Oczy mi po części krwawiły, ale udało się, został jeszcze drugi taki.
Pozwolę go sobie zadedykować Parry.
* *** *
***
Dee
październik, 1984r.
16 maja 1982r.
Madeline,
Chciałbym Ci powiedzieć, żebyś już do mnie nie pisała, żebyś zniknęła w taki sposób z mojego życia. Sprawy poszły w bardzo złym kierunku i dla mnie, i dla Ciebie - to przede wszystkim. Mam dość Twojej troski, nie przychodziłabyś tu więcej, byłoby wszystkim nam lepiej i łatwiej. Tobie by stres odpadł, mnie wieczny niepokój, a Jej strach. Nie wiesz nawet, jak przeraźliwie Ona się Ciebie boi, dlatego nic o Niej nie powiem, nie Tobie. Pojawiła się nagle w moim życiu i chcę, by została w nim, ze mną, do samego końca. Boję się, że możesz mi Ją odebrać, zniszczyć to, co my razem już mamy. Zrozumiałem, że powiedziałem Ci o kilka słów za dużo i sam sobie tym zrobiłem krzywdę. Możesz to wykorzystać przeciwko mnie, wciąż słyszę Twoje ostatnie słowa, zanim wyszedłem. Coś o pękających lustrach, żebym pomyślał - pomyślałem, Wakeford. I już nigdy więcej Ci się nie pokażę na oczy, zniknę razem z Nią i będziemy szczęśliwi. Kocham Ją, pokochałem kobietę i teraz wiem to już naprawdę. Wodziłem Tobą, nigdy nic nie czułem. Byłaś dla mnie tylko jak przyjaciółka albo siostra, kłamałem Cię. Ale potrzebowałem dopiero Jej, żeby zdać sobie z tego sprawę. Chciałbym Ci powiedzieć o tym wszystkim, ale wtedy musiałbym się pokazać Ci na oczy, a za wszelką cenę chcę tego uniknąć. Chcę, byśmy o sobie zapomnieli, to wszystko i tak jest zupełnie bez żadnego sensu. Ty łazisz po chmurach i wciąż chcesz tylko jednego, a ja tylko czekam, kiedy John zobaczy, że wcale go nie potrzebujesz i nie kochasz. Ty nie potrafisz kochać nikogo. Nie umiesz się do tego przyznać. A ja to widzę. Mnie nie potrafiłeś, więc i ja nie dałem rady. Ona jest inna, różni was wszystko. I Ty chodzisz po chmurach, kiedy ja się obijam o ciemne korytarze kanałów pod miastem, Wakeford. Nie potrafię już Cię zrozumieć, nie umiałem chyba nigdy. Wiem tyle, że Ona ze mną jest i mnie kocha tak, jak zawsze tego pragnąłem. A ja kocham Ją i będziemy razem, do samego końca, rozumiesz? Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że Ci się jakoś ułoży, może zmądrzejesz. Albo spadniesz i wtedy poczujesz, ile czasu zmarnowałaś. Nie mówiłaś mi nigdy o tym wprost, ale przecież ja wiem, o co i kogo Ci chodzi. Jesteś taka sama jak Hadley, szkoda mi Was. Marzenia nie mają sensu, stara, nigdy nie miały, w tym świecie - nie. Weź się w garść i pomyśl. Nie śnij o miłości, której nie znasz i nie rozumiesz, nie potrafisz, to ważne.
J.A.
- Skurwielu, co to z tobą zrobiło?! - ryknęłam nagle i pochyliłam się momentalnie w przód. Na ziemię runęła gruba książka, wraz z nią koc i cholerny list z kopertą, a ja wbiłam z całej siły paznokcie w wolne już kolana. - Nienawidzę cię! Sukinsynu, co ja mam przez to rozumieć?!
- Jezus Maria, Dee, co się stało?! - Słyszałam, jak zbiega z paniką po schodach i wpada do salonu. Kleknęła przy mnie i spojrzała mi w oczy. Położyła ciepłą dłoń na plecach, drugą odciągnęła moje ręce od własnej naruszonej skóry i ponowiła pytanie, już szeptem. Była przerażona.
- Podnieś z podłogi list i go przeczytaj, kurwa, przeczytaj go i postaraj się potem nie wydrapać sobie oczu, błagam cię!
W odpowiedzi skinęła tylko głową i podniosła z ziemi kartkę, usiadła z nią obok mnie i zrobiła to, o co ją poprosiłam. Zajęło jej to może z dwie minuty, ale czas ten ciągnął się niemiłosiernie. Zastanawiałam się, kim on był, kim był Jasper Jeffrey Axon. Kim była pieprzona Ona? Kogo on kochał, co naprawdę stało się w roku osiemdziesiątym drugim, kiedy zniknął mi z pola widzenia? Przypomniałam sobie kilka zdań z listów, które otrzymałyśmy pod koniec zeszłego tygodnia, tych, co wysłał pod koniec swojego nędznego życia. Wspominał o wyjątkowym zimnie, o Annie, opowiedział coś o znajomych z Cambridge. Wyjaśnił, dlaczego nie odzywał się, znów, tym razem do Caroline i Lei, które wysłały do niego wiele listów na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy. Brak środków...? Co ciekawe, mi odpisał, kiedy streściłam mu to, co się stało po koncercie. Nie odniósł się do tego. Był sępem, on...!
- Kurwa, nie wierzę... - mruknęła i popatrzyła na mnie wielkimi oczyma. - Osiemdziesiąty drugi, to wtedy, kiedy pisałaś, że przepadł?
- W rzeczy samej, jak widać miał towarzyszkę.
- Ale jak on mógł napisać, że ty nie potrafisz...
- Kochać? Caroline, Jasper znał się najwyraźniej na miłości najlepiej - warknęłam i wygrzebałam spod kanapy paczkę papierosów, odpaliłam jednego i poczęstowałam przyjaciółkę.
- Przeczytałaś więcej jego dochodzeń w tych sprawach?
- Nie, wzięłam pierwszą kopertę, uznałam, że kiedyś musimy się za to zabrać, już z półtora tygodnia gniją w tym pudle.
- Jak wrócę, to weźmiemy się za resztę, to jest ciężki materiał, a skoro są w takiej formie, to obawiam się, że może wyjść... Że nie znałyśmy tego, co był nam przyjacielem, Dee... Zresztą - spojrzała na kartkę - nie wiem, czy potrzeba na to więcej dowodów. Nie wiem, kim był J.A.
- Nieważne, nie teraz. Nim się nie ma co przejmować, na pewno nie na taką skalę. Czy ty się nie śpieszyłaś czasem? Za dwadzieścia jest.
- Już wychodzę, muszę przywrócić sobie nastrój, jaki od rana miałam. - Wcisnęła z impetem peta w kartkę i położyła na ławie, po czym wstała i spojrzała na mnie. - Jeżeli plotki są prawdziwe, to ty też dziś znajdziesz sobie lepsze zajęcie.
- Doprawdy...? Puszczą jakiś film, którego jeszcze nie widziałam, czy...
- Klucze ze sobą zabieram, gdybyś wychodziła, to i tak wystarczy drzwi po prostu zamknąć, a zamek zaskoczy. Leandra jest z Eriką, wróci jutro po południu, jak coś. - I ruszyła w stronę drzwi, zostawiając mnie ogłupiałą na kanapie.
- Caroline, to ja dziś gdzieś wychodzę?
- Mam taką nadzieję!
- Ale przecież...
Wyszła, a ja nie wiedziałam już, co z sobą zrobić. Zawiesiłam wzrok na kolorowej lampie z frędzlami, stojącej przy kanapie i zmarszczyłam brwi. Och, czyżby ona się naprawdę...
***
Leżałam na kanapie, jakby martwa, kiedy ktoś zapukał do drzwi i wytrącił mnie tym z równowagi. Tkwiłam chwilę w bezruchu, a przez moją głową przemykały wszystkie osoby, które mogłyby złożyć taką niezapowiedzianą wizytę. Starałam się nie dopuszczać do siebie pewnej opcji, ale była największa ze wszystkich i w moim stanie niemożliwa do zignorowania. Ponadto wciąż słyszałam słowa Caroline.
- Chwila - pisnęłam żałośnie i zmusiłam się do ruchu, powlokłam się w końcu w stronę drzwi.
Widok, jaki zastałam po ich otwarciu wcale mnie nie zdziwił, tak na dobrą sprawę, ale to nie zmienia faktu, że spanikowałam, a mój organizm odmówił mi posłuszeństwa. Wszystko ułożyło się w idealną i surrealistyczną całość; moja przyjaciółka regularnie była uprowadzana przez wokalistę Aerosmith, który prawdopodobnie przekonał swojego przyjaciela, by przyszedł do mnie wyrównać rachunki. A przez ostatnie dwa tygodnie mogły się one drastycznie porozrastać. Milczałam, stojąc przed nim i patrząc się centralnie przed siebie, czyli w tym przypadku - w jego szyję.
- Zanim przede mną zamkniesz z hukiem te drzwi, pozwoliłabyś mi tylko...
- Wejdź. - Bezceremonialnie się odsunęłam i po prostu wpuściłam go do środka, po czym delikatnie zamknęłam pierońskie wrota, przez które przelało się więcej osobowości, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Spojrzał na mnie spokojnie, wskazałam na salon, a sama potoczyłam się do kuchni i wypiłam na raz prawie litr wody, cały dzień o tym myślałam. Stałam tam podenerwowana może z pięć minut, aż w końcu zebrałam w sobie wszystkie siły i dotarłam do, równie pierońskiej, kanapy. Usiadłam obok niego i starałam się unikać jego wzroku, czułam się jak dziecko, które zrobiło coś bardzo złego wobec swego ojca i bało się jego reakcji.
- Madeline, ja... - zaczął, a ja aż podskoczyłam. - Ja... Nie potrafię rozmawiać z ludźmi. Nigdy nie wiem, co powinienem im powiedzieć. Zwłaszcza, jeżeli zdam sobie sprawę, że oni nie są...
- Chciałabym raz w życiu nie owijać w bawełnę i rzucać najbardziej trafnymi określeniami prosto z mostu, Anthony.
- Wiem, tak było by najprościej, ale nie jestem w stanie tego tak załatwić, więc daj mi dokończyć... Nie umiem z nimi na spokojnie rozmawiać w taki sposób, jeśli zdam sobie sprawę, że oni nie są mi obojętni.
- Dlaczego nie dałeś mi nawet znaku życia przez cały ten czas... - szepnęłam i obróciłam lekko głowę w jego stronę. Nie chciałam mu okazać żadnej emocji, co zdradziłaby, jak bardzo oddziaływały na mnie tamte słowa.
Widziałam kątem oka jego przysłoniętą ciemnymi włosami twarz, umysłem widziałam to, co stało się po moim wyznaniu. Gdy zostaliśmy już sami, nie powiedzieliśmy sobie nic. Ostatnie jego słowa, które padły pod moim adresem, to moje imię. Przytulił mnie tylko, staliśmy tak blisko godzinę. Bez ruchu, milczenie, szybki oddech i łomot. Serc. Zostałam tam na noc, spaliśmy obok siebie, rano wyszłam i wróciłam na mieszkanie, a wszystko to bez słowa. Po ''Madeline'' zniknął mi na dwa tygodnie, zupełnie tak jak zniknął kiedyś dawny znajomy. ''Madeline'' ucięło wszystko, tak podejrzewałam i pogrążyłam się w żalu, prozie życia, którego nigdy realnie nie miałam. Dlatego prawie zginęłam.
- Nie dałem, bo nie potrafiłem zrozumieć tego, co się stało. Stałaś się dla mnie ucieleśnieniem wszystkich moich grzechów i całego mojego zła. Taką cię wtedy zobaczyłem, zobaczyłem w tobie męczennicę, Madeline.
- I czego chcesz? Odpokutować? Wykupić u mnie te grzechy? Po co do mnie przyszedłeś? I zrobiłeś to z własnej woli, czy ktoś cię nakłonił...
- Oni nie mają z tym nic wspólnego. Wczoraj zobaczyłem się ze Stevenem po raz pierwszy od tamtej nocy, powiedział mi o twojej przyjaciółce, powiedział mi o wszystkim, co mu powiedziała, a co się ciebie tyczyło. I brew pozorom, jeżeli ktokolwiek mógł mieć na mnie wpływ, to tylko twoja Caroline. Której nie znam, ale zrobiła ze Stevenem coś, czego już dawno nie widziałem, kilka lat.
- Caroline działa bardzo kojąco na pewne typy ludzi, czego sama jestem przykładem. Ale to nie zmienia faktu, że nie wiem dalej, czego oczekujesz.
- Niczego wobec ciebie nie oczekuję. - Przeszedł mnie potężny dreszcz, nie miałam jeszcze sytuacji, w której nie potrafiłabym przewidzieć żadnego następnego ruchu przeciwnika. Rozmówcy. Teraz tak było. - Chcę, byś na mnie spojrzała, dziś tego nie robisz. Popatrz na mnie tak jak patrzyłaś wtedy. Tak jak patrzyłaś, gdy po ciebie przyszedłem. Jak wtedy, kiedy się ze mną kochałaś.
Nie wykonałam żadnego ruchu, ogłuszyło mnie po ostatnim zdaniu, ale on nie chciał odpuścić. To on przewidział mnie, wiedział, kiedy się złamię.
- Spójrz tak, jak patrzyłaś na mnie dziesięć lat temu, kochana.
- Dlaczego ty mi to robisz... - I uniosłam swoje zagubione oczy, które momentalnie spotkały się z jego i zastały tam wrażliwość tak wielką, że aż przytłaczającą. - Kim dla ciebie jestem, my się nie znamy...
- I uwierz mi na słowo, że nawet za kolejną dekadę będziemy wiedzieli o sobie tyle, co nic. Ty inaczej rozumiesz poznanie, ja też. - Przyciągnął mnie do siebie i zaczął całować, a ja się oddałam po raz kolejny, ponieważ doskonale wiedziałam, że nie ma sensu dalej się zasłaniać, że wcale nie marzyłam od tym przez prawie cały czas, kiedy go nie widziałam. Chciałam tylko tego, nie gnałam w przyszłość, chciałam z nim chwili. Tym razem to on wykonał pierwszy krok, ja nie mogłam tego zmarnować. Byłam taka zachłanna.
- Nie chcę nic słyszeć o dekadzie, nie mów mi nawet o jutrze...
Całowałam się z nim jak dzika, nawet nie wiem kiedy ściągnął ze mnie bluzkę i stanik, nie wiem, kiedy zaczęłam czuć na sobie jego ciepłe ręce. Wiem tyle, że nie było poza nim świata, chciałam tylko dostać to, o czym tak natarczywie myślałam. I chciałam, by został, ale zbyt ciężko było się do tego świadomie przyznać.
- Nie powiem już nic - szepnął, na co tylko odepchnęłam go od siebie i przygniotłam swoim spragnionym ciałem.
Byłam już w innym świecie, przeszłam na drugą stronę, miałam po raz kolejny oddać mu wszystko, co prawdziwie miałam. Siebie samą. Dlatego zrozumiałe jest, że serce podeszło mi do gardła, kiedy usłyszałam pisk otwieranych drzwi. Gdyby jeszcze to była Caroline, nic by się nie stało, zrozumiałaby bez najmniejszego problemu, wręcz przeciwnie. Ale to okazała się być Lea, jeszcze nie sama, a ze swoją dziewczyną. Gdy tylko usłyszeliśmy ich rozbawione głosy, błyskawicznie od siebie odskoczyliśmy, chociaż i tak było już za późno.
- Dee, nie przeszkadzaj sobie, ja tylko po... - Urwała, gdy zaledwie weszła do salonu i zobaczyła ten smutny obrazek, gdzie dwa nieszczęścia siedzą na kanapie, a drobniejsze z nich stara się czymś zakryć za plecami drugiego. - Myślałam, że wy...
- To jest skomplikowane, Lea - wykrztusiłam i podniosłam się, poprawiając koszulkę. - Ale nie mów nic, nic nie mów...
- Nie powiem, jestem tylko zaskoczona...
Naprawdę była, patrzyła na mnie wielkimi oczyma, potem na niego. Zaskoczona byłam też ja, teraz już jej reakcją. Zachowała się tak, jakby nie miała absolutnie nic przeciwko. Tkwiliśmy w zupełnej ciszy przez chwilę, kiedy do dołączyła do nas luba mojej przyjaciółki.
- Piękna, idziemy czy nie, bo już piętnaście minut minęło...o mój Boże Święty, nie! Nie! Nie! Lea?!
- Właśnie tego się tylko bałam - jęknęła i podeszła do blondynki. - Erika, ja ci to wszystko wytłumaczę, ale jak stąd spokojnie wyjdziemy...
- Ale to jest ON...!
- Nie ma potrzeby, my wyjdziemy - odezwał się nagle i wstał, obrzuciłam go pytającym spojrzeniem. Skinął na mnie głową. - Domyślam się, że potrzebujesz pięciu minut, więc leć, poczekam.
- Dokąd ty...
- Zobaczysz. Weźmiemy jeszcze ją. - Położył rękę na gryfie mojej Pameli, stojącej spokojnie przy kanapie. Nie powiedziałam już nic, popatrzyłam tylko na spanikowaną Leę, jej roztrzęsioną Erikę, po czym pobiegłam na górę. Ogłupiałam? Czy jeszcze nie?
Zostawiłam ich w trójkę samych na dole?
Joe
Niezręczna cisza zapadła, kiedy zostałem sam z dwoma dziewczynami, które ewidentnie nie były stąd. Spojrzałem na nie spode łba, ignorując włosy, zasłaniające mi prawie cały widok i wróciły do mnie wszystkie stałe uczucia, z którymi żyłem już od lat. Usiadłem na podłokietniku kanapy, starałem się ignorować niespokojny oddech blondynki, u której zaobserwowałem już z pięć cech charakteryzujących stan przedzawałowy.
- Idź na górę, ogarnij się, proszę - mruknęła cicho młodsza z nich i popchnęła zachęcająco swoją koleżankę w stronę schodów. Nie było łatwo.
- Dziewczyno, na twojej kanapie siedzi Joe Perry i ty mi mówisz, żeby iść na górę! Pierdolę, ja kiedyś byłam gotowa dla takiego orientację zmienić, w zasa...
- AUCOIN, na górę, już! Ani on, ani ja, nie będziemy cię reanimować, jeśli zemdlejesz!
- Jedyne, co ja mogę zrobić, to się ewentualnie gdzieś podpisać - odezwałem się nagle i niepewnie spojrzałem na kobiety.
- Nie ma na czym! - jęknęła i popatrzyła błagalnie na brunetkę, ta tylko wskazała jej palcem na schody.
- Podpisze ci się kiedy indziej, pewnie jeszcze kiedyś nas odwiedzi - powiedziała cicho młodsza i usiadła obok mnie, patrząc jak blondyna kiwa energicznie głową i kieruje się w stronę schodów, starając się opanować oddech. Kiedy zniknęła nam z pola widzenia, ta skierowała wzrok w moją stronę. - Dzięki.
- Zrobiłem coś?
- Dwie rzeczy. Pierwsza, że mam dla niej prezent na najbliższe święta i gwarancję dozgonnej miłości, druga, że Dee w końcu znajdzie się w promieniu co najmniej stu metrów od mieszkania.
- Najchętniej bym ją wziął jak najdalej od tego przeklętego miasta. Ale żaden problem, tak czy inaczej.
- Chciałabym, by była taka okazja - odparła i popatrzyła na mnie z powagą. - I chciałabym, by Caroline na niczym nie straciła.
Skupiłem na dziewczynie całą swoją uwagę i westchnąłem cicho, choć to było pozą. Początku nie przyjąłem z jasnością, dlaczego tego chciała? Odczucie, iż Nowy Jork nie jest miastem dla każdego było bardziej powszechne, niż myślałem? A może winna była tu ludzka emocjonalność? Dalej wszystko było oczywiste.
- Ja ci tego nie obiecam. Jest nieprzewidywalny, nie ocenię, czy nikt nie straci. Ale pewne masz to, że nawet jeśli, to on bardziej ucierpi, choć zda sobie z tego sprawę o wiele później. Już to przerabialiśmy.
- Nie wiem, dlaczego ja w ogóle z tobą o tym rozmawiam. Chyba się martwię. Szaleję z tego wszystkiego, one dwie mnie regularnie wkurwiają, ale z rodzeństwem tak jest zawsze. Nie chcę, by potem było źle, to wszystko.
- Komu jak komu, ale mnie tego tłumaczyć nie musisz. - Uśmiechnąłem się do niej blado i błysnęły przede mną wszystkie sytuacje, gdzie przywracałem Stevena do pionu. Twardą ręką.
- Tak myślałam właśnie...
Odwzajemniła gest, chwilę po tym zeszła Madeline, wraz z nią ta roztrzęsiona kobieta. Pośpiesznie wstałem i podszedłem do swojej nieznajomej, nie chciałem zamaskowanego przerażenia w jej pięknych oczach. Wzięła niepewnie wcześniej wspomnianą gitarę i szepnęła coś przyjaciółce na ucho, po czym ruszyła w stronę drzwi, ja tylko pozdrowiłem tamte dwie i podążyłem za nią, ciesząc się, że nie zadała mi żadnych zbędnych pytań. Na które i tak nie byłbym w stanie odpowiedzieć, przecież absolutnie nie wiedziałem, co robię.
***
Patrzyłem na nią w ciszy. Znaleźliśmy się w jednym z tych miejsc, o których nie wie połowa mieszkańców Nowego Jorku, a druga jest pozbawiona życia do tego stopnia, że nie ma kiedy tu bywać. A może jest kompletnie sama. Wielu nigdy nie zapędzało się za miasto, takie strony kojarzą się z przestrzeniami dla rodzin z dziećmi, które integrują się razem podczas weekendowych pikników. Czy ludzie kiedykolwiek naprawdę wierzyli, że coś takiego ma prawo bytu w tej części Stanów i wieku? Pewnie wierzyli, może znów ja nie dostrzegałem tego, co cieszy i pragnie statystyczny mężczyzna po trzydziestce. To było częścią innego świata.
Sięgnąłem ręką po paczkę papierosów, leżących na poniszczonym drewnianym stole, na którym siedzieliśmy, otoczeni przez niedoszły las, ciemną trawę i światła metropolii, którą zostawiliśmy za sobą. Patrzyliśmy na ciemne korony, nucące z pomocą ciepłego wiatru, oświetlone przez drobny księżyc, kilka gwiazd. Odpaliłem papierosa, pomarańczowe światełko zamigotało niespokojnie na jego końcu. Zapomniałem, że istnieje taki październik. Czułem na sobie spojrzenie przepełnione fascynacją i czarem, choć wiem, że do pierwszego nigdy by mi się nie przyznała, na pewno nie po tych wszystkich słowach, które padły. Nie odpowiedziałem jej w rezultacie na tamto dramatyczne pytanie. Wypuściłem z ust dym, wolno powędrował w stronę dziewczyny, spojrzałem na nią, by zobaczyć, jak rozbija się o jej niezobowiązująco spięte włosy. Trzymała na kolanach gitarę, jeżdżąc bezwiednie palcami po gryfie.
- Graj dalej - powiedziałem, gdy wiatr ustał.
- Nie wiem już co - zaczęła i zbłądziła wzrokiem między drzewami za mną - poza tym mnie...onieśmielasz.
- To co ja mam powiedzieć?
- Powiesz mi, dlaczego siedzimy akurat tutaj - odparła, choć zmieszana. Uzyskałem to, czego chciałem, chciałem by była we wszystkim delikatna, przynajmniej wtedy. Wiedziałem, czym osłabić jej argument. Onieśmielenie?
- Po prostu nie mogę już tam wytrzymać. Osłabia mnie to miasto.
- Dla mnie ono jest za wielkie...
- Dlaczego tutaj w ogóle przyleciałaś? Teraz ty bądź szczera, Madeline. Może pierwszy i ostatni raz.
- Mówiłam ci, że dlate... - urwała i zamilkła. Dziesięć minut milczenia, westchnęła i szarpnęła delikatnie za struny, tworząc najpierw nic nie przypominającą, cichą melodię. - Bo w Cambridge bym prędzej czy później zrobiła sobie krzywdę. Zostawili mnie wszyscy, nie chciałam byś sama. Chciałam do Caroline, Lei, chciałam w końcu zobaczyć mamę i tatę, ja...
Skinąłem lekko głową głową, analizując dokładnie to, co powiedziała. Od samego początku było dla mnie jasne, że jest jej źle w tym mieście, że absolutnie nie potrafi się w nim odnaleźć. To było widać chociażby w samym jej sposobie poruszania się po nim, kiedy wracaliśmy z restauracji, te kilka tygodni wstecz. Bała się, jakby zaraz chodnik miał się pod nią zapaść, ulica rozstąpić, wieżowiec zawalić. Miała w zwyczaju kurczowo się mnie trzymać, niezależnie od sytuacji.
- ,,Storms'' . - Spojrzałem na jej palce, poruszające się z wdziękiem po gryfie. Przytaknęła cicho. - Pasuje ci.
- Tak myślisz?
- Tak widzę, Madeline.
Niedługo po tym skończyła i odłożyła gitarę za siebie. Wyjęła mi z dłoni kolejnego już papierosa i wyrzuciła go na trawę, przysunęła się bliżej do mnie, aż znalazła się w końcu na moich kolanach.
- Powiem ci więcej, trafiłam do tego miasta z myślą, że uda mi się zobaczyć cię po raz kolejny, Anthony - szepnęła, muskając ustami moją szyję. Takie stwierdzenie wypowiedziane przez nią wprost i bezpośrednio nie minęło z wiatrem, zostało we mnie i miało tak już trwać. Popatrzyłem znów w jej wielkie oczy. Błyszczące księżyce.
- Dokończmy to, co zaczęliśmy, jakkolwiek to odbierzesz...
Dalej błysnęły już tylko jej białe kły i zniknęliśmy stamtąd. Znów pochłonęły nas wielkie światła, ale tym razem nikomu to nie przeszkadzało.
* *** *
Nastało niemiłe rozluźnienie, więc poproszę znów ładnie o komentarze, za które z góry podziękuję.