem? Czy dotarło do niego, że w gruncie rzeczy wcale nie musieliśmy lecieć przez prawie cały kraj, by on zapomniał o narkotykach? Och, myślę, że na pewno doskonale o tym wiedział, ale narkotyki, a raczej ich koniec, okazały się być jedynym pretekstem, który pozwolił nam się wyrwać z miasta, którego nienawidziliśmy, jedno bardziej od drugiego, mhm.
- Może za dużo myśli na raz. – Niezdarnie poprawiłam pod sobą poduszkę i sięgnęłam ręką po czerwoną słuchawkę telefonu, stojącego na szafce przy łóżku, wykręciłam powoli numer, który pewnym magicznym cudem został mi dostarczony… - Caroline? – rzuciłam w końcu. Zaraz po tym pomyślałam, że głupie pytanie, przecież poznałabym ten głos zawsze, bezapelacyjnie zawsze i wszędzie.
- Ja już myślałam, że o mnie zapomniałaś! – zaśmiała się na powitanie. Było dobrze…
- Gdzież ja bym zapomniała, wyobraź sobie tylko, że jakoś czasu nie miałam.
- Dwa tygodnie? Co wy tam robicie? O ile mogę spytać, naturalnie!
- Oj, no wiesz… - odparłam dumnie, po czym sama zaczęłam się śmiać. – Nie, nie. Na poważnie już. Niczego nadzwyczajnego nie robimy i chyba właśnie dlatego nie zadzwoniłam do ciebie. Tutaj nie musimy robić absolutnie nic, mamy tylko siebie i jesteśmy tylko razem, tylko tak. Już zapomniałam, jak jest czuć coś takiego i staram się całą sobą pochłaniać każdą z tych chwil, mogłyby nie mieć końca, słowo daję…
- To w zasadzie masz już odpowiedź, gdybyś mnie spytała, co u nas, młoda. Jest dokładnie tak samo. No, prawie, chyba jasne, że ''brak obowiązków'' z Tylerem zapewne różni się od takich z Perry’m.
- Jasne, jasne. Ciężko się nie zgodzić. Ale chyba byś się czasem aż zdziwiła, Caroline, przysięgam.
- Ja? Doprawdy? To może uchylisz mi tego rąbka tajemnicy? – Końcówkę wyrzuciła z siebie prawie piskiem, domyśliłam się, że po drugiej stronie nastało nagłe poruszenie; nie pomyliłam się. – Pozdrowienia macie…
- Przekażę, też go pozdrów.
- Skąd wiesz, że o nim mówię?
- Dlaczego starasz się zrobić ze mnie głupią, panienko Hadley? – odparowałam rozbawiona.
- Dobra, dobra, zwracam honor… Wracając, jak będzie, Dee?
- Powiem ci wszystko, kiedy wrócimy. Na telefon to… Wiele by mówić trzeba, nie chciałoby ci się tak słuchać.
- Skoro mówisz, że nie…
- Gwarantuję ci, muszę kończyć – rzuciłam szybko, słysząc kroki za drzwiami.
- Ukrywasz się z tym, że ze mną rozmawiasz…?
- Nie, skąd, kocham cię, stara, trzymajcie się! – I zgasiłam falę jej śmiechu, odrzucając słuchawkę na widełki, odwróciłam głowę w drugą stronę.
- Już biedactwo nie ma siły? – Oparł się o ścianę, skrzyżował ręce na piersiach.
- Okaże się… - Uśmiechnęłam się zadziornie.
 Nie pomyliłam się, zakładając, że te dwa słowa sprawią, iż wszystko pójdzie po mojej myśli. Spojrzał na mnie z udawaną dezaprobatą, pokręcił głową, a ja wyswobodziłam się ze swego kołdrzanego bunkru, idealnie odwzajemniłam jego spojrzenie. Milczeliśmy, patrząc na siebie jak wrogowie, już kiedyś to przerabialiśmy… Po niedługim czasie westchnęłam teatralnie i przepełzłam przez łóżko, by stanąć w końcu na nogach przed moim ulubionym celem, starającym się mnie sprowokować swymi ciemnymi oczami do granic wszelkich norm. Sądził, że nie rozpracowałam tego jeszcze?
- Jaki ty jesteś beznadziejny…
 Chwyciłam go za rękę, przyciągając w swoją stronę, a zarazem w znanym kierunku. Zabawne, że zawsze był człowiekiem, mimo wszystko, ciężkim do podporządkowania sobie, a tutaj nagle stawał się kimś tak ugodowym. Chociaż nie mógł, naturalnie, zatracić swojej prawdziwej osobowości na moje – jednak – szczęście.
- Beznadziejny… - mruknął cicho, dyskretnie przygniatając mnie swoim ciężarem.
 Dostałam co chciałam. A to wszystko przywlekło, ni stąd i ni zowąd, do mej głowy buntowniczkę z Seattle. Nie potrzebowałam jednak i tym razem topić się w wolnych i długich rozważaniach, wzięłam to wszystko od końca. Kiedy młoda wyszła, tuląc do siebie plakat, który ode mnie dostała, ja w pierwszej kolejności zaciągnęłam Anthony’ego do łóżka. Skąd to wynika – nie miałam wtedy w sobie tego czegoś, co pozwoliłoby mi składnie i logicznie odpowiedzieć na jego pytania, a wiem, że miał ich masę. Potrafił wybierać kluczowe słowa. Pytał zawsze celnie. Potrafił powalić jednym zdaniem. Dlatego w naszym związku nie było kłótni. Kiedy coś się działo, kończyło się tylko na wymianie zdań, przeważnie po trzech z obu stron - nikt z nas nie miał już sił. Raniliśmy się, a rany były głębokie nieprzyzwoicie bardzo. Chociaż od zawsze miałam wrażenie, że robiliśmy to tylko po to, by po czasie, góra dwóch dniach, znów doprowadzić do spojrzenia sobie w oczy. I potem oddać się sobie jak na początku, kochać się jak nigdy, rozmawiać jakby nie było czasu i być. Jakby nie liczyło się już nic innego.
 Wpił się w moje usta, a ja nie mogłam wyrzucić z myśli Madison, nie mogłam też zacząć się z tego śmiać, przecież nie miałam jak. Ale momentalnie pojęłam, skąd ona u mnie w takim momencie, ironio… Rozmawiałyśmy wtedy, te kilka miesięcy temu, zaledwie parę godzin, ale kiedy zostawiała mnie później samą z mężczyzną, dotarło do mnie, że równie dobrze mogłam znać ją już od lat. Panienka była wygadana i nie wstydziła się mnie, jedyne, to czasem docierało do niej coś. Sądzę, że nie była to świadomość, kim jestem, a z kim żyję. Dziewczyna siedziała ze mną w hotelowym pokoju, który dzieliłam, oczywiście, z Anthonym, skulona niepewnie przy podłokietniku kanapy i opowiadała mi swoim życiu. Które wprawdzie nie interesowało mnie w nawet najmniejszym stopniu, ale chciałam o nim posłuchać i zrobiłam to. Rozwalona w fotelu, ściskająca w dłoni szklankę w whisky, kręcąca sobie włosy na palcu, wpatrzona w młodą koleżankę, będącą jakby nieświadomą tego, że nie mówi sama do siebie, a otwiera się przed zupełnie obcą osobą. Wyjątkowo bardzo skupiłam się na niej, kiedy zaczęła o miłości. Opowiadała mi swoim chłopaku, Samborze, opowiadała mi swoim przyjacielu, McKaganie, kazała mi zapamiętać te dwa nazwiska. Była napalona na coś, drzemało w niej to coś. Taką ją odebrałam. Była i koszmarnie nieposkładana. Opowiadając mi o swoim związku, czułam się jak poważny psycholog, którego pacjent pyta, czy kocha swojego partnera w odpowiedni sposób, czy on kocha ją, czy to tak ma wyglądać, czy to w ogóle jest miłością. A ja nie wiedziałam. Nie rozumiałam jej toku rozumowania tych spraw. Dla mnie miłość była, jest i pozostanie ogniem, który płonął we mnie od absolutnie zawsze. Który palił tych, dla których go wskrzeszałam.
- Beznadziejny… - powtórzyłam między pocałunkami i ja, wplotłam palce w jego włosy.
 Czułam, że zapadam się coraz bardziej, zatracam. Przebiegła mnie fala dreszczu, czując jego dłoń na swoim ciele. Zawsze było to dla mnie czymś jak namaszczenie, łaska. Uwielbiałam to, uwielbiałam dotyk osoby, której na mnie zależy, która mnie kocha. Dotyk Caroline, Lei, a przede wszystkim jego, choć jasne, że nie sposób porównywać do siebie te trzy różne.
 Panna Madison z Seattle nie rozumiała miłości.
 Podczas gdy  ja nie rozumiałam, jak można czuć ją do takiego stopnia.
- Czuję się jak szczeniak – zaśmiał się, nieporadnie szukając po omacku zapięcia od mojego stanika. – Kurwa, naprawdę.
- Co, aż tak po amatorsku, Perry? – odparłam wrednie, pomagając mu od niechcenia.
- Bardzo śmieszne, Wakeford.
- Skoro nie, to może mnie oświecisz?
- Matka w końcu wyszła z domu, pojechała do znajomej, ponieważ siła wyższa, zostawiła syna samego, a ten co…
- Spokojnie, mama się nie dowie, kochany. – Popatrzyłam na niego z wyższością. – Wyjdziemy może z tego bez szwanku. Chociaż w większej mierze to od ciebie zależy…
 Bał się znów, a ja znów się śmiałam. Znany chwyt, kiedy we wrześniu zeszłego roku dobitnie dałam mu do zrumienia, że chcę po prostu pójść do jego domu, a potem bez ogródek powiedziałam, że chcę się z nim kochać, ten spojrzał po mnie ze strachem. Wtedy nie wiedziałam, skąd coś takiego wzięło się w człowieku jak on. Odpowiedź była prosta, nie był takim człowiekiem, jakim go osądziłam. Z czasem to zrozumiałam, ale ta emocja, typowa dla zdezorientowanych chłopaczków, którzy nieszczególnie wiedzą, czy naprawdę powinni, nie zniknęła, towarzyszyła nam absolutnie zawsze, co zaczęło już tylko dodawać uroku naszej nostalgicznej miłości.
 Za to ja za każdym razem byłam jak zdezorientowana nastolatka, silącą się na pozę takiej niepokornej. I on powiedział mi, że to również jest zabawne, a ja znów wychodzę na hipokrytkę, śmiejąc się z jego lęku. Powiedział, że nie umiem udawać, zwłaszcza tu. Powiedział, że nie umiałam nigdy. Nie zaprzeczyłam, miał rację. Zawsze byłam zdezorientowana od początku do końca, gubiła mnie każda bliskość, której tak łaknęłam. W tym związku to on mnie prowadził główną jego drogą. Natomiast ja pokazywałam mu ukryte ścieżki, na pozór dłuższe. Tylko na pozór.
Odchyliłam głowę, naprężyłam ciało. Mój wzrok został zawieszony na idealnie okrągłym księżycu, wiszącym na ciemnym niebie, patrzącym tak na nas zza szyby.
- Masz go w oczach, Madeline – mruknął cicho, wracając ustami do mej szyi.
- Wiem, mówiłeś mi o tym…
- On też to wie, dlatego nigdy nie pozwala ci się w nocy skupić na niczym innym, tylko sobie.
- Głupi… - Uśmiechnęłam się, odpychając go od siebie, przywalając dla odmiany swoim ciężarem. – Już bardziej ulec ci nie dam rady, nawet się nie produkuj.
- To nie jest moja wina, że nawet księżyc wie, że masz piękne oczy, kochanie.
- To może być winą tylko i wyłącznie moich rodziców, niestety, ciężkie życie, Anthony – zaśmiałam się, odgarnęłam mu włosy z twarzy.
- Takich win się nie żałuje. Takich mogłoby być więcej.
 Spoważniałam. Spojrzałam po nim z uwagą, miał coś w oczach – i znów. Jego ciepła dłoń, spoczywająca na moich plecach, momentalnie zaczęła mi ciążyć. Mój oddech, który już zdążył się ustabilizować, stawał się coraz wolniejszy. Głaskałam nadal jego włosy, wchodziłam głębiej w ciemne oczy. Analizowałam wszystko, co powiedział. Okrywałam go ciężkim oddechem.   
- Do czego dążysz… - spytałam spokojnie.
- Wiesz, do czego. Uznałem, że może…
- Że może już?...
- Tak, przecież nic nie stoi na przeszkodzie, Madeline. – Och, skąd… - Chyba, że ty jeszcze…
- Nie czuję tego, nie jestem gotowa? – Dopowiadałam zakończenia za niego. Doskonale wiedziałam, o czym mówiłam i doskonale wiedziałam, w jaki sposób o tym myślał. To był absolutnie zdrowy i piękny sposób, a on miał w sobie coś niesamowitego. Ja wiem, że nic nie stało na przeszkodzie, jeśli chodzi o naszą gotowość, a na pewno gotowość jego. – Skąd, ja czuję to, jak najbardziej.
- A chcesz?
 Popatrzyliśmy po sobie w milczeniu. Skinęłam głową. Poruszył się.
- Kocham cię – powiedział.
- Tylko co nam z tego, że chcemy, kiedy Bóg nie chce, Anthony? – odparłam.

Joe

 Spełzła ze mnie i usiadła obok. Po raz kolejny zostałem ogłuszony i zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będzie dane mi poznać kobiety, którą pokochałem i z którą zdążyłem już związać całe swoje życie i przyszłość.
- O czym ty mówisz? – spytałem, nie odrywając od niej wzroku.
- O ciemnej stronie mocy. Przez długi okres czasu zastanawiałam się, czy powinnam mówić ci o tym sama od siebie, czy powinnam czekać z tym na taką chwilę, jak ta, jak w ogóle powinnam o tym powiedzieć. Bo jasne jest, że o takich rzeczach się nie mówi swobodnie. Jednej stronie ciężko o tym słuchać, a druga może z trudem się powstrzymywać przed połknięciem własnego języka, w trakcie klejenia wypowiedzi…
- Madeline, ale do czego to zmierza?...
- Żyłam przez jakiś czas bardzo wyimaginowanymi złudzeniami, że może nie będzie cię to interesowało. Ale przecież wiedziałam, jakie masz podejście do pewnych spraw. Nauczyłam się widzieć, czego chcesz. A ja nie mogę. Nie dam ci tego… - Zagryzła wargę, uciekła spojrzeniem w nieznanym kierunku. – Ponieważ nie jestem w stanie – szepnęła zduszonym głosem, ale pewnym i zdecydowanym.
 I nie chciałem już pytać. Nie chciałem o tym rozmawiać. Nie chciałem wiedzieć, co miała na myśli. Lustrowałem ją wzrokiem, oddychając cicho. Nie patrzyła na mnie, oczywiście. Bała się, była niespokojna. Była niespokojna jak jeszcze nigdy przy mnie, chociaż nie dawała mi tego poznać. A jej ton jeszcze nigdy nie był tak mocny, przeszedł mnie dreszcz, ponieważ wyszło, że to, co właśnie mi oznajmiła, było jakby najpewniejszą rzeczą w całym jej życiu.
 Nagle poruszyła się gwałtownie i spojrzała na mnie zagubionymi oczyma. Tam była fascynacja, strach, zakłopotanie i pustka. Znalazłem tam też coś jeszcze. Wydały mi się być przejrzyste jak nigdy dotąd.
- Zabawne jest, że nie zmieniło się nic, a prawdopodobnie wszystkie twoje wyobrażenia przyszłego życia…ze mną… Rozpadły się.
- Nie da się z tym nic zrobić? – spytałem cicho, przysunąłem się do niej.
- Nic. Nic się nie da.
 Nie mogłem zamilknąć. Ale nie wiedziałem, co należy jej powiedzieć. Nie chciałem wiedzieć, co miała na myśli, ale wiedziałem to. Trafiło mnie. Rozbiło mnie. Myślałem o wielu rzeczach, byłem w stanie przewidzieć wszystko. Wszystko, za wyjątkiem tego. Przez moją głowę nawet nigdy nie przewinęło się nic podobnego. Wiedziałem, że są takie przypadki, ale nigdy nie sądziłem, że, poniekąd, jeden z nich dotknie i mnie. Czy gdyby nie to, miałaby za wiele?
- Aż…nie wiem, co powinienem ci powiedzieć, Madeline – westchnąłem.
- Ja nie wymagam niczego.
- Przy tobie nigdy nie wiem, co mówić. Ale teraz nawet nie wiem, o czym myśleć.
- Ja tylko chcę, żebyś mnie dalej kochał. I nic poza tym.
 Nie dotarło to do mnie. Co powiedziała? Dlaczego to zrobiła?
- Chyba nie sądziłaś, że…
- Oczywiście, że sądziłam. To znaczy, może nie sądziłam, ale teoretyzowałam wiele na ten temat. Opracowałam w głowie wszelkie możliwe scenariusze. I nie będę ukrywać, że najbardziej mnie przeraził ten, o którym mówimy…
- Madeline, ale takie rzeczy się nie dzieją, nie wiem, kim trzeba być, by zostawić kobietę, miłość swojego życia, z takiego powodu. Przecież to nie jest twoją winą, to nie jest niczyją winą. Nawet w tych popierdolonych filmach mężczyźni nigdy nie zostawiają kobiet za coś takiego, wręcz przeciwnie. Głupia, co masz w głowie?... – Nachyliłem się do niej.
- Chyba wciąż za dużo mam… - Uśmiechnęła się blado. – Ale nie mam już przed tobą nic do ukrycia.
- Jeśli byś jednak miała, trzymaj to dla siebie tak długo, aż sam się nie dowiem.
- Mam wrażenie, że źle zrobiłam, milcząc tak długo, Anthony. Mam wrażenie, że cię rozczarowałam. To znaczy…nie jako osoba, ale… Przecież wiedziałam, że o tym myślisz. I mogłam spędzić ci sen z powiek o wiele wcześniej.
- Skłamałbym, gdybym ci powiedział, że… Że nic to nie zmieniło. Bo zmieniło. Powiedziałaś mi o czymś, o czym mało która mówi, nie zaprzeczysz. I to jest ciężkie, Madeline. Ale… - urwałem. Zabrakło mi słów? – Stałaś się inną osobą...
 Leżałem przy niej; okryci krzywo białą kołdrą, wpatrzeni w sufit. Ona nie powiedziała nic, nie sądzę, by miała na to odpowiedź. A i mnie bardziej korzystne było, gdyby zachowała milczenie. Wiem, że nie chciała, by cokolwiek się zmieniło, ale ciężko byłoby po prostu dalej żyć, jak gdyby nigdy nie było takiego tematu. Wszystko zostawia po sobie ślady. Zmieniło się wiele. Musiałem zacząć myśleć w inny sposób. Musiałem zmienić swe wizje. Musiałem zrobić wszystko, by udźwignąć nasze osobowości i związek.
- Kim się stałam? Albo kim byłam?
- Nigdy nie wiedziałem, kim jesteś, młoda. – Odwróciłem głowę w jej stronę. Oczy stały się przejrzyste, bo wyrzuciła z siebie to, co od miesięcy, a wcześniej może i lat, gromadziło w niej stosy obaw. Uśmiechnąłem się do niej, a stosy stanęły w ogniu. Chciałbym jej móc wtedy powiedzieć, że już nigdy więcej, ale wiedziałem, że będąc kimś takim jak ona, obawy nie znikną nigdy. Ale wiedziałem, że mogę sprawić, iż nigdy nie będą na tyle wielkie i ciężkie, co te. – I nigdy się nie dowiem, kim jesteś. Ale dla mnie na pewno byłaś nieszczęsnym ideałem, Madeline. Z tym, że ideały nie istnieją. I…oszalałbym chyba, gdyby wszystko było tak, jak być powinno. Zdałbym sobie w końcu sprawę, że nie pasujesz taka do mojego życia. A teraz nie muszę się o to martwić.
 Westchnęła. 
 Pocałowała mnie, oplotła swymi nagimi ramionami, nogami, całym swym ciałem. Wciąż w ciszy, nie chciała mówić. Nie zostało nic więcej do powiedzenia. Oddychałem spokojnie, patrząc jak zasypia, może tylko udaje. W końcu spojrzałem i w stronę okna, zza którego wciąż wpatrywała się w nas przeklęta, srebrna kula. Księżyc był pełny, kiedy pierwszy raz powiedziałem jej wprost, że kocham. Księżyc był pełny, kiedy powiedziałem jej, że nie jest ideałem? A kim są, kurwa, ideały. Kim dla mnie mógłby być ideał, jak nie nią? I może zostało przewidziane, na kogo trafi kiedyś w swoim życiu. Trafiła na stare dziecko z narwaną duszą, zapominające się stanowczo za często. Trafiła na mnie. Prowadziła mnie do raju. Obrywała za naszą dwójkę. Może kolejne dziecko byłoby dla niej już nazbyt męczące. Ona mogłaby nie podołać. Bała się o mnie i o siebie i robiła to panicznie. Za dziecko należy się martwić jeszcze bardziej. Madeline Wakeford była słabym kwiatem, łamanym przez wiatr. Ale z drugiej strony, jaki inny kwiat utrzymałby się tak przez dwadzieścia pięć lat?
- Wiem, że ci jest z tym źle, kochany – szepnęła nagle. – Ale już kilka razy twoje życie ci pokazało, że jest nieprzewidywalne.
 Uśmiechnąłem się sam do siebie. Miała rację, tak było. Pokazało mi, kiedy spotkałem Stevena. Pokazało mi, kiedy stworzyłem z nim i z chłopakami Aerosmith. Pokazało mi, kiedy po latach walk i zwycięstw mój ojciec jednak przegrał z nowotworem. Pokazało mi, kiedy z dna na dzień stałem się idolem, inspiracją dla młodych. Marzących o tym samym, co ja. Pokazało mi, kiedy jedenaście lat temu spotkałem irytującą Dee. Pokazało mi, kiedy odszedłem z zespołu na pięć długich lat, które okazały się być puste jak żaden inny okres, przez jaki się przedarłem. Pokazało mi, kiedy wróciłem do nich znów. Pokazało, kiedy zostałem tym, którego kobiety tak namiętnie oszukiwały. Pokazało mi, kiedy po jedenastu latach spotkałem dumną Madeline. Pokazało mi i teraz. Pokaże mi jeszcze więcej.
 A ją kochałem. Leżąc z nią wtedy, pomyślałem, że tak jak jeszcze nigdy wcześniej i nikogo przed nią. Stała mi się kobietą, siostrą, matką, córką i kochanką. Mogła być kimś jeszcze.
 Przecież życie dopiero się zaczęło. 

7 komentarzy:

  1. Cześć i czołem.
    Tym razem jestem wyjątkowo wcześnie. Och, nie ma to jak przeczytać sobie rozdział tego samego dnia, a do tego jeszcze go na spokojnie skomentować. Cieszmy się tą chwilą, ha.
    I tak, była wzmianka o mojej Madison, chociaż rozśmieszył mnie moment, w którym się pojawiła. Jednak to było dość zabawne, bo naprawdę nie ma kiedy o niej myśleć? Ha. Ale czasami tak jest, że takie myśli przychodzą do nas w najmniej spodziewanym momencie. Chociaż tak sobie to czytałam i przez chwilę postarałam się wstawić na miejsce Madison... i przez chwilę pomyślałam sobie "Przykro mi, że tak o mnie myślisz" No serio.. ale w sumie, czy można o tej wariatce myśleć inaczej? Och, Madison nie rozumiesz miłości. Istotnie. Na tamten czas naprawdę nie rozumiała tego pojęcia, ale chyba była trochę za bardzo rozkojarzona wszystkim co się działo. Poza tym była wiecznie zakochana, a miłość sama w sobie była jej obca. I teraz naprawdę sobie myślę, że jak Madeline spotka drugi raz Madison to jej po prostu nie poza. Ale wiadomo, trochę czasu minie, a dość sporo się zmieniło... Ale może nie o Madison, bo w sumie ona przecież jest tu mało ważna.

    Wiesz, wydaje mi się, że ten rozdział był taki spokojny. Tak naprawdę bez większych uniesień emocjonalnych. Jak tak właściwie przez niego przeszłam. A przecież padły tu takie ważne słowa. Można powiedzieć, że przecież kluczowe dla ich związku. Chociaż na początku myślałam, że jest mowa o ślubie i Anthony po prostu się oświadcza. Dopiero potem dotarło do mnie, że chodzi o dziecko... I w sumie jest mi w tym momencie smutno i jest mi ich szkoda. Jest mi szkoda Madeline. Jakbym to czytała w wieku lat nastu, to pewnie bym się tak głęboko nie przejęła, ale... mam trochę więcej lat, niewiele mniej od samej Dee (Boże, nie.. dlaczego jestem taka stara?!) I po prostu też inaczej patrzę na takie sytuacje. Dla kobiety zawsze jest to ciężkie. Nawet jeśli teoretycznie nie myśli o dzieciach, ale kiedy dowiaduje się, że nie może... coś pęka. Tak, pojawia się poczucie winy względem swojego faceta. Bo przecież on ma prawo mieć dzieci, przecież on na to zasługuje, przecież... a ja nie mogę mu tego dać. I naprawdę się nie dziwię Madeline, że po prostu bała się o tym powiedzieć. Bała się tego co się stanie... i myślę sobie teraz też nad tym co by się stało jakby powiedziała wcześniej. Czy to by miało jakieś znaczenie? A może tak naprawdę żadnego. Dość długo to w sobie nosiła. Ale ja chciałabym powiedzieć, że przecież cuda się zdarzają. W sumie to ja nie wiem co jej dokładnie jest, ale mają kasę... mają możliwości. Można naprawdę wiele rzeczy zrobić, ha. Ale pewnie na takie myślenie przyjdzie jeszcze czas, a może i nie. Nie wiem. Teraz nie wiem już nic.

    Ale jedno wiem. Nie podobało mi się to jak Joe powiedział, że Madeline ideałów nie ma. Serio, jakbym ja była na miejscu Dee to bym mu po prostu strzeliła po mordzie i wyszła obrażona, bardzo obrażona. Powiem Ci, że ja to naprawdę negatywnie odebrałam. Dobra, każdy wie, że ideałów nie ma, ale... to było po prostu przykre. Bo ja to widzę tak, że Dee naprawdę coś straciła w jego oczach. Wiadomo, że stała się trochę inną kobietą, ale wiadomo, że nie gorszą. Mówiąc jej, że ideałów nie ma dał też do zrozumienia, że jednak jest gorsza. Nie wiem, czy właśnie o to Ci chodziło Alu, ha. Poza tym... dobra, Joe był dla mnie za idealny. W końcu coś zrobił źle, że mogę sobie na niego popluć i jest mi z tym lepiej. Aczkolwiek zachował się... przyzwoicie, ale w sumie jak mógłby się inaczej zachować. Wystawić jej walizki za drzwi i powiedzieć, że ma sobie wracać do Nowego Jorku? To by było raczej dość absurdalne, aczkolwiek, takie rzeczy też się w życiu zdarzają. Tak, wtedy to dopiero bym mogła sobie na niego pluć, ale raczej bym tego nie chciała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, widzę, że im naprawdę będzie ciężko się uporać ze wszystkimi demonami i po prostu poukładać swój świat. Cały czas są w rozsypce. Mimo tego, że jest między nimi dość uroczo, magicznie. Ale to tak naprawdę tylko taka zasłonka. Jakby ktoś popatrzył z boku, to by być może nigdy nie powiedział, że coś nie gra. A tu naprawdę wiele rzeczy nie gra i mam wrażenie, że nie pojawiają się żadne rozwiązania. Nie ma nic, co by mogło ułatwić tą drogę przez kamienie. Ha, zastanawiam się teraz... wtedy, kiedy Duff rozmawiał z Dee... kiedy on widział to wszystko jako ideał, czy naprawdę wszystko było ułożone, czy tylko uległ ogólnemu złudzeniu? Może za te dwa lata będzie już dobrze. W zupełności dobrze. Mam taką nadzieję. Ale na razie jest jak jest.

      Przecież życie dopiero się zaczęło.
      A ja miałam w głowie słowa - Do końca życia mamy na to czas...

      Wpadłam w jakiś taki nostalgiczny nastrój. Chciałabym, aby przeszedł taki rozdział, w którym pomyślę sobie, że są już na prostej. Ale.. życie jest brutalne, haha. Tylko zastanawiam się też, co się jeszcze może stać, a ile oni są w stanie znieść...

      Pozdrawiam :*

      Usuń
  2. Alicjo, pisałam Ci już, że uwielbiam, jak Joe tak pięknie mówi o Madeline? jak on ją musi kochać.
    w końcu nadszedł ten moment, właśnie niedawno zastanawiałam się, kiedy myślałam o listach które mi obiecałaś, kiedy w końcu Joe będzie chciał zostać ojcem dziecka Dee. przez chwilę myślałam, że jednak mu tego nie powie, ale w końcu to wyznała. widać, że trochę go to zabolało... ale to przecież nie jest tragedia... można przecież adoptować i tak dalej, ale chyba za bardzo wyjeżdżam w ich przyszłość. wątpię, że po takim wyznaniu śpieszyło by się im teraz do rodzicielstwa. potrzebują trochę czasu.

    rozdział jest dosyć smutny, głównie przez to wyznanie Dee... przypomina sobie przeszłość, Madison i jej Duffa oraz Richiego, analizuje związek z Joe, sprawę z narkotykami, wyjazd do Arizony. cholera, oni mi teraz bardzo Devona przypominają. Madeline i Joe też zrobili się jacyś spokojniejsi przez Arizonę, nie mają co robić, dużo myślą... co ten stan w sobie ma...

    "- Masz go w oczach, Madeline – mruknął cicho, wracając ustami do mej szyi." - jakie to cholernie seksowne... wyobraziłam sobie tą całą sytuację. jak leżą nago w łóżku, w śnieżnobiałej pościeli, okno jest otwarte, wiatr rozwiewa firanki, a w ciemnych oczach Dee widać księżyc w pełni. Jezu, jak idealnie...

    piękny rozdział ♥ czekam na listy i duuuużo weny życzę kochana! ♥

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem!
    Tym razem nie lenistwo, brak czasu czy brak Internetu nie pozwoliły mi skomentować tego rozdziału od razu. Przeszkodą jest piątkowy sprawdzian z matematyki, którego jak nie zaliczę to już będzie masakra.
    Tak więc od piątku kuję matmę, aż dzisiaj skończyłam dział i mogę usiąść na spokojnie do kompa i skomentować wszystkie zaległości. Nastawię sobie jeszcze jakąś nastrojową muzyczkę i już komentuję. Wiem, nie musisz mi mówić, że na początku każdego komentarza pierdolę rzeczy niezwiązane z rozdziałem.
    Joe musi wrócić do formy i wróci, ja to wiem. Zapomni o narkotykach uda mu się, choć nie ma stuprocentowej gwarancji, że nigdy po nie nie sięgnie. Zresztą podobno ćpun zawsze pozostaje ćpunem i nie ma czegoś takiego, że "rzucę i nigdy nie wezmę".
    Rozmowa z Caroline. Od razu wiadomo, kto pozdrawiał, haha. Ale to racja. Brak obowiązków z Tylerem, a Perrym, to dwa różne braki obowiązków.
    Ach, Anthony, ty taki...
    Hm...co do Madison..nie chcę w żadnym razie urazić Rose, ale w tym masz chyba rację, deMars. Znaczy Dee ma rację, jak wolisz. Jakby nie patrzeć, Madison nie rozumie miłości. Richie ją nad życie kocha, a ona tu Rudy, tu McKagan, naprawdę, jak ujęłaś taka "nieposkładana". Przytoczę Ci jeden mój cytat, o Madison, który napisałam w komentarzu u Rose. Mojego autorstwa:
    "Ona może teskni za dawnym życiem, gdzie mogła sobie mieszkać z jednym, fantazjować o drugim i być z trzecim."
    Na co Rose odpisała, że wlaśnie ten trzeci ma najgorzej, czyli Richie.
    A on przecież ją tak kocha, jej się wydaje, że już go nie kocha i właśnie, czy to jest nierozumienie miłości?
    Ach, Anthony i jego komplementy. Kurczę, jak ja kocham imię Anthony. Ale po angielsku. Bo po polsku to "Antoni", "Antek"- tak mi się nie podoba. A Anthony jest piękne.
    Och i ta rozmowa. Kocham Cię itd. I ten tekst o ideałach. Najbardziej podobała mi się końcowka, gdzie Joe mówi o Stevenie, Aerosmith, swoim ojcu. To było najpiękniejsze. Bardzo mi się podobała ta końcówka.
    Taki spokojny ten rozdział. Jak nieporuszana lub leciutko poruszana wiatrem woda. Boję się tylko, że to może być cisza przed burzą. Ale z drugiej strony...czy możliwa jest ta 'burza'?
    Nie mam pojęcia. Ale czekam na następny. Oby szybko, haha.
    Weny ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, wcale nie czuję się urażano. Ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego jaka jest Madison i taka ma być. Działanie zamierzone, więc nie mam czym się urażać :)

      Usuń
  4. Witam, dëMärs. Kochana, wybacz za nieobecność i spóźnienie. Ostatnio zdarza mi się to dziwnie często, a to bardzo męczące, muszę przyznać. Nawet nie zdążyłam przeczytać wcześniej rozdziału, wyłączyłam się. Odrzucałam od siebie myśl, że coś tu czeka. Nie tylko u Ciebie. Mimo że hamowałam się przed przyjściem tu, to rozdział przeczytałam chyba najspokojniej ze wszystkich.
    Jej... Nie znoszę uczucia, gdy nie wiem, co napisać, a u Ciebie mam tak prawie zawsze. Trudno jest pisać u Ciebie cokolwiek. Zawsze w głowie kotłuje mi się multum myśli, a wyjdzie z tego krótki, niezgrabny komentarz. Zresztą, prawie zawsze coś wzywa, aczkolwiek dziś choruję, więc chociaż spróbuje, haha.
    Wiele razy pisałam, że mam bardzo dziwne podejście do Madeline i Anthony'ego. Jeszcze do żadnego z bohaterów nie czułam tak innej sympatii. Fascynuję się nimi coraz bardziej, z każdym rozdziałem uwielbiam ich mocniej i mocniej. Nie spotkałam tu jeszcze osoby, która nie lubiłaby tej pary i nie wiem, czy da się ich nie podziwiać. Tak, podziwiać - ja ich podziwiam, zazdroszczę im osobowości, siebie nawzajem. Bo fakt faktem, że są to najbardziej zawiłe, przynajmniej dla mnie, postacie w całej Twej powieści. Nie czytałam - tu, w Internecie - o bardziej skomplikowanych, skrytych osobach, zarazem tak pięknych. Podobno ideały nie istnieją, ale dla mnie Oni są ideałami, nawet pomimo dzisiaj. Ich relacja jest najbardziej czułą i głęboką, dla mnie. Nie potrafię się im oprzeć, po prostu. Mam tak tylko z nimi i chciałabym czytać o nich ciągle i ciągle, nie znudziliby mi się, daję słowo. Zadziwiają mnie, naprawdę. Dziwią namiętnością, a zarazem czułością. Ich wspólny czas, rozmowy są magiczne. Nienawidzę tego słowa, ale tutaj jest idealnie dobrane, bo nie jest to normalne. Jestem młoda, teoretycznie nie wiem, co to świat, ale nie spotkałam, może nie zasłużyłam, osoby tak wrażliwej, cudownie mówiącej. Dee i Joe są w tym mistrzami, przysięgam. Chciałabym, aby ktoś tak kiedyś do mnie mówił, jak oni do siebie nawzajem. Zwłaszcza jak Perry, och. Kiedy on tak o tych księżycach to... serce mi ścisnęło, autentycznie. Najpiękniej dobrany komplement wczechczasów. I wtedy, zresztą za każdym razem, uświadamiam sobie, jak on musi ją kochać, cenić. Trudno mi o tym mówić, nie wiem nawet, ale on naprawdę dużo jej dał, daje. To działa też w drugą stronę raczej. I ich rozmowy... Chciałoby się powiedzieć - czysta poezja, no i faktycznie tak jest. Zachwycam się ciągle. Ach, no i ten nieszczęsny spokój. Nawet nie wiem, co mam tutaj teraz napisać, więc napiszę, że też mnie dziwi. Tam, gdzie inni by wybuchali, oni zachowują całkowitą trzeźwość umysłu i rozmawiają o problemie. To dobre, ba!, świetne! Znowu rozmowa, jakże szczera i śliczna. Madeline ma ogromne szczęście, właściwie szczęście w nieszczęściu. Dobrze, że Joe przyjmuje to tak, jak przyjął. Dobrze, że wytłumaczył. Dee ma oparcie, a to najważniejsze w takiej postaci rzeczy. Cieszę się, że nie wybuchnął. To nawet nie w jego stylu, no ale w emocjach różne rzeczy się robi. Wzruszyłam się wewnętrznie, gdy mówił o ideałach. Nie mam słów, by jakkolwiek to skomentować. Tak samo nie wiem, jak opisać końcówkę. Wprowadziłaś mnie w nastrój dość melancholijny, Kochana.
    Nie wiem, czy jest sens pisać, że rozdział piękny, bo to wychodzi chyba samo z siebie, ze środka, ale ponownie napiszę, że dla mnie jesteś geniuszem. Naprawdę. Ideałem. Razem z Anthonym i Madeline, Kochana. Jak zawsze, nie wiem, co będzie. Nie mam pojęcia, czy będę zła, wesoła albo smutna. Nie wiem.
    Pozdrawiam i kocham, najmocniej!

    OdpowiedzUsuń
  5. http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/ zapraszam na nowy :)

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')