czwartek, 25 grudnia 2014

XV: Księżyc zbawienny wschodzi w jej oczach


Oczy mi po części krwawiły, ale udało się, został jeszcze drugi taki.
Pozwolę go sobie zadedykować Parry

* *** *
***
Dee
październik, 1984r.

- Kiedyś trzeba... - mruknęłam i rozdarłam kopertę, trzymaną przez siebie na kolanach od pół godziny, jak nie więcej. Ugryzłam się lekko w język i wlepiłam wzrok w koślawe literki, zostawione tam kiedyś przez Jaspera. Dlaczego nie wysłałeś?...


16 maja 1982r.
Madeline, 
 Chciałbym Ci powiedzieć, żebyś już do mnie nie pisała, żebyś zniknęła w taki sposób z mojego życia. Sprawy poszły w bardzo złym kierunku i dla mnie, i dla Ciebie - to przede wszystkim. Mam dość Twojej troski, nie przychodziłabyś tu więcej, byłoby wszystkim nam lepiej i łatwiej. Tobie by stres odpadł, mnie wieczny niepokój, a Jej strach. Nie wiesz nawet, jak przeraźliwie Ona się Ciebie boi, dlatego nic o Niej nie powiem, nie Tobie. Pojawiła się nagle w moim życiu i chcę, by została w nim, ze mną, do samego końca. Boję się, że możesz mi Ją odebrać, zniszczyć to, co my razem już mamy. Zrozumiałem, że powiedziałem Ci o kilka słów za dużo i sam sobie tym zrobiłem krzywdę. Możesz to wykorzystać przeciwko mnie, wciąż słyszę Twoje ostatnie słowa, zanim wyszedłem. Coś o pękających lustrach, żebym pomyślał - pomyślałem, Wakeford. I już nigdy więcej Ci się nie pokażę na oczy, zniknę razem z Nią i będziemy szczęśliwi. Kocham Ją, pokochałem kobietę i teraz wiem to już naprawdę. Wodziłem Tobą, nigdy nic nie czułem. Byłaś dla mnie tylko jak przyjaciółka albo siostra, kłamałem Cię. Ale potrzebowałem dopiero Jej, żeby zdać sobie z tego sprawę. Chciałbym Ci powiedzieć o tym wszystkim, ale wtedy musiałbym się pokazać Ci na oczy, a za wszelką cenę chcę tego uniknąć. Chcę, byśmy o sobie zapomnieli, to wszystko i tak jest zupełnie bez żadnego sensu. Ty łazisz po chmurach i wciąż chcesz tylko jednego, a ja tylko czekam, kiedy John zobaczy, że wcale go nie potrzebujesz i nie kochasz. Ty nie potrafisz kochać nikogo. Nie umiesz się do tego przyznać. A ja to widzę. Mnie nie potrafiłeś, więc i ja nie dałem rady. Ona jest inna, różni was wszystko. I Ty chodzisz po chmurach, kiedy ja się obijam o ciemne korytarze kanałów pod miastem, Wakeford. Nie potrafię już Cię zrozumieć, nie umiałem chyba nigdy. Wiem tyle, że Ona ze mną jest i mnie kocha tak, jak zawsze tego pragnąłem. A ja kocham Ją i będziemy razem, do samego końca, rozumiesz? Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że Ci się jakoś ułoży, może zmądrzejesz. Albo spadniesz i wtedy poczujesz, ile czasu zmarnowałaś. Nie mówiłaś mi nigdy o tym wprost, ale przecież ja wiem, o co i kogo Ci chodzi. Jesteś taka sama jak Hadley, szkoda mi Was. Marzenia nie mają sensu, stara, nigdy nie miały, w tym świecie - nie. Weź się w garść i pomyśl. Nie śnij o miłości, której nie znasz i nie rozumiesz, nie potrafisz, to ważne. 
J.A.

 Dlatego nie wysłał. Odłożyłam powoli kartkę z powrotem na kolana i popatrzyłam na zegar, osiemnasta osiemnaście. Zamknęłam oczy, słyszałam tylko gwałtowne ruchy Caroline, która dziś znów miała zostać zaciągnięta na miasto przez Stevena. I wrócić za dzień, góra dwa. Bawili się nawzajem sobą i ze sobą jak zakochani, młodzi, głupi. Doszłam do siebie już kilka dni temu, ale wciąż nie było mnie stać na opuszczenie mieszkania dalej jak piętnaście metrów, do sklepu po mleko, bułki, okazjonalnie butelkę wina lub trzy. Moje życie istotnie utknęło w martwym punkcie, ponieważ wyrzuciłam z siebie, coś o czym rzekomo nie miałam pojęcia, powiedziałam komuś, że go...
- Skurwielu, co to z tobą zrobiło?! - ryknęłam nagle i pochyliłam się momentalnie w przód. Na ziemię runęła gruba książka, wraz z nią koc i cholerny list z kopertą, a ja wbiłam z całej siły paznokcie w wolne już kolana. - Nienawidzę cię! Sukinsynu, co ja mam przez to rozumieć?!
- Jezus Maria, Dee, co się stało?! - Słyszałam, jak zbiega z paniką po schodach i wpada do salonu. Kleknęła przy mnie i spojrzała mi w oczy. Położyła ciepłą dłoń na plecach, drugą odciągnęła moje ręce od własnej naruszonej skóry i ponowiła pytanie, już szeptem. Była przerażona.
- Podnieś z podłogi list i go przeczytaj, kurwa, przeczytaj go i postaraj się potem nie wydrapać sobie oczu, błagam cię!
 W odpowiedzi skinęła tylko głową i podniosła z ziemi kartkę, usiadła z nią obok mnie i zrobiła to, o co ją poprosiłam. Zajęło jej to może z dwie minuty, ale czas ten ciągnął się niemiłosiernie. Zastanawiałam się, kim on był, kim był Jasper Jeffrey Axon. Kim była pieprzona Ona? Kogo on kochał, co naprawdę stało się w roku osiemdziesiątym drugim, kiedy zniknął mi z pola widzenia? Przypomniałam sobie kilka zdań z listów, które otrzymałyśmy pod koniec zeszłego tygodnia, tych, co wysłał pod koniec swojego nędznego życia. Wspominał o wyjątkowym zimnie, o Annie, opowiedział coś o znajomych z Cambridge. Wyjaśnił, dlaczego nie odzywał się, znów, tym razem do Caroline i Lei, które wysłały do niego wiele listów na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy. Brak środków...? Co ciekawe, mi odpisał, kiedy streściłam mu to, co się stało po koncercie. Nie odniósł się do tego. Był sępem, on...!
- Kurwa, nie wierzę... - mruknęła i popatrzyła na mnie wielkimi oczyma. - Osiemdziesiąty drugi, to wtedy, kiedy pisałaś, że przepadł?
- W rzeczy samej, jak widać miał towarzyszkę.
- Ale jak on mógł napisać, że ty nie potrafisz...
- Kochać? Caroline, Jasper znał się najwyraźniej na miłości najlepiej - warknęłam i wygrzebałam spod kanapy paczkę papierosów, odpaliłam jednego i poczęstowałam przyjaciółkę.
- Przeczytałaś więcej jego dochodzeń w tych sprawach?
- Nie, wzięłam pierwszą kopertę, uznałam, że kiedyś musimy się za to zabrać, już z półtora tygodnia gniją w tym pudle.
- Jak wrócę, to weźmiemy się za resztę, to jest ciężki materiał, a skoro są w takiej formie, to obawiam się, że może wyjść... Że nie znałyśmy tego, co był nam przyjacielem, Dee... Zresztą - spojrzała na kartkę - nie wiem, czy potrzeba na to więcej dowodów. Nie wiem, kim był J.A. 
- Nieważne, nie teraz. Nim się nie ma co przejmować, na pewno nie na taką skalę. Czy ty się nie śpieszyłaś czasem? Za dwadzieścia jest.
- Już wychodzę, muszę przywrócić sobie nastrój, jaki od rana miałam. - Wcisnęła z impetem peta w kartkę i położyła na ławie, po czym wstała i spojrzała na mnie. - Jeżeli plotki są prawdziwe, to ty też dziś znajdziesz sobie lepsze zajęcie.
- Doprawdy...? Puszczą jakiś film, którego jeszcze nie widziałam, czy...
- Klucze ze sobą zabieram, gdybyś wychodziła, to i tak wystarczy drzwi po prostu zamknąć, a zamek zaskoczy. Leandra jest z Eriką, wróci jutro po południu, jak coś. - I ruszyła w stronę drzwi, zostawiając mnie ogłupiałą na kanapie.
- Caroline, to ja dziś gdzieś wychodzę?
- Mam taką nadzieję! 
- Ale przecież...
 Wyszła, a ja nie wiedziałam już, co z sobą zrobić. Zawiesiłam wzrok na kolorowej lampie z frędzlami, stojącej przy kanapie i zmarszczyłam brwi. Och, czyżby ona się naprawdę...

***

 Leżałam na kanapie, jakby martwa, kiedy ktoś zapukał do drzwi i wytrącił mnie tym z równowagi. Tkwiłam chwilę w bezruchu, a przez moją głową przemykały wszystkie osoby, które mogłyby złożyć taką niezapowiedzianą wizytę. Starałam się nie dopuszczać do siebie pewnej opcji, ale była największa ze wszystkich i w moim stanie niemożliwa do zignorowania. Ponadto wciąż słyszałam słowa Caroline.
- Chwila - pisnęłam żałośnie i zmusiłam się do ruchu, powlokłam się w końcu w stronę drzwi.
 Widok, jaki zastałam po ich otwarciu wcale mnie nie zdziwił, tak na dobrą sprawę, ale to nie zmienia faktu, że spanikowałam, a mój organizm odmówił mi posłuszeństwa. Wszystko ułożyło się w idealną i surrealistyczną całość; moja przyjaciółka regularnie była uprowadzana przez wokalistę Aerosmith, który prawdopodobnie przekonał swojego przyjaciela, by przyszedł do mnie wyrównać rachunki. A przez ostatnie dwa tygodnie mogły się one drastycznie porozrastać. Milczałam, stojąc przed nim i patrząc się centralnie przed siebie, czyli w tym przypadku - w jego szyję.
- Zanim przede mną zamkniesz z hukiem te drzwi, pozwoliłabyś mi tylko...
- Wejdź. - Bezceremonialnie się odsunęłam i po prostu wpuściłam go do środka, po czym delikatnie zamknęłam pierońskie wrota, przez które przelało się więcej osobowości, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
 Spojrzał na mnie spokojnie, wskazałam na salon, a sama potoczyłam się do kuchni i wypiłam na raz prawie litr wody, cały dzień o tym myślałam. Stałam tam podenerwowana może z pięć minut, aż w końcu zebrałam w sobie wszystkie siły i dotarłam do, równie pierońskiej, kanapy. Usiadłam obok niego i starałam się unikać jego wzroku, czułam się jak dziecko, które zrobiło coś bardzo złego wobec swego ojca i bało się jego reakcji.
- Madeline, ja... - zaczął, a ja aż podskoczyłam. - Ja... Nie potrafię rozmawiać z ludźmi. Nigdy nie wiem, co powinienem im powiedzieć. Zwłaszcza, jeżeli zdam sobie sprawę, że oni nie są...
- Chciałabym raz w życiu nie owijać w bawełnę i rzucać najbardziej trafnymi określeniami prosto z mostu, Anthony. 
- Wiem, tak było by najprościej, ale nie jestem w stanie tego tak załatwić, więc daj mi dokończyć... Nie umiem z nimi na spokojnie rozmawiać w taki sposób, jeśli zdam sobie sprawę, że oni nie są mi obojętni. 
- Dlaczego nie dałeś mi nawet znaku życia przez cały ten czas... - szepnęłam i obróciłam lekko głowę w jego stronę. Nie chciałam mu okazać żadnej emocji, co zdradziłaby, jak bardzo oddziaływały na mnie tamte słowa.
 Widziałam kątem oka jego przysłoniętą ciemnymi włosami twarz, umysłem widziałam to, co stało się po moim wyznaniu. Gdy zostaliśmy już sami, nie powiedzieliśmy sobie nic. Ostatnie jego słowa, które padły pod moim adresem, to moje imię. Przytulił mnie tylko, staliśmy tak blisko godzinę. Bez ruchu, milczenie, szybki oddech i łomot. Serc. Zostałam tam na noc, spaliśmy obok siebie, rano wyszłam i wróciłam na mieszkanie, a wszystko to bez słowa. Po ''Madeline'' zniknął mi na dwa tygodnie, zupełnie tak jak zniknął kiedyś dawny znajomy. ''Madeline'' ucięło wszystko, tak podejrzewałam i pogrążyłam się w żalu, prozie życia, którego nigdy realnie nie miałam. Dlatego prawie zginęłam.
- Nie dałem, bo nie potrafiłem zrozumieć tego, co się stało. Stałaś się dla mnie ucieleśnieniem wszystkich moich grzechów i całego mojego zła. Taką cię wtedy zobaczyłem, zobaczyłem w tobie męczennicę, Madeline.
- I czego chcesz? Odpokutować? Wykupić u mnie te grzechy? Po co do mnie przyszedłeś? I zrobiłeś to z własnej woli, czy ktoś cię nakłonił...
- Oni nie mają z tym nic wspólnego. Wczoraj zobaczyłem się ze Stevenem po raz pierwszy od tamtej nocy, powiedział mi o twojej przyjaciółce, powiedział mi o wszystkim, co mu powiedziała, a co się ciebie tyczyło. I brew pozorom, jeżeli ktokolwiek mógł mieć na mnie wpływ, to tylko twoja Caroline. Której nie znam, ale zrobiła ze Stevenem coś, czego już dawno nie widziałem, kilka lat.
- Caroline działa bardzo kojąco na pewne typy ludzi, czego sama jestem przykładem. Ale to nie zmienia faktu, że nie wiem dalej, czego oczekujesz.
- Niczego wobec ciebie nie oczekuję. - Przeszedł mnie potężny dreszcz, nie miałam jeszcze sytuacji, w której nie potrafiłabym przewidzieć żadnego następnego ruchu przeciwnika. Rozmówcy. Teraz tak było. - Chcę, byś na mnie spojrzała, dziś tego nie robisz. Popatrz na mnie tak jak patrzyłaś wtedy. Tak jak patrzyłaś, gdy po ciebie przyszedłem. Jak wtedy, kiedy się ze mną kochałaś. 
 Nie wykonałam żadnego ruchu, ogłuszyło mnie po ostatnim zdaniu, ale on nie chciał odpuścić. To on przewidział mnie, wiedział, kiedy się złamię.
- Spójrz tak, jak patrzyłaś na mnie dziesięć lat temu, kochana. 
- Dlaczego ty mi to robisz... - I uniosłam swoje zagubione oczy, które momentalnie spotkały się z jego i zastały tam wrażliwość tak wielką, że aż przytłaczającą. - Kim dla ciebie jestem, my się nie znamy...
- I uwierz mi na słowo, że nawet za kolejną dekadę będziemy wiedzieli o sobie tyle, co nic. Ty inaczej rozumiesz poznanie, ja też. - Przyciągnął mnie do siebie i zaczął całować, a ja się oddałam po raz kolejny, ponieważ doskonale wiedziałam, że nie ma sensu dalej się zasłaniać, że wcale nie marzyłam od tym przez prawie cały czas, kiedy go nie widziałam. Chciałam tylko tego, nie gnałam w przyszłość, chciałam z nim chwili. Tym razem to on wykonał pierwszy krok, ja nie mogłam tego zmarnować. Byłam taka zachłanna.
- Nie chcę nic słyszeć o dekadzie, nie mów mi nawet o jutrze...
 Całowałam się z nim jak dzika, nawet nie wiem kiedy ściągnął ze mnie bluzkę i stanik, nie wiem, kiedy zaczęłam czuć na sobie jego ciepłe ręce. Wiem tyle, że nie było poza nim świata, chciałam tylko dostać to, o czym tak natarczywie myślałam. I chciałam, by został, ale zbyt ciężko było się do tego świadomie przyznać.
- Nie powiem już nic - szepnął, na co tylko odepchnęłam go od siebie i przygniotłam swoim spragnionym ciałem.
  Byłam już w innym świecie, przeszłam na drugą stronę, miałam po raz kolejny oddać mu wszystko, co prawdziwie miałam. Siebie samą. Dlatego zrozumiałe jest, że serce podeszło mi do gardła, kiedy usłyszałam pisk otwieranych drzwi. Gdyby jeszcze to była Caroline, nic by się nie stało, zrozumiałaby bez najmniejszego problemu, wręcz przeciwnie. Ale to okazała się być Lea, jeszcze nie sama, a ze swoją dziewczyną. Gdy tylko usłyszeliśmy ich rozbawione głosy, błyskawicznie od siebie odskoczyliśmy, chociaż i tak było już za późno.
- Dee, nie przeszkadzaj sobie, ja tylko po... - Urwała, gdy zaledwie weszła do salonu i zobaczyła ten smutny obrazek, gdzie dwa nieszczęścia siedzą na kanapie, a drobniejsze z nich stara się czymś zakryć za plecami drugiego. - Myślałam, że wy...
- To jest skomplikowane, Lea - wykrztusiłam i podniosłam się, poprawiając koszulkę. - Ale nie mów nic, nic nie mów...
- Nie powiem, jestem tylko zaskoczona...
 Naprawdę była, patrzyła na mnie wielkimi oczyma, potem na niego. Zaskoczona byłam też ja, teraz już jej reakcją. Zachowała się tak, jakby nie miała absolutnie nic przeciwko. Tkwiliśmy w zupełnej ciszy przez chwilę, kiedy do dołączyła do nas luba mojej przyjaciółki.
- Piękna, idziemy czy nie, bo już piętnaście minut minęło...o mój Boże Święty, nie! Nie! Nie! Lea?!
- Właśnie tego się tylko bałam - jęknęła i podeszła do blondynki. - Erika, ja ci to wszystko wytłumaczę, ale jak stąd spokojnie wyjdziemy...
- Ale to jest ON...!
- Nie ma potrzeby, my wyjdziemy - odezwał się nagle i wstał, obrzuciłam go pytającym spojrzeniem. Skinął na mnie głową. - Domyślam się, że potrzebujesz pięciu minut, więc leć, poczekam.
- Dokąd ty...
- Zobaczysz. Weźmiemy jeszcze ją. - Położył rękę na gryfie mojej Pameli, stojącej spokojnie przy kanapie. Nie powiedziałam już nic, popatrzyłam tylko na spanikowaną Leę, jej roztrzęsioną Erikę, po czym pobiegłam na górę. Ogłupiałam? Czy jeszcze nie?
Zostawiłam ich w trójkę samych na dole?

Joe

 Niezręczna cisza zapadła, kiedy zostałem sam z dwoma dziewczynami, które ewidentnie nie były stąd. Spojrzałem na nie spode łba, ignorując włosy, zasłaniające mi prawie cały widok i wróciły do mnie wszystkie stałe uczucia, z którymi żyłem już od lat. Usiadłem na podłokietniku kanapy, starałem się ignorować niespokojny oddech blondynki, u której zaobserwowałem już z pięć cech charakteryzujących stan przedzawałowy.
- Idź na górę, ogarnij się, proszę - mruknęła cicho młodsza z nich i popchnęła zachęcająco swoją koleżankę w stronę schodów. Nie było łatwo. 
- Dziewczyno, na twojej kanapie siedzi Joe Perry i ty mi mówisz, żeby iść na górę! Pierdolę, ja kiedyś byłam gotowa dla takiego orientację zmienić, w zasa...
- AUCOIN, na górę, już! Ani on, ani ja, nie będziemy cię reanimować, jeśli zemdlejesz!
- Jedyne, co ja mogę zrobić, to się ewentualnie gdzieś podpisać - odezwałem się nagle i niepewnie spojrzałem na kobiety.
- Nie ma na czym! - jęknęła i popatrzyła błagalnie na brunetkę, ta tylko wskazała jej palcem na schody.
- Podpisze ci się kiedy indziej, pewnie jeszcze kiedyś nas odwiedzi - powiedziała cicho młodsza i usiadła obok mnie, patrząc jak blondyna kiwa energicznie głową i kieruje się w stronę schodów, starając się opanować oddech. Kiedy zniknęła nam z pola widzenia, ta skierowała wzrok w moją stronę. - Dzięki.
- Zrobiłem coś?
- Dwie rzeczy. Pierwsza, że mam dla niej prezent na najbliższe święta i gwarancję dozgonnej miłości, druga, że Dee w końcu znajdzie się w promieniu co najmniej stu metrów od mieszkania.
- Najchętniej bym ją wziął jak najdalej od tego przeklętego miasta. Ale żaden problem, tak czy inaczej.
- Chciałabym, by była taka okazja - odparła i popatrzyła na mnie z powagą. - I chciałabym, by Caroline na niczym nie straciła.
 Skupiłem na dziewczynie całą swoją uwagę i westchnąłem cicho, choć to było pozą. Początku nie przyjąłem z jasnością, dlaczego tego chciała? Odczucie, iż Nowy Jork nie jest miastem dla każdego było bardziej powszechne, niż myślałem? A może winna była tu ludzka emocjonalność? Dalej wszystko było oczywiste.
- Ja ci tego nie obiecam. Jest nieprzewidywalny, nie ocenię, czy nikt nie straci. Ale pewne masz to, że nawet jeśli, to on bardziej ucierpi, choć zda sobie z tego sprawę o wiele później. Już to przerabialiśmy.
- Nie wiem, dlaczego ja w ogóle z tobą o tym rozmawiam. Chyba się martwię. Szaleję z tego wszystkiego, one dwie mnie regularnie wkurwiają, ale z rodzeństwem tak jest zawsze. Nie chcę, by potem było źle, to wszystko.
- Komu jak komu, ale mnie tego tłumaczyć nie musisz. - Uśmiechnąłem się do niej blado i błysnęły przede mną wszystkie sytuacje, gdzie przywracałem Stevena do pionu. Twardą ręką.
- Tak myślałam właśnie...
 Odwzajemniła gest, chwilę po tym zeszła Madeline, wraz z nią ta roztrzęsiona kobieta. Pośpiesznie wstałem i podszedłem do swojej nieznajomej, nie chciałem zamaskowanego przerażenia w jej pięknych oczach. Wzięła niepewnie wcześniej wspomnianą gitarę i szepnęła coś przyjaciółce na ucho, po czym ruszyła w stronę drzwi, ja tylko pozdrowiłem tamte dwie i podążyłem za nią, ciesząc się, że nie zadała mi żadnych zbędnych pytań. Na które i tak nie byłbym w stanie odpowiedzieć, przecież absolutnie nie wiedziałem, co robię.   


***

 Patrzyłem na nią w ciszy. Znaleźliśmy się w jednym z tych miejsc, o których nie wie połowa mieszkańców Nowego Jorku, a druga jest pozbawiona życia do tego stopnia, że nie ma kiedy tu bywać. A może jest kompletnie sama. Wielu nigdy nie zapędzało się za miasto, takie strony kojarzą się z przestrzeniami dla rodzin z dziećmi, które integrują się razem podczas weekendowych pikników. Czy ludzie kiedykolwiek naprawdę wierzyli, że coś takiego ma prawo bytu w tej części Stanów i wieku? Pewnie wierzyli, może znów ja nie dostrzegałem tego, co cieszy i pragnie statystyczny mężczyzna po trzydziestce. To było częścią innego świata. 
 Sięgnąłem ręką po paczkę papierosów, leżących na poniszczonym drewnianym stole, na którym siedzieliśmy, otoczeni przez niedoszły las, ciemną trawę i światła metropolii, którą zostawiliśmy za sobą. Patrzyliśmy na ciemne korony, nucące z pomocą ciepłego wiatru, oświetlone przez drobny księżyc, kilka gwiazd. Odpaliłem papierosa, pomarańczowe światełko zamigotało niespokojnie na jego końcu. Zapomniałem, że istnieje taki październik. Czułem na sobie spojrzenie przepełnione fascynacją i czarem, choć wiem, że do pierwszego nigdy by mi się nie przyznała, na pewno nie po tych wszystkich słowach, które padły. Nie odpowiedziałem jej w rezultacie na tamto dramatyczne pytanie. Wypuściłem z ust dym, wolno powędrował w stronę dziewczyny, spojrzałem na nią, by zobaczyć, jak rozbija się o jej niezobowiązująco spięte włosy. Trzymała na kolanach gitarę, jeżdżąc bezwiednie palcami po gryfie.
- Graj dalej - powiedziałem, gdy wiatr ustał.
- Nie wiem już co - zaczęła i zbłądziła wzrokiem między drzewami za mną - poza tym mnie...onieśmielasz.
- To co ja mam powiedzieć? 
- Powiesz mi, dlaczego siedzimy akurat tutaj - odparła, choć zmieszana. Uzyskałem to, czego chciałem, chciałem by była we wszystkim delikatna, przynajmniej wtedy. Wiedziałem, czym osłabić jej argument. Onieśmielenie?
- Po prostu nie mogę już tam wytrzymać. Osłabia mnie to miasto.
- Dla mnie ono jest za wielkie...
- Dlaczego tutaj w ogóle przyleciałaś? Teraz ty bądź szczera, Madeline. Może pierwszy i ostatni raz. 
- Mówiłam ci, że dlate... - urwała i zamilkła. Dziesięć minut milczenia, westchnęła i szarpnęła delikatnie za struny, tworząc najpierw nic nie przypominającą, cichą melodię. - Bo w Cambridge bym prędzej czy później zrobiła sobie krzywdę. Zostawili mnie wszyscy, nie chciałam byś sama. Chciałam do Caroline, Lei, chciałam w końcu zobaczyć mamę i tatę, ja...
 Skinąłem lekko głową głową, analizując dokładnie to, co powiedziała. Od samego początku było dla mnie jasne, że jest jej źle w tym mieście, że absolutnie nie potrafi się w nim odnaleźć. To było widać chociażby w samym jej sposobie poruszania się po nim, kiedy wracaliśmy z restauracji, te kilka tygodni wstecz. Bała się, jakby zaraz chodnik miał się pod nią zapaść, ulica rozstąpić, wieżowiec zawalić. Miała w zwyczaju kurczowo się mnie trzymać, niezależnie od sytuacji.
- ,,Storms'' . - Spojrzałem na jej palce, poruszające się z wdziękiem po gryfie. Przytaknęła cicho. - Pasuje ci.
- Tak myślisz?
- Tak widzę, Madeline. 
 Niedługo po tym skończyła i odłożyła gitarę za siebie. Wyjęła mi z dłoni kolejnego już papierosa i wyrzuciła go na trawę, przysunęła się bliżej do mnie, aż znalazła się w końcu na moich kolanach.
- Powiem ci więcej, trafiłam do tego miasta z myślą, że uda mi się zobaczyć cię po raz kolejny, Anthony - szepnęła, muskając ustami moją szyję. Takie stwierdzenie wypowiedziane przez nią wprost i bezpośrednio nie minęło z wiatrem, zostało we mnie i miało tak już trwać. Popatrzyłem znów w jej wielkie oczy. Błyszczące księżyce.
- Dokończmy to, co zaczęliśmy, jakkolwiek to odbierzesz...
 Dalej błysnęły już tylko jej białe kły i zniknęliśmy stamtąd. Znów pochłonęły nas wielkie światła, ale tym razem nikomu to nie przeszkadzało.

* *** *
Nastało niemiłe rozluźnienie, więc poproszę znów ładnie o komentarze, za które z góry podziękuję.

czwartek, 18 grudnia 2014

XIV: Taka jak ona nie ma prawa być z tanim cwaniakiem


Ważną sprawą jest, iż nie potrafię nic dokładnie nakreślić, jeśli mowa o dwóch przyszłych rozdziałach, ponieważ boję się, że ich tak nie udźwignę. Chociaż, ja bym nie dała rady?

* *** *
***

Steven
wrzesień 1984r.

 Minął tydzień od tragicznego zajścia, w które zostałem wciągnięty tylko dlatego, że byłem z Perry'm w tym samym miejscu i w może niezupełnie odpowiednim dla siebie czasie. Byłem co najmniej przerażony wszystkim tym, co zobaczyłem i usłyszałem. Nie spodziewałem się tego, nawet o tym nie myślałem. Nigdy. Kiedy napluła mu prawdą prosto w twarz i spojrzała potem z ukrytą rozpaczą na mnie, zrozumiałem, że ja też coś zrobiłem. Może nic złego, ale nie ja jeden coś odczułem, kiedyś. Ale nie byłbym sobą, gdybym bezpośrednio posłuchał jej i zrobił to, o co mnie niedelikatnie poprosiła. Kazała. Zmusiła. Chociaż przez ostatni tydzień zastanawiałem się, co jeśli powiedziała tak tylko dlatego, by się mnie pozbyć i zostać sam na sam z mym złotym przyjacielem, który po fakcie zamknął, niezwykle szczelnie, przede mną dom i samego siebie. Nie wiem absolutnie nic, to jest aż śmieszne. I kiedy po tym nieszczęsnym tygodniu, pozbawionym jakiejkolwiek bliskości na większą skalę, niespokojnie przemierzałem wraz ze swą Corvettą ulice Nowego Jorku, by w końcu zaparkować nieopodal wielkiego budynku, który nigdy nie dawał mi spokoju, a przez ostatnie trzy tygodnie nawiedzał mnie prawie co noc. Czasem odnosiłem wrażenie, że widzę go za każdym razem, gdy spojrzę w okno, co było tylko chorym urojeniem. Przez większość swojego życia nie wiedziałem, co tam jest, ale na szczęście zjawiła się piękna dobrodziejka, która nadała sens i powiedziała wszystko. I normalnie nie pierdoliłbym się w środę z popołudniowymi korkami i nie tłukłbym się przez pół miasta tylko po to, by pójść do wielkiej księgarni połączonej z pierdyliardem innych podobnych atrakcji. Ale że byłem kompletnie sam, uznałem, że jedyna pomoc czeka mnie właśnie tam, przez całą drogę modliłem się, bym jednak ją zastał.
- Postradałeś zmysły, kurwa, postradałeś zmysły... - mruknąłem sam do siebie i wysiadłem z auta, zatrzaskując za sobą drzwi. Stałem chwilę w miejscu i łączyłem wszystkie wątki, aż w końcu się ogarnąłem i ruszyłem szybko przed siebie, zrobiłem to, co zawsze. Żywioł, chyba jedyny towarzysz, który nigdy mnie jeszcze nie zostawił. Chociaż...?
 Wszedłem wolno po szerokich, ciężkich kamiennych schodach, by zaraz znaleźć się już za równie masywnymi drzwiami ze szkła. Co zastałem? Potęgę, pieprzoną potęgę i prawie żadnych ludzi. Spojrzałem na wielki zegar naścienny, dwadzieścia po szóstej i już pustki? Zmarszczyłem brwi i poszedłem przed siebie, mijając masę ciężkich donic z wysokimi roślinami, jeszcze cięższych regałów z masą książek, różnych pism i w końcu dobiłem na sam koniec i do kolejnych schodów. Jako że po drodze nie minąłem nikogo, kto mógłby należeć do grupy wtajemniczonych, czyli personelu, nie było i kogo się spytać o pomoc. Już sam sobie z odnalezieniem kobiety nie radziłem? Wyszedłem na piętro, zdecydowanie bardziej zaludnione. Spojrzałem zrezygnowany przed siebie i pomyślałem, że jak widać - nie radziłem sobie. Niepozorny chłopaczek z mopem wydał mi się kimś godnym zaufania, więc do niego podszedłem, przecież margines na margines zawsze mógł liczyć.
- Młody, znasz wszystkich pracowników?
- Powinienem, a w czym mogę... - Odwrócił głowę i wlepił oczy w moją twarz, wypuszczając przy tym mopa z rąk. Wiedziałem już, że jakoś się dogadamy. - Ja cię kocham!
- Podpiszę ci się gdzieś z całą miłością, jak mi pomożesz.
- Ja pierdzielę, Steven Tyler, ale jaja!
- Błagam cię... - Na poniszczonej plakietce, skaczącej wesoło przy smyczy wystającej z kieszeni jego spodni, odczytałem, że ma na imię ''Adam''. - Błagam cię, Adam.
- Pomogę! Jezu, pomogę...skąd wiesz, jak ja...
- Plakieta przy smyczy, a teraz skup się: szukam dziewczyny. Średni wzrost, brunetka, świetne ciało. Caroline.
- Że niby Hadley?
- A pasuje do charakterystyki?
- Tak, mamy dwie Caroline tutaj, ale druga by ci raczej nie pode...
- Gdzie ona jest? Caroline Hadley.
- Na sam koniec tego piętra i w lewo, tam jest pokój dla personelu, powinna tam być i...
- Z nieba mi spadłeś, słońce, formalności załatwmy później. - Poklepałem go pośpiesznie po ramieniu i pomknąłem wskazaną mi drogą, zabierając ze sobą podniecone, zaskoczone, zdezorientowane spojrzenia kobiet i wkurwione mężczyzn, zupełnie jakby chcieli mi powiedzieć, że w myślach ich panienek przeleciałem je więcej razy od nich samych, ale co ja na to mogłem poradzić?
 Zatrzymałem się przed drzwiami, o których z pewnością mówił chłopak. Obok wisiała spora rozpiska z harmonogramem pracy, tak to wyglądało. Spojrzałem na nią i momentalnie wyszukałem nazwisko, które mnie interesowało. Wychodziła o siódmej, więc zdążyłem. O siódmej też zamykali, spojrzałem na kolejny zegar; za piętnaście. Aż tyle z życia straciłem na dotarcie z dołu do pieprzonego personelu? Pokręciłem głową i bezceremonialnie wszedłem do tego niedostępnego dla zwykłych śmiertelników miejsca. Przygotowałem się na najgorsze, a zastałem tylko dwie osoby, dwie kobiety. Jedna z nich mogła być coś po pięćdziesiątce, włosy - idealny blond, nie wyglądała nawet na farbowaną. Zmierzyła mnie wzrokiem, przeniosła go potem na siedzącą obok. Znalazłem...
- Mówiłam ci, że będzie dobrze - powiedziała spokojnie i pogłaskała Ją po głowie, po czym podniosła się i zwyczajnie przeszła obok, puszczając mi przy tym dyskretne oczko. - Idę to zamykać, do jutra, Caroline, skarbie.
 I wyszła.
- Steven - szepnęła, kiedy zostaliśmy sami. - Czyli jednak.
- Słowo się rzekło, powiedziałem, że wiem, gdzie pracujesz.
- Ale byłam przekonana, że...
- Pozory czasem mylą. - Uśmiechnąłem się lekko i usiadłem na kanapie obok niej. - Sądzę, że doskonale wiem, o czym myślałaś. W końcu blisko dwa tygodnie, w końcu to jebany Tyler. Wszystko to wiem. Ale pamiętam cię z tamtego dnia. Coś innego było ważne dla ciebie, co?
- Ja... Tak, inaczej trochę na ciebie spojrzałam. I nie wiem, czy dobrze zrobiłam.
- Przekonać cię? - W odpowiedzi skinęła głową, tu jeż bez zastanowienia. - Sądzę, że masz czas, więc pozwolisz się porwać na jakieś piwo, coś podobnego, hm?
- Niby bym mogła. Skoro już tutaj jesteś, przyszedłeś...
- Do ciebie, piękna - przerwałem jej i uśmiechnąłem się z wyższością.
- W takim razie... Och, pierdolę, nie mam nic do stracenia. Pewnie, że pójdę, i tak nie ma co robić, w domu nie pogadam.
- Dom, bo zapomnę. Co z Dee? - spytałem nagle. Uznałem, że to jedyna droga, by dotrzeć do Joe'go. Musiała dostrzec w moich oczach, że pytam raczej nie bez powodu. Nie po tym wszystkim.
- Kiepsko, tak szczerze. Odkąd w piątek wróciła, zupełnie ją rozłożyło. Rozchorowała się, markotna. Leży zawinięta w kokon u siebie w sypialni albo w salonie i tylko śpi, rysuje, czyta, czasem telewizja. Warzywo - westchnęła i wstała z kanapy, podeszła do wieszaka przy drzwiach i wzięła swoją ramoneskę, narzuciła ją na siebie i dała mi ręką znak, że możemy się zbierać. Podniosłem się wolno i podszedłem do niej.
- Nic nie wiesz?
- Ona kursuje tylko od sypialni do salonu i na odwrót. Nic nie wiem. A on...?
- Nic nie wiem. Nie wiem, czy wyszedł z domu od tamtego czasu. Ironio... - Ale ja wyszedłem i jestem teraz z tobą, więc chociaż my niczego nie spierdolmy, pomyślałem i otworzyłem jej drzwi, za co obdarowała mnie uśmiechem, który widziałem na umyśle bez przerwy. Wróciła już, takiej jej chciałem.

***

 Po siódmej wyszliśmy z budynku i zatrzymaliśmy się przed szklanymi drzwiami, Caroline odwróciła się zajrzała jeszcze raz do środka. Teoretycznie mieliśmy wyjść ostatni, a w środku wciąż paliły się jeszcze światła. Oparłem się o kamienny murek, postawiony przy krawędzi dla bezpieczeństwa, i odpaliłem papierosa, spoglądając na kobietę.
- Kim była ta, która z tobą siedziała?
- Mary Firby, wspominałam ci o niej chyba. To wszystko jest jej, to dzięki niej tutaj jestem, dzięki niej mam pracę i miałam gdzie mieszkać. A dzięki jej synowi udało się załatwić bilety na wasz koncert w Nowym Jorku. W zasadzie wszystko dzięki jej rodzinie się stało... Tylko nie wiem, dlaczego tam dalej siedzi, zawsze wychodzi po szesnastej. - Odwróciła się i podeszła do mnie, po czym odebrawszy mi z ręki papierosa, zaciągnęła się nim.
- Nie pochwalam...
- Przepraszam... - Wypuściła mi dym w twarz i odsunęła się z gracją. - Dokąd mnie zabierzesz? I dlaczego w ogóle?
- Bo jesteś strasznie oporna. Oporna, a za razem zrobiłaś coś, czego żadna przed tobą, jeszcze mnie... Kurwa, nie wiem sam, dlaczego. Jechałem tutaj i zastanawiałem się, co ja robię. Odpierdoliło mi, za dużo na raz się i stało i uznałem, że dość szukania nowych wra.. - Gubiłem się we własnych tłumaczeniach i czułem się tam żałośnie, równie dobrze mógłbym się rozpłakać. - Nie, dobra. Tanie pieprzenia, nie umiem się w to bawić. Spodobało mi się to, co wtedy robiliśmy. Podobało mi się, jak ze mną rozmawiałaś, jak się zachowywałaś. Sam też dużo zdziałałem przez cały ten czas, ale nic mi to nie dało. Myślałem o tobie. Księżniczko.
 Upuściła na ziemię peta i przeszła po nim w swoich ciemnych botkach. Uniosła głowę i spojrzała na mnie z ciekawością. Myślała nad czymś intensywnie, posłałem jej cwaniacki uśmiech. Odwzajemniła go, po czym zbliżyła się do mnie. Nie spodziewałem się ciosu.
- A podobam ci się?
- Myślisz, że za każdą latam po pieprzonych księgarniach?
- Steven, jedno sobie zapamiętaj. Ja nie jestem każda i nigdy nią nie byłam. Ja mogę wiele i więcej, ale ja nigdy, kurwa, nie będę każdą. Ja wiem, jaką mnie widzą, ja wiem, jaką mnie odebrałeś, wiem, co zrobiłam i w jaki sposób. Był tylko jeden moment, kiedy byłam wobec ciebie uczciwa. Ja tak naprawdę nie wiem, co się teraz dzieje... Mogę być tylko odważna.
 Zobaczyłem inną twarz i oblicze. Kameleon. Bolało, choć nie powinno. Nie mnie.
- Dlatego po ciebie przyjechałem - odparłem po chwili. Wydała mi się być ikoną wśród zbitej masy dziewczyn, z którymi kiedykolwiek miałem do czynienia. Może takich było więcej, pewnie, ale nie poznam każdej. Znalazła się jedna, która najwyraźniej miała do zaoferowania więcej niż się tego spodziewałem. Pierwszy raz nie wiedziałem, co i w jaki sposób należy odpowiedzieć. Zdominowano mnie. - Kurwa...zrób ze mną co chcesz! - Upadłem przed nią na kolana, a ona zaczęła się śmiać i pokręciła głową.
- Jedźmy już lepiej, bo za...
- Caroline?! - Zastygliśmy, ona i ja. Męski głos uderzył nas ze schodów, równocześnie skierowaliśmy spojrzenia w ich stronę; ukazał nam się dość wysoki chłopak, na oko nieco młodszy ode mnie.
 Blond włosy spięte luźno opadały na skórzaną kurtkę, a oczy niemalże świeciły. Patrzył na moje objawienie jak wilk patrzy na biedną owcę, która już nie ma co z sobą zrobić. Co ja miałem o tym wszystkim sądzić, kim on był? Ona z kolei patrzyła na niego jak na ducha, pobladła. Bała się go? Zrobił jej coś kiedyś? Skrzywdził ją? A co jeśli? Przecież ja nic nie wiedziałem, mógł być każdym, nawet jej pieprzonym mężem, który wrócił z jakiejś delegacji, przecież mogła przede mną zataić, że z kimś jest, może on miał wrócić później? A co jeśli on był...
- Co ty tu robisz? - spytała zduszonym głosem, kiedy wreszcie przy niej stanął. Zupełnie nie zwrócił na mnie uwagi.
- Przyleciałem, mama nic ci nie powiedziała?
- Jakoś nie...
- Nie cieszysz się, widzę.
- Peter, jestem w szoku. Po co żeś przyleciał? Czego tu chcesz? Zresztą, co to mnie obchodzi, Mary jest w środku, pewnie na ciebie czeka.
- Przyleciałem do was, Caroline. Do ciebie, Dee i Leandry, mam coś, co mogłoby was zainteresować. A dokładnie chodzi mi o listy zaadresowane do was, lecz nigdy nie wysłane, stosy listów. Listów od Jaspera.
- Skąd ty... - syknęła, jej oczy pociemniały. Odniosłem wrażenie, że napięła wszystkie mięśnie, jakby cudem starała się kontrolować.
- Skąd je mam? Zaproponowałem mu pracę u siebie, zgodził się, i tak się złożyło, że zostawił u mnie na zapleczu jeden ze swoich magicznych kartonów, mówiąc, że mam tego strzec jak oka w głowie do jutra. A tak się złożyło, że dla niego jutro nie nadeszło. Jak wy tego nie weźmiecie, to można równie dobrze je spalić. - Udało mi się wywnioskować, że Jasper był tym, o którym wspomniała Madeline tamtej nocy. Patrzyłem wciąż wrogo na mężczyznę, aż ten przeniósł na mnie wzrok i sam pobladł. - O ja pierdolę, ale...
- Właśnie! Peter, to jest Steven, jak byś nie poznał. - Uśmiechnęła się wrednie i wzięła mnie za rękę. Dotarł do mnie bardzo oczywisty fakt, ten cwaniak jej pragnął. Nie było mowy, bym mu ją oddał, więc podchwyciłem temat i objąłem Caroline w pasie.
- Kurwa, ale co on...
- Spotykamy się - wypaliła i wtedy chyba już nawet ja sam pobladłem. Mieliśmy komplet.
- Co proszę?!
- Widzisz, stary, nawet ja się czasem którejś spodobam - odparowałem i przyciągnąłem ją bliżej do siebie.
- Ale ona... Wy...
- O, myślałam, że ci przeszło. Chyba sam wspominałeś, że już stare dzieje? Ze mną...
- Tak, ale on jest przecież...
- On jest człowiekiem, którym ty nigdy nie będziesz, Peter - mruknęła cicho i pocałowała mnie w policzek. - Teraz wybaczysz, ale nam się śpieszy, a na ciebie mama czeka.
- Hadley, ale ja mam naprawdę ważną sprawę, chciałem to załatwić jeszcze dzisiaj!
- To jedź do dziewczyn i z nimi to omów, ja wrócę przed pierwszą! - krzyknęła, kiedy zbiegliśmy już po kamiennych schodach. Ten warczał coś jeszcze za nami, ale kogo to obchodziło. Chwyciłem ją za rękę i pobiegliśmy szybko w stronę samochodu, który okazał się być otwarty. Chwała Bogu, że okazał się być jeszcze w ogóle.
- Mamy czas do pierwszej - rzuciła, zapinając pas.
- Musimy więc się streszczać. Albo będę cię musiał znów uprowadzać.
- Podoba mi się takie ryzyko...
- Mogę w takim razie chwalić się na mieście, że się jesteś moja?
- Nie - zaśmiała się. - Jeszcze nie, muszę się trochę najpierw pobawić.
 I zobaczyłem w lusterku błysk jej białych zębów, idealnie kontrastujący z czerwienią paznokci, które nagle znalazły się na moim ramieniu. Dzikie koty tu jednak nie wyginęły i mają się dobrze. Teraz to ja musiałem na siebie uważać.

Leandra

- Ja pierdolę, puściła się z Tylerem, nie wierzę... - Siedział na moim fotelu i od dwóch godzin nie był w stanie skupić się na niczym innym. Obok na kanapie siedziałam ja z Dee i spoglądałyśmy po sobie z zażenowaniem.
- Nic nie wiesz, więc się zamknij - warknęła Madeline i wzięła z ławy swój kubek z herbatą. - Powiesz nam w końcu, o co chodzi z tymi listami?
- Powiedziałem wam już. Przyniósł do mnie pudło, zostawił na zapleczu i powiedział, że jutro je weźmie z powrotem do siebie, musi coś jeszcze zrobić, a na mieszkaniu nie da rady. Ale na następny dzień był już martwy, pudło zostało. Nie wiem, co on chciał z nim zrobić, ale nie dziwię się, że nie chciał u siebie, tam na nic warunków nie było. Wiem tyle, że listy są do was, wszystkie są tak poadresowane. I wiem, że jak ich nie weźmiecie, to je wypieprzę albo spalę, bo mi to na nic, on wam pisał jakieś wywody. Do Hadley też są, ale ona...
- Dajże już spokój! - krzyknęłam i rzuciłam mu mordercze spojrzenie. - Jeszcze mówisz, że Nicholas z nim to przyniósł?
- Ta, był z nim. Poszli potem coś załatwiać na miasto, tyle ich widziałem, a raczej Axona. W ogóle mówił, że wysłał do was coś, przyszło już?
- Jeszcze nie, ale ostatnio mają problemy z naszą pocztą. Pewnie przyjdą za tydzień najdalej. Jak ty się w ogóle dowiedziałeś, że on...nie żyje?
- Znów Greg. Klucze, miał donieść Jasperowi nowe klucze do nowego zamka, bo stary po raz kolejny się spieprzył. A że o siódmej rano drzwi zastał otwarte, to wszedł i zobaczył...trupa, znowu zobaczył trupa w tym przeklętym mieszkaniu. Historia kołem się jednak toczy... - mruknął i nalał sobie kolejny kieliszek czystej wódki.
- Znów ten zamek... - Kiedy nagle coś mi huknęło w głowie. - Ej, wolnego. Jak to ''znów''? Jaka historia kołem się toczy? Wcześniej ktoś tam umarł?
 W odpowiedzi zmierzył mnie zdezorientowanym wzrokiem, potem Dee, ale ta bujała się w tył i w przód, prawie spała. Ostawił alkohol i pokręcił wolno głową.
- To pewnie dlatego nie mógł ich wysłać...
- O czym ty mówisz, Peter?
- Axon zataił przed wami kilka prawd, ja sam nie wiem, ile dokładnie. Ale prawdopodobnie wszystko pochował w tych niepozornych kopertach. - Wskazał na zielony karton w czarne grochy, stojący w przedpokoju.
- To chyba nas całkiem sporo ominęło, tylko że za to się wziąć trzeba na spokojnie, na pewno nie teraz. Dee? - Ale ona już leżała jak długa obok mnie i spała.
- Co jej?
- Wiesz, Firby, ciebie też sporo ominęło - odparłam i uśmiechnęłam się bezradnie. - Caroline nie ma, bo jest z wiesz kim.
- Dalej nie wiem, jak to się stało...?
- Tak naprawdę wszystko zaczęło się od biletów, które załatwiłeś Dee. Tyle, że ona poszła ze mną, Hadley nie było. Chwilowo.
- To jak ona się z Tylerem...?
- Ten kokon - położyłam rękę na biodrze Madeline - ten kokon rzucił klątwę sprzed dziesięciu lat. Z Bostonu. Wiesz, że tam była?
- Wiem, Caroline mi kiedyś dumnie opowiadała o tym wszystkim, co się stało...o pocałunku dla niej. Kretyna z siebie zrobiłem, załatwiając jej te wejścia... Nie pomyślałem o skutkach ubocznych.
- Nie, Firby, skutkiem ubocznym był koncert. Jej zależało tylko na backastage'u. Wiesz, kto oberwał czarem najbardziej? Nie wiesz pewnie. Perry.
- Pierdolisz...
- Tak się śmiesznie złożyło, że on jej nienawidzi tak jak ona jego, czyli bardzo, ale to ma też takie oddziaływanie, że nie mogą o sobie zapomnieć. To jest chore. A kiedy ona z nim siedziała w zamknięciu, ja zabawiłam z resztą. Steven był taki smutny, kiedy mu powiedziałam, że wolę dziewczyny, żałuj, że nie widziałeś jego miny... - Zaczęłam się śmiać na samo wspomnienie tamtych chwil. Biedny chłopiec, nic z tego, haha... - Ja z nimi posiedziałam, popiłam, pogadałam. A jak ja się napiję, zaczynam mówić dużo różnych rzeczy...i wspomniałam coś o Caroline. Nie wiem, ja tego nie pamiętam. Wiem tyle, że to głównie moja zasługa. I wiem, że wypiłam od niego więcej, więc tutaj właśnie widać, kto ma władzę.
- Dziewczyny, dziewczyny... To co, powiesz mi, że one...?...
- Nic nie powiem, to jest bardziej skomplikowane niż sama podejrzewałam, co dopiero one. Ale to silne laski, dadzą sobie radę z takimi zakałami.
- Pięknie... - jęknął i ewidentnie poczuł się pokonany. Cóż, kolejny, któremu nie przyszło być z żadną z nas. Pożądane i niedostępne, taka prawda o nas, płaczcie, panowie. - Lea, a ty...
- Pewnie, że sama tu nie gniję. Ma na imię Erika i jest najlepszą panną, jaką mogłabym sobie wymarzyć!
- W jakie JA wpadłem towarzystwo...?
- Seks, używki i rock and roll, Peter! Weź się w garść, już do mnie to nawet bardziej trafia? - Co ja powiedziałam? - Włącz The Cure, gdzieś w tym koszyku będzie kaseta, jak nie, to pod nim są winyle. Uspokoimy się, na mnie zawsze działa, kiedy mnie dziunie z roku wkurwią.
 Chrystusie Niebieski, ale ja przecież mówiłam prawdę!  ,,Another Day'' zawsze koi.

* *** *
Święta nie wchodzą mi w drogę, z Wami będę na bieżąco, piętnasty planowo winien być w następny czwartek, a że jest to na dzień po Wigilii 
- wesołych świąt, och.

czwartek, 11 grudnia 2014

~ tajemnice chwalebne: Caroline Susan Hadley


Drugi już raz będziemy uciekać w biblijny świat, ale czegóż się dla sztuki nie robi? Tym razem Caroline opowie Wam coś o sobie i o obecnym stanie rzeczy.
Pomyślałam też o napisaniu na przyszły tydzień czegoś w klimacie świąt, ale chciałabym jeszcze opinii ludu na ten temat, dlatego o nią bardzo gorąco proszę. Drobna retrospekcja, wrócilibyśmy do lat siedemdziesiątych, do grudniowej Anglii.
A póki co - zapraszam na oczyszczenie się przy tajemnicach chwalebnych :)

* *** *
,,Once I had a love and it was divine
Soon found out I was losing my mind
It seemed like the real thing but I was so blind
Mucho mistrust, love's gone behind''
***

Zostałam prawdziwą matką, kiedy Marjorie Wakeford musiała wyjść po mleko

 Czasem mam wrażenie, że moje życie zostało wygrane na loterii. Jestem pewna, że byłam złotym plemnikiem. Im dłużej myślę nad tymi minionymi dwudziestoma siedmioma latami, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Stwórca, kimkolwiek on jest, mnie bardzo polubił. Może on jest kobietą...och. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, wyrosłam na silną jednostkę ze stali, nie wiem, co powinno się stać, bym straciła grunt pod nogami. Śmierć Axona prawie mnie zgubiła, ale zdałam sobie sprawę, że ani ja, ani Dee, ani nikt inny, nie ma z tym nic wspólnego. Jasper był jaki był, był dobry, ale uparty. Dlatego go zabiło, nie umiał walczyć. Podczas gdy ja jestem z tych, co potrafią. Wywalczyłam sobie prawdziwy charakter, potem pozycję, pracę i w końcu - życie. Zaradność życiowa stała mi się przewodniczką i zostało to wyczute już w sześćdziesiątym czwartym przez światową ciotkę z wyboru, Marjorie Wakeford.
 Miałam wtedy siedem lat, siedziałam wraz z małą - wówczas jeszcze bardzo spokojną i cichą - Madeline w jej domu rodzinnym i oglądałam pięknie ilustrowane książki z bajkami, zapadł mi w pamięci obrazek przedstawiający trzy młode króliczki siedzące przy okrągłym stole z drewna i jedzące ciastka. Młodej też to się podobało, generalnie miała obsesję na punkcie królików, nie pamiętam, czy w jej pokoju znalazłam kiedykolwiek jakiegoś pluszaka, który by nim nie był. Rysowałam jej króliki na ścianach, im starsza była, tym częściej robiła to ze mną i potem śmiała się, widząc wymyślne efekty. Czułam się dumna, patrząc w jej roześmiane oczy. I czułam, że to będzie moja przyjaciółka. Za nisko ją oceniłam, cóż.
 Moi rodzice i rodzice Madeline znali się jeszcze z liceum, więc kilka ładnych lat. Zżyli się z sobą, nawet nie wiem, kiedy staliśmy się rodziną. Ale cieszyłam się, że tak wyszło, zawsze chciałam mieć kogoś, do kogo będę mogła się zwrócić, gdy sytuacja będzie krytyczna. Jednak sęk w tym, że nie miałam żadnych koleżanek, wbrew pozorom. Dziewczyny się mnie bały, uważały, że jestem głupią księżniczką, co doprowadzało mnie do szału. Hipokryzja, to one chciały wiecznie żerować na rodzicach, chciały pójść drogą, którą oni im wyznaczyli, by mieć spokój i pewne życie. Nie rozumiałam tego z roku na rok coraz bardziej. I pewnie dlatego tak polubiłam przebywanie w domu wujostwa - tego z wyboru. Uznałam, że to ma same plusy: raz, że nie będę zalegać bezczynnie u siebie; dwa, że ciotka się ucieszy, że ktoś ją wyręczy, choć na chwilę, z opieki nad córeczką; trzy, pomyślałam, że młoda się do mnie przywiąże i będzie tą, która mnie zaakceptuje, z którą kiedyś będę mogła zwojować to nudne miasto i może w ogóle świat. Czym były trzy lata różnicy? Niczym takim. W wieku nastoletnim zauważyłam, że tej różnicy tak naprawdę nie ma wcale. 
 Ale zaraz, stop, nie tędy droga. Miałam siedem lat, Dee (nazywana tak przeze mnie, ponieważ uznałam, że ''Madeline'' jest za poważne) miała lat cztery i przerzucałyśmy strony pełne ślicznych obrazków z króliczymi rodzinami, kiedy spanikowana Marjorie wpadła do pokoju swojej córki.
- Co się stało, ciocia? - spytałam i wlepiłam wzrok w zmęczoną twarz Wakeford.
- Caroline, to bardzo ważne. - Kucnęła przy łóżku, na którym siedziałyśmy. - Muszę szybko skoczyć do sklepu, bo inaczej dwie godziny w kuchni mi się zmarnują, mogę zostawić cię z małą na...nie wiem, dosłownie piętnaście minut?
- Pewnie, nic jej się nie stanie.
- W to nie wątpię, tak ładnie się z nią bawisz... W zasadzie, to siedzicie tutaj już cztery godziny, a ja ani razu u was nie byłam, mam czasem wrażenie, ona prędzej ciebie usłucha, jak mnie.
- Bo my mamy o czym rozmawiać! - Uśmiechnęłam się szeroko, a ciotka odwzajemniła, po czym wstała i pogłaskała ciemne włosy swojej kochanej. - Możesz iść, damy sobie radę, mam rację, Dee?
- Mas, zostały nam jesce ctely ksionski. 
- Więc możesz iść spokojnie, ciociu.
- Twoja mama to ma dobrze z taką córką - zaśmiała się i wyszła szybko z pokoju, po czym usłyszałam jeszcze tylko trzask drzwi frontowych.
 Zostałyśmy same. Po dwudziestu minutach wróciła Marjorie, skończyła swoje ciasto z ogromną ilością kremu czekoladowego, zjadłyśmy je i wtedy zadzwoniła moja mama, która spytała, czy nie byłoby problemem, gdybym została na noc u ciotki, ponieważ ojciec dostał zaproszenie do teatru dla dwóch osób - taka okazja nie mogła się zmarnować. Wakeford oczywiście się zgodziła i poleciała na drugą stronę ulicę po moje ubrania na jutro, co mi tylko poprawiło nastrój jeszcze bardziej.
 Punkt zwrotny tego wszystkiego miał miejsce w okolicach dwudziestej. Miałam spać w pokoju Madeline, na jej osobiste życzenie. Patrzyła na mnie wielkimi oczyma, wciąż nie docierało do niej, że miałam zostać do jutra. Że nic jej nie będzie chciało zjeść, bo przecież jestem ja. Duża Caroline. Leżałyśmy razem, ona owinięta wokół mojej ręki, opowiadałam jej wymyślane na bieżąco bajki, kiedy nagle mi przerwała słowami, z którymi za X lat umrę.
- Caloline, ja bym ciała, zebyś była mojom mamom.
- Dee... - popatrzyłam na nią i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sparaliżowały mnie te słowa, a im starsza się stawałam, tym potężniejsze dreszcze mnie przechodziły na wspomnienie ich. Co ja miałam odpowiedzieć czteroletniej dziewczynce, którą...pokochałam. - Ja chyba trochę jestem twoją...mamą...
- Kocham cie. 
 Świat się wali; zasnęła. Zasnęłam i ja, to była ostatnia noc starego życia. Wiedziałam, że chyba weszłam na nowy etap. Wiedziałam, że znalazłam coś bardzo cennego. Przywiązało się do mnie całym swoim serduszkiem. Nie chciałam, by kiedykolwiek mnie puściło. Chciałam płakać. Chciałam być dla kogoś światłem. 


Namiętność na umyśle

 Życie poleciało w bardzo dziwnym i szalonym kierunku, nigdy nie spodziewałam się, że Tamten świat porwie mnie aż do tego stopnia. W wieku lat ośmiu, czyli rok po zostaniu matką, po raz pierwszy posłuchałam świadomie, posłuchałam Stonesów. Później pojawił się David Bowie i już wtedy wiedziałam, że znalazłam boskie siły i wpływy. Ekscytował mnie fakt, iż oni byli wśród nas. Oni byli z naszych wysp. Kurwa, oni byli stąd. W swoim środowisku trwałam tylko ja jedna, wkręcona w to wszystko do takiego stopnia. Podobało mi się niebezpiecznie bardzo. Zaczęły mnie ogarniać różne wizje i nie mogłam się nimi z nikim nie dzielić.
- Słuchaj tego, bo jest zbawienne - powiedziałam i w sześćdziesiątym dziewiątym włączyłam młodej Madeline ,,Beggars Banquet'', na co ona już w połowie pierwszego kawałka się poryczała i powiedziała, że chciałby uciec z domu w rytmie czegoś takiego. Na zawsze. Pokiwałam dumnie głową i pokazałam jej jedno ze zdjęć zespołu. - The Rolling Stones.
- Jejku... - szepnęła i wlepiła swoje, znów wielkie, ślepia w gitarzystę. - Jest tego więcej?
 Tym oto magicznym sposobem wparadowałyśmy prosto do cudownego świata dźwięcznego szału. Krzyków miłości, jęków rozkoszy i rozpaczy, modlitw o wolność. Mój pokój zaczął przypominać muzeum z archiwalnymi danymi Davida Bowie, pokój Madeline stał się kaplicą Stonesów, co z czasem zaczęło coraz bardziej przerażać jej matkę, o mojej nie wspomnę. Ciocia Marjorie, choć wyrozumiała, też miała swoje granice. Kiedy w kwietniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt dowiedziała się przypadkiem, że na naszej liście zainteresowań pojawił się nowy obiekt, a w siedemdziesiątym trzecim znalazła w pokoju Dee naszą wspólną płytę ,,Aerosmith'' (która przyleciała do nas ze Stanów jako prezent od Leandry), spytała nas, czy bierzemy narkotyki. A my tylko po sobie spojrzałyśmy, to pytanie było cenne. Rok później się z niego śmiałyśmy, matka Madeline nie była świadoma, że puszczając swoją córkę z ojcem do Bostonu, robi sobie teoretyczną krzywdę, a nam daje przepustkę do pożądanego świata.
 W maju siedemdziesiątego czwartego zostałam sama na kilkanaście dni, Dee poleciała do naszej złotej Lei. Prosto do Bostonu. Nikt nie wiedział, jak bardzo cyniczny plan miałyśmy, tylko my dwie. Powstały na samym początku dekady zespół, Aerosmith, stał się naszym podłym przekleństwem, zabrnęłyśmy w wykopany przez nich labirynt o kilka alejek za daleko. Zafascynował nas ich sposób gry, ich muzyka, słowa i wizerunek. Początkowo byli w Anglii mało rozchwytywani, ale miałyśmy przecież wierną korespondentkę za oceanem. Madeline była z Leandrą bardziej związana ode mnie, ich rodzice również, czego o moich powiedzieć nie można. Na miesiąc przed przeprowadzką naszych Francuzów do Stanów, moja i jej matka pożarły się o coś poważnie. Nie było mowy zatem o mojej wycieczce do Ameryki, mama znienawidziła cały tamten kontynent. Dlatego zmuszona byłam zostać i wierzyć w swoją młodą najbardziej, jak tylko się dało.
 Sprytnie wyciągnęłyśmy od Leandry wszystko o niesfornej piątce, mającej pewne zatargi z jej ojcem i jego kumplem, współwłaścicielem klubu, w którym tamtym przyszło parę razy zagrać. Wiedziałyśmy, kiedy będą w Bostonie. Wiedziałyśmy, co robić. Jak wykorzystać urodę i bystrość Madeline, która przeskoczyła kilka faz rozwoju, także wizualnego, wskakując od razu na wyższą stopę. Chciałyśmy ich złapać, zaintrygować.  Poznać, zobaczyć, dotknąć, choć wtedy tylko przez nią. Jednak patrząc na to z perspektywy czasu - może lepiej, że mnie wtedy tam nie było. Byłam w domu. W powolnym Cambridge.
- Co ty w nim takiego widzisz?
- Axon, do ciebie to nie dotrze.
- Kurwa, nie rozumiem tego, siedzisz godzinami na trawie i gapisz się przed siebie tępym wzrokiem. Albo leżysz i się śmiejesz. Albo siedzisz u siebie i słuchasz w kółko tych samych płyt...
- Jezu, do ciebie jak do głupiego trzeba. Podoba mi się. Zajebiście mi się podoba, umieram przy jego głosie, jego uśmiech mnie...
- Znajdź sobie chłopaka. 
- Tacy są nudni, Jasper. 
- Pogódź się, że on jest tam, daleko, że nigdy go nie poznasz, że Dee się tylko ośmieszy i w rezultacie pobiegniecie do domów z podkulonymi ogonami. Zejdź na ziemię, sama mi to powtarzasz, Caroline.
- Chłopcze - powiedziałam wolno i zbliżyłam swoją twarz do jego - kocham się z nim prawie co wieczór i robię później takie rzeczy, że jak matka by się dowiedziała o moich myślach, to wyleciałabym z domu z hukiem.
- Przerażasz mnie...
- Mam siedemnaście lat i swoje prawa, jeszcze się kiedyś zdziwisz. Wy wszyscy.
- Zrobiłaś Wakeford pranie mózgu, jeśli ona podchodzi do tego w ten sam sposób! Pogubiłyście się we własnych fantazjach, nierealnych!
- Słońce, jaki ty jesteś ciemny. Wszystko jest możliwe, pod warunkiem, że się dobrze ustawisz.
- Zgubi cię to kiedyś.
- Hipokryto! - Zaniosłam się śmiechem i oparłam o jedno z parkowych drzew. Blondyn  w odpowiedzi machnął tylko ręką i odpalił kolejnego papierosa. - On mnie po prostu wyzwala. Brakuje mi chyba tego, o czym oni wszyscy śpiewają, dzikiej namiętności...
- Dobra, dobra... - mruknął i wypuścił dym, spojrzał na swoje podziurawione, trzynastoletnie ręce. - Ja chyba rzeczywiście jestem hipokrytą...

Sześć lat w próżni 

 Pod koniec sierpnia siedemdziesiąt osiem zostawiłam wszystko, co znałam oraz tą, którą kochałam i poleciałam do Nowego Jorku, w którym miałam wybudować swoje życie - już w pełni samodzielne. Nie wiem, czy jest sens rozczulania się nad tym, co powiedziała mi Norma i William Hadley, ludzie, którzy byli moimi rodzicami, ale uznali, że popełnili tragiczny błąd wychowawczy, skoro ich jedyna córka ma zamiar zostawić ich na rzecz własnych wizji. Ciśnienie mi skoczyło, pękła blokada ostateczna. Dwadzieścia jeden pierońskich lat.
- Pierdolę, ja was nie rozumiem! Całe życie mnie chcieliście trzymać pod kloszem, na nic mi tak nie pozwalaliście! Najchętniej to by mnie zamknąć z książkami! Na co wam dziecko, które swoją edukację skończyło na liceum i nawet nie pomyślało o studiach! Na co wam dziecko, które za idoli ma, waszym zdaniem, jebanych ćpunów, którzy za rok znikną i nikt nie będzie pamiętać! Nic, tylko truliście mi o tym, że nic nie osiągnę, że zamknęłam się w świecie, którego nie ma, że muszę zejść na ziemię! Nigdy wam nie byłam potrzebna, a teraz, kiedy Mary zaproponowała mi pracę za oceanem, to i tak macie problem! Kurwa, ja już nie wiem, co powinnam robić, żebyście się ode mnie odwalili! Nie jestem uprzedzona do tamtego kraju, ja wyjeżdżam, wy nie musicie! - Zbiegłam na dół, ciągnąc za sobą ostatnią walizkę, robiłam wszystko, by się nie rozpłakać. Nie mogłam przez nich upaść tak nisko.
- Jak śmiesz się tak do nas odzywać! Teraz masz do nas pretensje, ale za kilka lat zobaczysz i sama siebie spytasz, na co ci to było. Wrócisz tutaj jak marnotrawna. Nigdy nas nie słuchałaś, więc teraz pora, żebyś się na tym dobrze przejechała, zdemoralizowałaś wszystkich, nie zapomnę, kiedy Marjorie mi powiedziała, że mam złotą córkę...
- Bo masz! Nigdy tego nie widziałaś! Nie wiedziałaś mnie takiej, jaką byłam, mamo! Ale jeszcze zobaczysz, że to wszystko nie poszło na marne... - szepnęłam i wybiegłam z domu, wpadłam na oślep do samochodu Mary, w którym była także Madeline.
 Firby mnie później spytała, czy wszystko dobrze. Powiedziałam, że lepiej nigdy nie było, a oczy mi łzawią, bo wpadły mi do nich rzęsy. W tym samym czasie i po obu stronach. Kurwa, całe pukle rzęs.
 Było już tylko gorzej.
- No...to tutaj koniec... - Zatrzymałam się wraz z Dee przy wielkim oknie na lotnisku London-Stansted. - Caroline, tutaj jest koniec...
- Dee?
- Cztery lata temu też tu byłyśmy, pamiętasz? Pamiętasz, kiedy wróciłam z Bostonu i ty tu byłaś, czekałaś na mnie...?
- Oczywiście, że pamiętam. Nigdy tego nie zapomnę.
- Nigdy... 
- Hej, kochana, przecież ja tylko... - Chciałam powiedzieć, że wyjeżdżam tylko na chwilę, ale złapałam się, że tym razem to nieprawda. Ja miałam tutaj nie wrócić. Już nie tak. Młoda spuściła głowę, zagryzłam wargi.
- Ale nie zapomnij o mnie... - szepnęła i spojrzała na mnie nagle z przerażeniem w oczach. - Błagam cię, Caroline, nie zapominaj o mnie, pisz do mnie...
- Ale co ty mówisz, oczywiście, że cię nie zapomnę...
- Ale ty mnie możesz zostawić nawet na...całe życie... - Pękło, poleciały jej łzy. - Ja chyba umrę bez ciebie...
- Madeline, nie, nie, nie mów tak! Nie zostawiam cię, ty do mnie przylecisz, tak jak ustaliłyśmy! Rok, góra dwa, i będziesz tam ze mną, zrobimy to wszystko, o czym rozmawiałyśmy! Nie ma opcji, by wyszło inaczej!
- A co jeśli?! Jak ja nie uzbieram tych pieniędzy, jak coś się stanie?! To się wydaje nierealne, ja się po prostu boję... Tak strasznie się boję...
- Hej, ale...ale nie pła... - Głos mi się załamał i jednak upadłam. Zaczęłam płakać wtedy, kiedy wtuliła się we mnie z całych sił. Przeleciało mi przed oczyma cały nasz wspólny czas, wszystkie lata, zrozumiałam, że coś się właśnie kończy. Wierzyłam jednak, że odrodzi się znów. Niemożliwym było, byśmy się rozpadły. - Gdyby twoja matka się nie zmieniła...
- Wie...em... Jeszcze myślałam o...o... Ja...
- Kocham cię - wychrypiałam. - Dee, nigdy nie wolno ci w siebie zwątpić... - I zobaczyłam kilka metrów przed sobą Mary, dającą mi znak, że już czas. Westchnęłam żałośnie i popatrzyłam na Madeline. - Ja nigdy nie przestanę na ciebie czekać...
 Puściłam w końcu Madeline. Poczułam, jakby wyrwano ze mnie organ, bez którego się umiera. Kiedy znalazłam się w końcu w Nowym Jorku, pojawiła się znów Leandra, zaczęłam pracować i rzekomo - żyć. Co to było za życie? Nędzne. Miałam czekać maksymalnie dwa lata. Czekałam lat sześć. Byłam martwa sześć lat. Aż w końcu zmartwychwstałam; objawiłam się. I to jakiemu Wiernemu.

Prowokuję gestem, kuszę słowem?

- Jesteś niesamowita... - mruknął i złożył kolejny pocałunek na mojej szyi. Nie odpowiedziałam już nic, wplotłam tylko palce w jego włosy i zamknęłam oczy, czując wciąż na sobie to ciepło. - Nie wiem, jaki diabeł mnie podkusił, żebym się jednak tobą zainteresował, ale gdybym go nie posłuchał, to straciłbym jedyną taką szansę...
 Zasnęłam przy tych słowach, towarzyszyły mi potem przez całą noc. Nie wierzyłam w to, co się stało, ale z drugiej strony - nie czułam się zaskoczona. Miałam wrażenie, że byłam na to gotowa już od lat. Wróciły do mnie wszystkie wyobrażenie z czasów nastoletnich, a potem to, co stało się z Madeline po powrocie z koncertu. Wróciła jako osoba odmieniona i zagubiona. Stało się z nią coś nie do przewidzenia, ale wiedziałam, że ona to nie ja. Inaczej odebrałam wszystko, co się stało. Starałam się trzymać swoje emocje na dystans, starałam się trzymać na dystans jego samego. W domu zarzucano mi zawsze, że nie potrafię stąpać twardo po ziemi i odróżnić swoich fantazji od tego, co było naprawdę. Bolało mnie to, dlaczego ludzie byli tacy durni? Dlaczego moi rodzice widzieli mnie w takim złym świetle?
 O trzeciej w nocy otworzyłam oczy i błyskawicznie podniosłam się do pozycji siedzącej. Mój oddech gwałtownie przyśpieszył, nie wiedziałam, co się stało. Skierowałam głowę w stronę okna, by zobaczyć wroga mojego sprzymierzeńca, słońca, a przyjaciela Dee; potężny, pełny księżyc wisiał na granatowym niebie i oświetlał na biało cały pokój. Westchnęłam cicho i opadłam bezwładnie na materac, znów byłam obok swego anielskiego pragnienia, skąpanego w srebrzystej poświacie. Przypomniałam sobie, kiedy dwa lata temu temu spacerowałam w blasku księżyca z człowiekiem, którego kochałam, z Paulem Allenem. Tym, który później potraktował mnie jak chwilową kochankę, którą można od tak zostawić. Spędziłam nim większość pustych sześciu lat w Nowym Jorku. Miałam zostać jego żoną, miałam żyć z nim, mieliśmy być razem. Wydawał mi się być ideałem, ale myliłam się. Jego ostateczne odejście zadecydowało o zamknięciu monotonnego etapu, kolejnego już. Zrozumiałam, że to ogromne miasto zabiło we mnie znacznie więcej niż podejrzewałam.
 Zabiło we mnie marzenia, cele i ambicje. Zrozumiałam, że stało się ze mną coś, czego chciałam za wszelką cenę uniknąć. Ja dorosłam. Z tym nie dało się funkcjonować, dorosłam, bo nie miałam z kim bawić się tak, jak bawiłam się kiedyś. Nie miałam z kim biegać w deszczu, nie miałam z kim jeździć w dzikie góry na tydzień lub tygodnie, nie miałam z kim słuchać muzyki, nie miałam... A tamtej nocy obudziła mnie świadomość, że człowiek, z którym spałam przez kilka lat, z którym miałam iść dalej, wykorzystał mnie bardziej od tego, z którym to wszystko stało się...przypadkiem.
 Przypadkiem miało pozostać, w moim przekonaniu.
 Lecz nie. Kiedy następnego dnia siedziałam z nim w salonie i zaczęłam rozmawiać o życiu samym w sobie, dotarły do mnie te wszystkie niepojęte wcześniej prawdy, nie w takim stopniu: zrozumiałam, że ikona okazała się być jedną z najbardziej ludzkich osób, jakie kiedykolwiek spotkałam na swojej drodze. Otworzyłam się przed nim bez najmniejszego problemu, czułam, że nie zrobię sobie tym krzywd.
 A później zaczęłam przy nim płakać. Patrzył tylko na mnie swoimi brązowymi oczami i kiwał wolno głową, ja wiedziałam, że rozumie. Działo się więcej, on czuł. 
- Ja...ja was słuchałam tyle razy...ja przy was żyłam tyle lat... Ty sobie nawet nie zdajesz...spra...awy, kim dla mnie...się staliście... Ja... Madeline, i...
- Księżniczko, ty sobie nawet nie zdajesz sprawy, co w tej chwili robisz... - szepnął spokojnie i objął mnie, a ja rozkleiłam się na dobre. Ryczałam mu w ramię tak jakby był moim ojcem, którego nigdy rzeczywiście nie miałam. Potraktowałam go jak człowieka, którego znam od lat, może od zawsze. Zapomniałam, kim jest.
- Boże, moje...ży...cie jest ża...artem... Jego nigdy...nie...by...ło, nigdy...
- Masz najwspanialsze życie, o jakim udało mi się usłyszeć...
 Znienawidziłam go z całego serca.
- Dlaczego ty mi tak mówisz?...
 Od tamtego dnia minęło tak niewiele, a stało się za dużo. Straciłam człowieka, z którym się wychowałam, a którego nigdy nie udało się wychować. A najbardziej przeraził mnie fakt, że zatęskniłam za mężczyzną, który był tylko zakłamanym zwyrodnialcem. Bardzo dobrym aktorem. Zatęskniłam za mężczyzną, który najpewniej mnie omamił, bym nie miała wyrzutów po tym wszystkim. Kiedy ja tylko...
 Zapomniałam, w co wierzę?

* *** *
Tym dramatycznym akcentem zakończymy, dołączę prośbę o komentarze i podziękuję za wszystkie spod trzynastego. 
Proszę jeszcze o przeanalizowanie mojej wizji świątecznej, bardzo proszę.

czwartek, 4 grudnia 2014

XIII: Łzy kobiet, które były żywe


Dee jest smutna, kiedy nazywana jest ''Maddie'', Caroline jest zła, kiedy winicie ją o jej silną pozycję w życiu. Leandra nie jest poszkodowana. A ja jestem intrygantką i manipulantką, muszę.
Ten rozdział zaliczam do tych kulminacyjnych i swoich ulubionych. Jest prekursorem, brat szóstego. Tutaj wszystko jest ważne - zapraszam wyjątkowo gorąco.
Czarownica czarownicy, Soph - dla Ciebie!

* *** *
***

Caroline
wrzesień, 1984r.

- Oj, młoda, z tobą jednak trzeba jak z jajkiem - powiedziałam wolno i opadłam z powrotem na miękką poduszkę, przykryłam się i odwróciłam głowę w stronę swojego praktycznego dziecka.
- Nieprawda, miałam gorszy dzień - burknęła, co tylko potwierdziło moją tezę. Uniosłam lekceważąco brew i zaczęłam świdrować wzrokiem odciętą od świata Madeline, która naszła mnie dokładnie o trzeciej w nocy.
 Wpakowała się do mojego łóżka ze słowami, że nie da rady spać sama, że ma za dużo niepoukładanych i podłych myśli, w co ja byłam skłonna uwierzyć. Leżała teraz obok mnie i wyglądała jak nastroszony, młody gołąb, gdyby miała skrzydła, schowałaby głowę między nimi. Ale że ich nie posiadała, próbowała ją zakamuflować w każdy inny możliwy sposób, ukryć swoje zaczerwienione oczy i zmęczoną twarz. Nie mówiła nic, unikała mojego spojrzenia, bo bała się, że gdyby nawiązała ze mną kontakt  wzrokowy, usłyszałaby coś, czego słyszeć nie chciała. Miałam do siebie drobne pretensje, że powiedziałam jej o kilku sprawach, o których wspomniał mi Steven tamtego pamiętnego wieczoru, który jakże upojnie spędziliśmy. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, przede wszystkim o sobie, ale naturalnie wchodziły w to i osoby trzecie, dla nas bliskie. Dla mnie ona, dla niego - on. Powiedział mi, dlaczego Perry rozstał się z tamtą panną, przynajmniej poznałam wersję, która została Tylerowi sprzedana, którą może sam po części zaobserwował. Na ile prawdziwa? Nie wiem tego, ale pewne było, że wiedziałam więcej od Dee. I nie chciałam jej w to wprowadzać, uznałam, że powinien zrobić to ktoś inny. Ale stało się, nie potrafiłam tego przed nią trzymać. Dowiedziała się na kilkanaście godzin przed tym, jak Leandra naszła nas w salonie i zastrzeliła wadliwymi słowami w nieodpowiednim czasie.
- Nie powinnam ci tego mówić, może nie nachodziłaby cię taka zjawa po nocach...
- Dobrze zrobiłaś, ja chyba powinnam wiedzieć...
- Ale nawet nie mam pewności, czy to jest prawda, Madeline!
- A dlaczego nie? Przecież to brzmi realistycznie, za bardzo nawet. Koszmar, ja...
- Cicho, już. Skończyło się, poszła sobie. Nie było jej. Nie myśl o tym, gdyby mi się śniła Cyrinda, to nie wiem... - starałam się rozplątać jej myśli i aż mnie dreszcz przeszedł. Nie wiem, co dokładnie zaszło w związku Foxe ze Stevenem, ale miałam zawroty głowy na sam widok jej twarzy. Opanowałam się jednak. - Ale mi się nie śniła, wyśniło mi się miejsce, do którego pojedziemy kiedyś. A wiesz dlaczego?
- No...
- Bo ja, kurwa, nie śpię z butelką wina i nie łykam potem tabletek nasennych, sieroto.
- Ale ja tego nie wzięłam razem, napiłam się, ale że nie mogłam spać, to po dwóch godzinach chciałam sobie pomóc, nie mogłam tak bezczynnie leżeć, bo mnie już rozsadzało...
- Nic ci to i tak nie dało dobrego. A teraz już śpij, bo ja rano muszę do pracy iść.
- No wiem, przepraszam - mruknęła. - Dobranoc. Mamo.
- Śpij, dziecko.
 Westchnęłam cicho, tamta odwróciła się do mnie plecami, ja zamknęłam oczy. A po chwili zalała mnie gwałtowna fala ciepła, jej niesforne ręce znalazły się na mnie, wtuliła się - jak małe dziecko w zmordowaną matkę.

***

- No, to jutro Hadley ma wolne, możemy oblewać do samego rana! - pisnęła Lea i wleciała do salonu z drugim talerzem wypełnionym po brzegi koślawymi kostkami żółtego sera i wyrośniętymi, zielonymi oliwkami. - Przyniosłabym jeszcze nasze czerwone wino, ale Dee było ono wczoraj bardziej potrzebne, a ja cię za to przepraszam, stara, jeszcze nie byłam wtedy swoja.
- Nie ma sprawy, ja też nie. Już nie raz o tym rozmawiałyśmy, wczoraj był ciężki dzień. - Machnęła ręką i uśmiechnęła się znacząco do dziewczyny, po czym przeniosła wzrok na mnie. - A noc jeszcze gorsza.
- Słyszałam właśnie jakieś dyskusje, ale już nie miałam siły się wpieprzać do was.
- Bym wam łby poukręcała, gdybyście się mi wszystkie zwaliły w środku nocy, słowo daję! - Zaśmiałam się i stanęłam na kanapie, przeszłam po niej do okna i zasłoniłam je brązowymi, ciężkimi storami, w między czasie zabrałam z parapetu pudełko zapałek i rzuciłam je Leandrze, która elegancko dygnęła, w ramach podziękowań. Dalej, zeskoczyłam na podłogę i wzięłam spod ściany rudą Pamelę, po czym wzniosłam ją lekko ku górze. - No, Molière może już rozpalić wszystkie świece, a ty, Wakeford, bierz swoją skrytą kochankę i klasa!
- Ej, kurwa, nic nie zapalę, aż nie przyniesiesz wisienki do naszego tortu!
- Już biegnę, złocista, nie zapomniałam!
 Śmiejąc się, pobiegłam szybko na górę, wpadłam do swojej sypialni, z której zabrałam urocze skręty, zrobione przeze mnie i Leę, podczas gdy Dee zajmowała się częścią gastronomiczną te kilka godzin wstecz. Po kolejnej próbie wspólnego życia, dziś miałyśmy sobie wszystko wynagrodzić, miało być jak dawno, dawno temu. Tylko tym razem już w wersji dla dorosłych dziewczynek. Wszystko było idealnie, wyszłam z pracy o piętnastej, to o godzinę wcześniej jak normalnie w czwartki, okazało się, że jutro rozpakowują nowe towary, więc nic tam po mnie, Leandra po mistrzowsku zrobiła jakąś prezentację na uczelni, a jeden z projektów okładki Madeline przyjął się z wielkim entuzjazmem - czy tyle powodów wystarczało na zapomnienie o wszelkich naszych troskach?
- Ja mam już wszystko, która godzina, miłe panie? - krzyknęłam i wbiegłam, razem ze swoimi robótkami, jak dzika do salonu.
- Dziewiętnasta za dziesięć, ja myślę, że można zacząć, starczy nam co najmniej do dziesiątej - odparła melodyjnie Leandra, która po raz kolejny wyszła z kuchni, tym razem z trzema kieliszkami. - Do dziesiątej rano, oczywiście.
 Niedługo po tych słowach rozwaliłyśmy się jak boginie na kanapie, fotelu, włochatym dywanie, a wokół nas nie było zupełnie nic. Ciemność, a kolorowe świeczki niesamowicie podkreślały pożądaną nicość, która już po godzinie okazała się być najpiękniejszym i najbardziej niesamowitym światem, w jakim może żyć człowiek, o jakim taki może marzyć. W powietrzu unosił się subtelny zapach naszych preparatów antystresowych, taki delikatny narkotyk był zbawieniem dla każdej z nas. Obok tego kołysał się mocny zapach alkoholu, a w ustach co jakiś czas pojawiał się i znikał posmak oliwek i innych przystawek, które uznałyśmy za stosowne. Rozmawiałyśmy o życiu, które miałyśmy i nie, a w tle czarował nas kuszący głos Jaggera z czasów ,,Tattoo You''.
- Dobra, laski, muzyka zajebista, ale jeszcze lepsza będzie na żywo! - krzyknęłam nagle i znów stanęłam na kanapie. - Wakeford, zapierałaś się, że na gitarze jednak grać umiesz, że w Anglii czasu nie traciłaś, choć Pam była tutaj.
- Pewnie, że umiem, u White'ów za ladą nie ma zbyt wielu obowiązków! - Momentalnie podniosła się z podłogi, Lea także się ożywiła, odłożyła swojego skręta do popielniczki i spojrzała na nas z marzycielskim płomieniem w oczach. Ja sama runęłam na miękki materac i zachęciłam gestem dłoni przyjaciółkę do gry.
- Ja proponuję zostać w klimacie Stonesów, poleciała z czymś takim...pojechałabym po bandzie, z uczuciem...
- Coś jak ,,Wild Horses''. - Uśmiechnęła się Lea. - Albo ,,Angie'' czy ,,Sister Morphine''...
- Siostra Morfina jest tylko i wyłącznie pozostawiona mojej Marianne! Polećmy z miłosnym dramatem, raz się żyje... - Wakeford usiadła na kanapie i wzięła na kolana swoją dziewczynkę, obdarzyła ją spojrzeniem przepełnionym fascynacją. To miał być pierwszy raz, kiedy na niej zagra. Pierwszy raz od dziesięciu lat. - Ale sama muzyka nie przejdzie, idziemy z tekstem, zacznę, a razem lecimy na drugą zwrotkę.
- Pasuje, Caroline się śmieje, więc jej też, prowadź nas!
 I poprowadziła. Zaczęła niepewnie, jakby bała się, że gitara jej nie przyjmie, ale przyjęła, i to jak. Dopełnił to wszystko jej zachrypnięty, poprawiony przez odurzający susz i kilka kropli niedrogiego trunku, głos. Kiedy poczuła to ona, poczułyśmy i my, wchodząc razem w wyznaczonym miejscu. Wszystkie stałyśmy się wtedy kompletną całością, a ja pierwszy raz w życiu poczułam się wyzwolona, niezależna i absolutnie wolna. Nie byłam zobowiązana do niczego.

All the dreams we held so close,
seemed to all go up in smoke
Let me whisper in your ear...

 Słyszałam tę poezję tysiąc razy, nuciłam ją setki, ale nigdy jeszcze jej nie poczułam. Aż do tamtej chwili. Opuściły mnie wszystkie żale, doświadczyłam boskiego oczyszczenia i odpuszczenia grzechów. Zapomnienia. Te trzy wersy wgryzły się we mnie bardziej niż bym chciała i podejrzewała, że mogą. A zwłaszcza dwa pierwsze. Zamknęłam oczy i widziałam siebie jako nastolatkę, snującą się po Cambridge i robiącą w głowie nieodpowiedzialne rzeczy z postrzelonym wokalistą Aerosmith, Stevenem Tylerem. Marzyłam o tym całymi dniami, latami. I nie odpuściłam sobie, moje pragnienia nie poszły z dymem. Uśmiechnęłam się z satysfakcją, zagryzając wargę na koniec zwrotki. Zatęskniłam za tym mężczyzną, chciałam się z nim znów zobaczyć. Nieważne, ile przeleciał przez te kilka dni, chciałam zrobić z nim coś, o czym rodzice nigdy nie powinni się dowiedzieć. Może w ogóle nikt... Otwarłam oczy i spojrzałam na Leandrę. Leżała w fotelu i zupełnie oddała się swoim wizjom, pewnie dotknęły ją te same słowa. Ona zawsze marzyła o pannie, z którą będzie mogła chlać i latać po klubach, zarywać noce, kochać się po publicznych kiblach. Erika okazała się być taką osobą, w dodatku trafiła idealnie w gusta Lei, jeśli mowa o stylu bycia. Ta nawet przymknęła oczy na jej kolor włosów i zamiłowanie do Tej muzyki. Kultu.
 Przeniosłam wzrok na Madeline, która nadal grała, śpiewała, ale już sama. Patrzyła się na drżące struny gitary. Z lekkością ustawiała palce w różne figury na poszczególnych progach, malowała słowami. Ona też odleciała, znałam ten kierunek.


With no loving in our souls,
and no money in our coats
You can't say were satisfied

 Ja wiedziałam, że ona od zawsze chciała być wolna. Że chciała mieć niektóre moje cechy, ale to było niemożliwe. Czuła więcej niż by chciała, niż ktokolwiek raczej by chciał. Bolało ją. Pokazała mi to po raz kolejny minionej nocy. Sęk w tym, że ona nie mogła się zmienić, niemożliwe. Właśnie dlatego lgnęła do mnie jak do matki. Ja umiałam odpędzić od niej złe omeny. Wypędzić potwory spod łóżka. Zamykałam drzwi od szafy, by nic ją nie zaatakowało. Nie umiała być wolna, musiała się do kogoś przywiązać. Potrzebowała mieć ludzi. A teraz znalazła sobie jeszcze kogoś, kto...
- Ja pierdolę, kto o tej porze?! - wrzasnęła Leandra, kiedy nawiedził nas przerażający huk dzwoniącego telefonu. Dosłownie na pięć sekund po odłożeniu przez Dee gitary, w trakcie naszego wielkiego aplauzu. - Ludzie nie wiedzą, że o tej porze może ktoś jest czymś zajęty? - I zaciągnęła się swoim skarbem, w celu podkreślenia powagi sytuacji. Nikt się nie rwał do podniesienia słuchawki, więc po jakimś czasie wstałam i powlokłam się od niechcenia do ściany.
- Tak...?
- Boże...Caroline...?!... - Gdybym miała do czegoś porównać to, co usłyszałam...powiedziałabym, że to cisza przed burzą, która zabierze wiele dusz ze sobą. Grzmot. Ktoś łkał cicho, a ja nie potrafiłam zweryfikować głosu.
- Hadley, zgadza się, kto mówi? - Postarałam się zabrzmieć jak choć trochę trzeźwa osoba, ale wiem, że skutek był marny.
- Mary Firby, ja...ci muszę powiedzieć coś bardzo...ważnego...
- Stało się coś? Coś w pracy? Z tobą coś? Z mieszkaniem?
- Nie, nic z tych rzeczy... Chryste, ja nie wiem, jak powinnam... Ty... - Westchnęłam znudzona i nie powiedziałam nic, czekałam, aż starsza się wysłowi i da nam spokój. Dwudziesta pierwsza, na litość boską, a jeszcze tyle przed nami. - Nie potrafię...
- Mary, jestem zajęta, jak to nic ważnego, to za dziesięć sekund odkładam słuchaw...
- Jasper nie żyje.
 Świat się zatrząsł. Czułam jakby moje oczy wywracały się do góry. Nie czułam - nic nie czułam.
- Proszę...
- Syn do mnie dzwonił, kilka godzin temu, ale ja nie byłam w stanie ci tego...przekazać...dopiero teraz, i... - Upuściłam słuchawkę i odwróciłam się w stronę wstrzymujących oddech przyjaciółek. Czułam, że moja szczęka zaczyna drżeć, było mi gorąco, ale teraz zamarzałam.
- Caroline, co się stało? - szepnęła Lea i wyciągnęła do mnie rękę.
- Axon. - Popatrzyłam na pobladłą Madeline. - Axon nie żyje.
 Zapadła grobowa cisza. Puściłam Leandrę i podeszłam do Dee, siadając ostrożnie obok niej.
- Co ty mówisz... Kto ci to powiedział...? - zachrypiała.
- Mary, powiedziała, że Peter jej to przekazał...
- Co dokładnie jej przekazał...
- Nie wiem, nie byłam w stanie...
- Kurwa, co jej Firby powiedział?! - ryknęła i zerwała się na równe nogi, po czym zachwiała się i ukryła twarz w dłoniach. Cała się trzęsła, przeraziłam się. Przeniosłam wzrok na Leandrę, siedziała z zamkniętymi oczyma i zaciskała pięści, a po jej twarzy płynęły wolno małe łzy, oddychała ciężko i niestabilnie. - KRETYN!
- Dee, ale... - Sama zaczynałam tracić oddech, chciałam ją przytulić, ale nie byłam w stanie się podnieść, zamieniłam się w ołowianą kukłę. Czułam zimny pot na karku, nie panowałam nad swoimi rękoma, drgały, przechodziły mnie dreszcze. - On...
- On  nie umarł, on się zabił! On się zabił, popierdoleniec się zabił, wiedziałam, że tak będzie! Tyle razy wyciągaliśmy do niego pomocną dłoń, Peter przekazywał mu informacje o odwykach, on wolał się pierdolić z heroiną, kokainą, kurwa, wszystkim! A teraz nie żyje!  Mój jedyny, Jasper, mój Jasper, nasz Axon, nie żyje...
- Ma...adeli... Dee... - To nie miało sensu. Poddałam się. Zaczęłam płakać. Zalałam się łzami i z bezradności osunęłam się na dywan. Nie dbałam już o nic, nie potrafiłam sama o siebie. Leandra dalej siedziała na fotelu, płakała. Tutaj cicho, wewnątrz wiem, że popękały jej wszystkie struny głosowe.
 A Dee zaczęła się chwiejnie wycofywać z salonu.  Wpadła na ścianę. Zatrzęsła się jeszcze bardziej. Po czym wybiegła z domu. Wybiegła prosto na deszcz. Bosa, nic nie miała. A ja nie miałam siły jej zatrzymywać. Było mi tak bardzo źle. W jednej chwili zniknęło całe szczęście i klimat. Pojawiło się zagrożenie. Bałam się. Zatęskniłam - znów.

Joe

- Powiedziałeś już, że zmieniamy daty trasy?
- Jakoś jeszcze się zbieram... W ogóle, dlaczego ty nie możesz tego zrobić?
- Zapierdolą nas za to, wiesz jakie będzie zamieszanie? - spytałem raczej retorycznie, ignorując jego żal, i zapaliłem papierosa. Ten popatrzył na mnie i uśmiechnął się beztrosko, na co ja machnąłem lekceważąco ręką. Były już gorsze akcje. - W sumie, to lepiej jeśli zespół wyjdzie później, ale cały, niż wcześniej, ale w trakcie któryś z członków spadnie z hukiem ze sceny.
- Znowu zaczynasz?
- Ja nic nie mówię.
- Nie, ty pierdolisz, Perry, raz, może dwa, spadłem, fakt, i wielki szum o to. Ale tobie by się nie zliczyło tych wpadek, to w dół, to wzmacniasz, to niedopięte, to, kurwa, coś jeszcze! - warknął i zabrał mi papierosa, wrzucając go do szklanki. Spojrzałem na niego z politowaniem i pokręciłem głową. - Starczy ci. Koniec tego na dziś, są ważniejsze sprawy... Mam zamiar znaleźć swoją boginkę na dniach.
- No proszę. Boginkę? - Położyłem nogi na ławie i bez protestu zszedłem na nowy temat. Wszystko lepsze od tej nieszczęsnej trasy. - Jakaś nowa...czekaj, Beth? - Zaśmiałem się.
- Kurwa, się ciebie żarty dzisiaj trzymają. Nie, nie Beth. O tym nie rozmawiamy. Myślę o tej lasce, z którą widziałem się kilka dni temu.
- Spodobało ci się aż tak?
- Ona mi się spodobała. Seks seksem, ale coś w sobie miała. Dobrze mi było od samego patrzenia na nią.
- No to nie można zaprzepaścić takiej okazji, coś poza tym pamiętasz? - Uśmiechnąłem się wrednie i wziąłem leżącą na stoliku paczkę papierosów, zapaliłem kolejnego.
- Co tobie dzisiaj odwaliło? Wstanę i wyjdę zaraz.
- Szkoda by było...
- Zamknij się. Wyobraź sobie, że zapamiętałem wszystko. Caroline, wziąłem ją jako dwudziestkę, wyszło, że ma dwadzieścia siedem, niesamowite, jak te kobiety manipulują nami i czasem.
- Mhm, zdecydowanie. Nie cieszyłbym się tak na twoim miejscu, wychodzi, że po nocy z tobą jej przybyło siedem lat.
- Ile wypiłeś zanim przyszedłem, kurwa, co się z tobą dzieje! - Spojrzał na mnie, a ja zacząłem się śmiać z jego głupoty, co odbiło się i na nim. Klasyka, jak zawsze siedzieliśmy w nocy przy whisky i fajkach, rozmawialiśmy o kobietach i śmialiśmy się z rzeczy, nad którymi powinno się płakać. Nie rozumieliśmy świata. Przerwało nam gwałtowne stukanie do drzwi, co Steven zgrabnie wykorzystał. - Widzisz, przyleciała do ciebie pierdolnięta panienka, z którą się kiedyś musiałeś zabawić, więc ty ją przyjmiesz, a ja wyjdę, bo z tobą się dzisiaj nie da.
- Cicho, siedzisz, załatwię to. - Opanowałem się i wstałem, po czym poszedłem do drzwi frontowych.
 I zobaczyłem zmorę, zobaczyłam wrak. Nie spodziewałem się tego nawet w najgorszych snach. Zobaczyłem ją, bladą, przemoczoną i rozmazaną. Stała chwiejnie przed moimi drzwiami, kuląc się wciąż z zimna i dysząc ciężko. Z zadartą głową, patrzyła na mnie tak, jakbym był czemuś winien. Przeraziło mnie to.
- Wpuść mnie... - wycharkała w końcu. Bez słowa się odsunąłem i wpuściłem ją do środka. Oparła się o zamknięte już drzwi i wtedy zobaczyłem, że wciąż płacze.
- ...co ci jest?
- Mnie nic!
- Madeline...
- Błagam, bądź ze mną choć raz, pierwszy, może ostatni, ale bądź ze mną w stu procentach szczery! - Chwyciła mnie za ramiona i popchnęła, cofaliśmy się tak, aż dotarliśmy do salonu, w którym czekał równie przerażony Steven. - Proszę...
- Madeline, ale co się, do cholery, stało!
- Powiedz mi, czy bierzesz te zasrane narkotyki! Czy dalej bierzesz!
- Skąd ty...
- Powiedziała mi! Caroline! Steven! - Wskazała ręką na Tylera. - Wtedy, kiedy on ją zabrał, kiedy była u niego, rozmawiali, on jej powiedział o tobie i Billie, powiedział wszystko, co wiedział! Powiedział jej, dlaczego cię zostawiła! Bo brałeś! Bo wpychałeś w siebie syf i łgałeś jej w żywe oczy, że jest dobrze, że nie bierzesz, że ją kochasz, by została, by uwierzyła! Wierzyła! Nic nie zrobiłeś! Zdominowały cię! - krzyczała, w pewnym momencie zaczęła już ryczeć, nie rozumiałem jej słów. Trzęsła się tak, jakby sama była na głodzie, oczy zachodziły jej bez przerwy łzami, które w końcu płynęły potokiem po twarzy. Rzuciłem przyjacielowi mordercze spojrzenie. Zdradził mnie?
- Tak, tak było. Dlatego mnie zostawiła, oszukiwałem ją, bo jestem kretynem, nie umiem nic docenić. Straciłem ją już dawno temu, byłem idiotą! Ale co to ma do rzeczy?!
- Dosłownie przed chwilą się dowiedziałam, że mój przyjaciel, brat, nie żyje przez to gówno! Nie doceniał życia, nie korzystał z pomocy, nie chciał! Nie dbał o nic, zapomniał, że ludziom zależy! Kochałam go!
- Madeline, przykro mi... - rzuciłem od niechcenia i popatrzyłem na nią. Zastanawiałem się kiedyś, czy ona nie ma problemów psychicznych. Te myśli wróciły. - Ale dalej nie wiem, dlaczego mi to mówisz.
- Naprawdę jesteś aż tak durny?!
- O co ci chodzi, kobieto!
- Kochałam go! Był dla mnie ważny! Straciłam go przez dragi! Zabrały mi go...! - Kręciłem z politowaniem głową, odsunąłem się gwałtownie od niej. Wtedy popatrzyła na mnie z przerażeniem i sama zrobiła krok w tył. Niewiele mnie dzieliło od wyrzucenia jej za drzwi. - Nie wierzę, że jesteś aż tak ślepy, by nie zauważyć, że się o ciebie martwię! Że mi zależy! Nie widzisz, jak na ciebie patrzę! Nie słyszysz, jak z tobą rozmawiam! Nie czujesz, jak przy tobie oddycham! Nie rozumiesz, że się w tobie zakochałam, sukinsynu! - Odwróciła się w stronę Stevena, ryknęła znów. - Choć ty bądź mężczyzną, Tyler!
  Eksplozja; milczenie. Steven kulawo wypadł z domu, posyłając mi zaszokowane spojrzenie. Zostaliśmy sami. Nie patrzyła na mnie, stała zgarbiona w miejscu. A ja po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że najgorsze, co mnie w życiu spotkało, to łzy kobiety.
- Madeline...
 Kobiety, która płacze przeze mnie. Bo zawiodłem. Znów.


* *** *
W dalszym ciągu pytam, czy Państwo by chcieli przeczytać tu o czymś konkretnym.
Proszę o komentarze, dziękuję Wam bardzo.