czwartek, 11 grudnia 2014

~ tajemnice chwalebne: Caroline Susan Hadley


Drugi już raz będziemy uciekać w biblijny świat, ale czegóż się dla sztuki nie robi? Tym razem Caroline opowie Wam coś o sobie i o obecnym stanie rzeczy.
Pomyślałam też o napisaniu na przyszły tydzień czegoś w klimacie świąt, ale chciałabym jeszcze opinii ludu na ten temat, dlatego o nią bardzo gorąco proszę. Drobna retrospekcja, wrócilibyśmy do lat siedemdziesiątych, do grudniowej Anglii.
A póki co - zapraszam na oczyszczenie się przy tajemnicach chwalebnych :)

* *** *
,,Once I had a love and it was divine
Soon found out I was losing my mind
It seemed like the real thing but I was so blind
Mucho mistrust, love's gone behind''
***

Zostałam prawdziwą matką, kiedy Marjorie Wakeford musiała wyjść po mleko

 Czasem mam wrażenie, że moje życie zostało wygrane na loterii. Jestem pewna, że byłam złotym plemnikiem. Im dłużej myślę nad tymi minionymi dwudziestoma siedmioma latami, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Stwórca, kimkolwiek on jest, mnie bardzo polubił. Może on jest kobietą...och. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, wyrosłam na silną jednostkę ze stali, nie wiem, co powinno się stać, bym straciła grunt pod nogami. Śmierć Axona prawie mnie zgubiła, ale zdałam sobie sprawę, że ani ja, ani Dee, ani nikt inny, nie ma z tym nic wspólnego. Jasper był jaki był, był dobry, ale uparty. Dlatego go zabiło, nie umiał walczyć. Podczas gdy ja jestem z tych, co potrafią. Wywalczyłam sobie prawdziwy charakter, potem pozycję, pracę i w końcu - życie. Zaradność życiowa stała mi się przewodniczką i zostało to wyczute już w sześćdziesiątym czwartym przez światową ciotkę z wyboru, Marjorie Wakeford.
 Miałam wtedy siedem lat, siedziałam wraz z małą - wówczas jeszcze bardzo spokojną i cichą - Madeline w jej domu rodzinnym i oglądałam pięknie ilustrowane książki z bajkami, zapadł mi w pamięci obrazek przedstawiający trzy młode króliczki siedzące przy okrągłym stole z drewna i jedzące ciastka. Młodej też to się podobało, generalnie miała obsesję na punkcie królików, nie pamiętam, czy w jej pokoju znalazłam kiedykolwiek jakiegoś pluszaka, który by nim nie był. Rysowałam jej króliki na ścianach, im starsza była, tym częściej robiła to ze mną i potem śmiała się, widząc wymyślne efekty. Czułam się dumna, patrząc w jej roześmiane oczy. I czułam, że to będzie moja przyjaciółka. Za nisko ją oceniłam, cóż.
 Moi rodzice i rodzice Madeline znali się jeszcze z liceum, więc kilka ładnych lat. Zżyli się z sobą, nawet nie wiem, kiedy staliśmy się rodziną. Ale cieszyłam się, że tak wyszło, zawsze chciałam mieć kogoś, do kogo będę mogła się zwrócić, gdy sytuacja będzie krytyczna. Jednak sęk w tym, że nie miałam żadnych koleżanek, wbrew pozorom. Dziewczyny się mnie bały, uważały, że jestem głupią księżniczką, co doprowadzało mnie do szału. Hipokryzja, to one chciały wiecznie żerować na rodzicach, chciały pójść drogą, którą oni im wyznaczyli, by mieć spokój i pewne życie. Nie rozumiałam tego z roku na rok coraz bardziej. I pewnie dlatego tak polubiłam przebywanie w domu wujostwa - tego z wyboru. Uznałam, że to ma same plusy: raz, że nie będę zalegać bezczynnie u siebie; dwa, że ciotka się ucieszy, że ktoś ją wyręczy, choć na chwilę, z opieki nad córeczką; trzy, pomyślałam, że młoda się do mnie przywiąże i będzie tą, która mnie zaakceptuje, z którą kiedyś będę mogła zwojować to nudne miasto i może w ogóle świat. Czym były trzy lata różnicy? Niczym takim. W wieku nastoletnim zauważyłam, że tej różnicy tak naprawdę nie ma wcale. 
 Ale zaraz, stop, nie tędy droga. Miałam siedem lat, Dee (nazywana tak przeze mnie, ponieważ uznałam, że ''Madeline'' jest za poważne) miała lat cztery i przerzucałyśmy strony pełne ślicznych obrazków z króliczymi rodzinami, kiedy spanikowana Marjorie wpadła do pokoju swojej córki.
- Co się stało, ciocia? - spytałam i wlepiłam wzrok w zmęczoną twarz Wakeford.
- Caroline, to bardzo ważne. - Kucnęła przy łóżku, na którym siedziałyśmy. - Muszę szybko skoczyć do sklepu, bo inaczej dwie godziny w kuchni mi się zmarnują, mogę zostawić cię z małą na...nie wiem, dosłownie piętnaście minut?
- Pewnie, nic jej się nie stanie.
- W to nie wątpię, tak ładnie się z nią bawisz... W zasadzie, to siedzicie tutaj już cztery godziny, a ja ani razu u was nie byłam, mam czasem wrażenie, ona prędzej ciebie usłucha, jak mnie.
- Bo my mamy o czym rozmawiać! - Uśmiechnęłam się szeroko, a ciotka odwzajemniła, po czym wstała i pogłaskała ciemne włosy swojej kochanej. - Możesz iść, damy sobie radę, mam rację, Dee?
- Mas, zostały nam jesce ctely ksionski. 
- Więc możesz iść spokojnie, ciociu.
- Twoja mama to ma dobrze z taką córką - zaśmiała się i wyszła szybko z pokoju, po czym usłyszałam jeszcze tylko trzask drzwi frontowych.
 Zostałyśmy same. Po dwudziestu minutach wróciła Marjorie, skończyła swoje ciasto z ogromną ilością kremu czekoladowego, zjadłyśmy je i wtedy zadzwoniła moja mama, która spytała, czy nie byłoby problemem, gdybym została na noc u ciotki, ponieważ ojciec dostał zaproszenie do teatru dla dwóch osób - taka okazja nie mogła się zmarnować. Wakeford oczywiście się zgodziła i poleciała na drugą stronę ulicę po moje ubrania na jutro, co mi tylko poprawiło nastrój jeszcze bardziej.
 Punkt zwrotny tego wszystkiego miał miejsce w okolicach dwudziestej. Miałam spać w pokoju Madeline, na jej osobiste życzenie. Patrzyła na mnie wielkimi oczyma, wciąż nie docierało do niej, że miałam zostać do jutra. Że nic jej nie będzie chciało zjeść, bo przecież jestem ja. Duża Caroline. Leżałyśmy razem, ona owinięta wokół mojej ręki, opowiadałam jej wymyślane na bieżąco bajki, kiedy nagle mi przerwała słowami, z którymi za X lat umrę.
- Caloline, ja bym ciała, zebyś była mojom mamom.
- Dee... - popatrzyłam na nią i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sparaliżowały mnie te słowa, a im starsza się stawałam, tym potężniejsze dreszcze mnie przechodziły na wspomnienie ich. Co ja miałam odpowiedzieć czteroletniej dziewczynce, którą...pokochałam. - Ja chyba trochę jestem twoją...mamą...
- Kocham cie. 
 Świat się wali; zasnęła. Zasnęłam i ja, to była ostatnia noc starego życia. Wiedziałam, że chyba weszłam na nowy etap. Wiedziałam, że znalazłam coś bardzo cennego. Przywiązało się do mnie całym swoim serduszkiem. Nie chciałam, by kiedykolwiek mnie puściło. Chciałam płakać. Chciałam być dla kogoś światłem. 


Namiętność na umyśle

 Życie poleciało w bardzo dziwnym i szalonym kierunku, nigdy nie spodziewałam się, że Tamten świat porwie mnie aż do tego stopnia. W wieku lat ośmiu, czyli rok po zostaniu matką, po raz pierwszy posłuchałam świadomie, posłuchałam Stonesów. Później pojawił się David Bowie i już wtedy wiedziałam, że znalazłam boskie siły i wpływy. Ekscytował mnie fakt, iż oni byli wśród nas. Oni byli z naszych wysp. Kurwa, oni byli stąd. W swoim środowisku trwałam tylko ja jedna, wkręcona w to wszystko do takiego stopnia. Podobało mi się niebezpiecznie bardzo. Zaczęły mnie ogarniać różne wizje i nie mogłam się nimi z nikim nie dzielić.
- Słuchaj tego, bo jest zbawienne - powiedziałam i w sześćdziesiątym dziewiątym włączyłam młodej Madeline ,,Beggars Banquet'', na co ona już w połowie pierwszego kawałka się poryczała i powiedziała, że chciałby uciec z domu w rytmie czegoś takiego. Na zawsze. Pokiwałam dumnie głową i pokazałam jej jedno ze zdjęć zespołu. - The Rolling Stones.
- Jejku... - szepnęła i wlepiła swoje, znów wielkie, ślepia w gitarzystę. - Jest tego więcej?
 Tym oto magicznym sposobem wparadowałyśmy prosto do cudownego świata dźwięcznego szału. Krzyków miłości, jęków rozkoszy i rozpaczy, modlitw o wolność. Mój pokój zaczął przypominać muzeum z archiwalnymi danymi Davida Bowie, pokój Madeline stał się kaplicą Stonesów, co z czasem zaczęło coraz bardziej przerażać jej matkę, o mojej nie wspomnę. Ciocia Marjorie, choć wyrozumiała, też miała swoje granice. Kiedy w kwietniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt dowiedziała się przypadkiem, że na naszej liście zainteresowań pojawił się nowy obiekt, a w siedemdziesiątym trzecim znalazła w pokoju Dee naszą wspólną płytę ,,Aerosmith'' (która przyleciała do nas ze Stanów jako prezent od Leandry), spytała nas, czy bierzemy narkotyki. A my tylko po sobie spojrzałyśmy, to pytanie było cenne. Rok później się z niego śmiałyśmy, matka Madeline nie była świadoma, że puszczając swoją córkę z ojcem do Bostonu, robi sobie teoretyczną krzywdę, a nam daje przepustkę do pożądanego świata.
 W maju siedemdziesiątego czwartego zostałam sama na kilkanaście dni, Dee poleciała do naszej złotej Lei. Prosto do Bostonu. Nikt nie wiedział, jak bardzo cyniczny plan miałyśmy, tylko my dwie. Powstały na samym początku dekady zespół, Aerosmith, stał się naszym podłym przekleństwem, zabrnęłyśmy w wykopany przez nich labirynt o kilka alejek za daleko. Zafascynował nas ich sposób gry, ich muzyka, słowa i wizerunek. Początkowo byli w Anglii mało rozchwytywani, ale miałyśmy przecież wierną korespondentkę za oceanem. Madeline była z Leandrą bardziej związana ode mnie, ich rodzice również, czego o moich powiedzieć nie można. Na miesiąc przed przeprowadzką naszych Francuzów do Stanów, moja i jej matka pożarły się o coś poważnie. Nie było mowy zatem o mojej wycieczce do Ameryki, mama znienawidziła cały tamten kontynent. Dlatego zmuszona byłam zostać i wierzyć w swoją młodą najbardziej, jak tylko się dało.
 Sprytnie wyciągnęłyśmy od Leandry wszystko o niesfornej piątce, mającej pewne zatargi z jej ojcem i jego kumplem, współwłaścicielem klubu, w którym tamtym przyszło parę razy zagrać. Wiedziałyśmy, kiedy będą w Bostonie. Wiedziałyśmy, co robić. Jak wykorzystać urodę i bystrość Madeline, która przeskoczyła kilka faz rozwoju, także wizualnego, wskakując od razu na wyższą stopę. Chciałyśmy ich złapać, zaintrygować.  Poznać, zobaczyć, dotknąć, choć wtedy tylko przez nią. Jednak patrząc na to z perspektywy czasu - może lepiej, że mnie wtedy tam nie było. Byłam w domu. W powolnym Cambridge.
- Co ty w nim takiego widzisz?
- Axon, do ciebie to nie dotrze.
- Kurwa, nie rozumiem tego, siedzisz godzinami na trawie i gapisz się przed siebie tępym wzrokiem. Albo leżysz i się śmiejesz. Albo siedzisz u siebie i słuchasz w kółko tych samych płyt...
- Jezu, do ciebie jak do głupiego trzeba. Podoba mi się. Zajebiście mi się podoba, umieram przy jego głosie, jego uśmiech mnie...
- Znajdź sobie chłopaka. 
- Tacy są nudni, Jasper. 
- Pogódź się, że on jest tam, daleko, że nigdy go nie poznasz, że Dee się tylko ośmieszy i w rezultacie pobiegniecie do domów z podkulonymi ogonami. Zejdź na ziemię, sama mi to powtarzasz, Caroline.
- Chłopcze - powiedziałam wolno i zbliżyłam swoją twarz do jego - kocham się z nim prawie co wieczór i robię później takie rzeczy, że jak matka by się dowiedziała o moich myślach, to wyleciałabym z domu z hukiem.
- Przerażasz mnie...
- Mam siedemnaście lat i swoje prawa, jeszcze się kiedyś zdziwisz. Wy wszyscy.
- Zrobiłaś Wakeford pranie mózgu, jeśli ona podchodzi do tego w ten sam sposób! Pogubiłyście się we własnych fantazjach, nierealnych!
- Słońce, jaki ty jesteś ciemny. Wszystko jest możliwe, pod warunkiem, że się dobrze ustawisz.
- Zgubi cię to kiedyś.
- Hipokryto! - Zaniosłam się śmiechem i oparłam o jedno z parkowych drzew. Blondyn  w odpowiedzi machnął tylko ręką i odpalił kolejnego papierosa. - On mnie po prostu wyzwala. Brakuje mi chyba tego, o czym oni wszyscy śpiewają, dzikiej namiętności...
- Dobra, dobra... - mruknął i wypuścił dym, spojrzał na swoje podziurawione, trzynastoletnie ręce. - Ja chyba rzeczywiście jestem hipokrytą...

Sześć lat w próżni 

 Pod koniec sierpnia siedemdziesiąt osiem zostawiłam wszystko, co znałam oraz tą, którą kochałam i poleciałam do Nowego Jorku, w którym miałam wybudować swoje życie - już w pełni samodzielne. Nie wiem, czy jest sens rozczulania się nad tym, co powiedziała mi Norma i William Hadley, ludzie, którzy byli moimi rodzicami, ale uznali, że popełnili tragiczny błąd wychowawczy, skoro ich jedyna córka ma zamiar zostawić ich na rzecz własnych wizji. Ciśnienie mi skoczyło, pękła blokada ostateczna. Dwadzieścia jeden pierońskich lat.
- Pierdolę, ja was nie rozumiem! Całe życie mnie chcieliście trzymać pod kloszem, na nic mi tak nie pozwalaliście! Najchętniej to by mnie zamknąć z książkami! Na co wam dziecko, które swoją edukację skończyło na liceum i nawet nie pomyślało o studiach! Na co wam dziecko, które za idoli ma, waszym zdaniem, jebanych ćpunów, którzy za rok znikną i nikt nie będzie pamiętać! Nic, tylko truliście mi o tym, że nic nie osiągnę, że zamknęłam się w świecie, którego nie ma, że muszę zejść na ziemię! Nigdy wam nie byłam potrzebna, a teraz, kiedy Mary zaproponowała mi pracę za oceanem, to i tak macie problem! Kurwa, ja już nie wiem, co powinnam robić, żebyście się ode mnie odwalili! Nie jestem uprzedzona do tamtego kraju, ja wyjeżdżam, wy nie musicie! - Zbiegłam na dół, ciągnąc za sobą ostatnią walizkę, robiłam wszystko, by się nie rozpłakać. Nie mogłam przez nich upaść tak nisko.
- Jak śmiesz się tak do nas odzywać! Teraz masz do nas pretensje, ale za kilka lat zobaczysz i sama siebie spytasz, na co ci to było. Wrócisz tutaj jak marnotrawna. Nigdy nas nie słuchałaś, więc teraz pora, żebyś się na tym dobrze przejechała, zdemoralizowałaś wszystkich, nie zapomnę, kiedy Marjorie mi powiedziała, że mam złotą córkę...
- Bo masz! Nigdy tego nie widziałaś! Nie wiedziałaś mnie takiej, jaką byłam, mamo! Ale jeszcze zobaczysz, że to wszystko nie poszło na marne... - szepnęłam i wybiegłam z domu, wpadłam na oślep do samochodu Mary, w którym była także Madeline.
 Firby mnie później spytała, czy wszystko dobrze. Powiedziałam, że lepiej nigdy nie było, a oczy mi łzawią, bo wpadły mi do nich rzęsy. W tym samym czasie i po obu stronach. Kurwa, całe pukle rzęs.
 Było już tylko gorzej.
- No...to tutaj koniec... - Zatrzymałam się wraz z Dee przy wielkim oknie na lotnisku London-Stansted. - Caroline, tutaj jest koniec...
- Dee?
- Cztery lata temu też tu byłyśmy, pamiętasz? Pamiętasz, kiedy wróciłam z Bostonu i ty tu byłaś, czekałaś na mnie...?
- Oczywiście, że pamiętam. Nigdy tego nie zapomnę.
- Nigdy... 
- Hej, kochana, przecież ja tylko... - Chciałam powiedzieć, że wyjeżdżam tylko na chwilę, ale złapałam się, że tym razem to nieprawda. Ja miałam tutaj nie wrócić. Już nie tak. Młoda spuściła głowę, zagryzłam wargi.
- Ale nie zapomnij o mnie... - szepnęła i spojrzała na mnie nagle z przerażeniem w oczach. - Błagam cię, Caroline, nie zapominaj o mnie, pisz do mnie...
- Ale co ty mówisz, oczywiście, że cię nie zapomnę...
- Ale ty mnie możesz zostawić nawet na...całe życie... - Pękło, poleciały jej łzy. - Ja chyba umrę bez ciebie...
- Madeline, nie, nie, nie mów tak! Nie zostawiam cię, ty do mnie przylecisz, tak jak ustaliłyśmy! Rok, góra dwa, i będziesz tam ze mną, zrobimy to wszystko, o czym rozmawiałyśmy! Nie ma opcji, by wyszło inaczej!
- A co jeśli?! Jak ja nie uzbieram tych pieniędzy, jak coś się stanie?! To się wydaje nierealne, ja się po prostu boję... Tak strasznie się boję...
- Hej, ale...ale nie pła... - Głos mi się załamał i jednak upadłam. Zaczęłam płakać wtedy, kiedy wtuliła się we mnie z całych sił. Przeleciało mi przed oczyma cały nasz wspólny czas, wszystkie lata, zrozumiałam, że coś się właśnie kończy. Wierzyłam jednak, że odrodzi się znów. Niemożliwym było, byśmy się rozpadły. - Gdyby twoja matka się nie zmieniła...
- Wie...em... Jeszcze myślałam o...o... Ja...
- Kocham cię - wychrypiałam. - Dee, nigdy nie wolno ci w siebie zwątpić... - I zobaczyłam kilka metrów przed sobą Mary, dającą mi znak, że już czas. Westchnęłam żałośnie i popatrzyłam na Madeline. - Ja nigdy nie przestanę na ciebie czekać...
 Puściłam w końcu Madeline. Poczułam, jakby wyrwano ze mnie organ, bez którego się umiera. Kiedy znalazłam się w końcu w Nowym Jorku, pojawiła się znów Leandra, zaczęłam pracować i rzekomo - żyć. Co to było za życie? Nędzne. Miałam czekać maksymalnie dwa lata. Czekałam lat sześć. Byłam martwa sześć lat. Aż w końcu zmartwychwstałam; objawiłam się. I to jakiemu Wiernemu.

Prowokuję gestem, kuszę słowem?

- Jesteś niesamowita... - mruknął i złożył kolejny pocałunek na mojej szyi. Nie odpowiedziałam już nic, wplotłam tylko palce w jego włosy i zamknęłam oczy, czując wciąż na sobie to ciepło. - Nie wiem, jaki diabeł mnie podkusił, żebym się jednak tobą zainteresował, ale gdybym go nie posłuchał, to straciłbym jedyną taką szansę...
 Zasnęłam przy tych słowach, towarzyszyły mi potem przez całą noc. Nie wierzyłam w to, co się stało, ale z drugiej strony - nie czułam się zaskoczona. Miałam wrażenie, że byłam na to gotowa już od lat. Wróciły do mnie wszystkie wyobrażenie z czasów nastoletnich, a potem to, co stało się z Madeline po powrocie z koncertu. Wróciła jako osoba odmieniona i zagubiona. Stało się z nią coś nie do przewidzenia, ale wiedziałam, że ona to nie ja. Inaczej odebrałam wszystko, co się stało. Starałam się trzymać swoje emocje na dystans, starałam się trzymać na dystans jego samego. W domu zarzucano mi zawsze, że nie potrafię stąpać twardo po ziemi i odróżnić swoich fantazji od tego, co było naprawdę. Bolało mnie to, dlaczego ludzie byli tacy durni? Dlaczego moi rodzice widzieli mnie w takim złym świetle?
 O trzeciej w nocy otworzyłam oczy i błyskawicznie podniosłam się do pozycji siedzącej. Mój oddech gwałtownie przyśpieszył, nie wiedziałam, co się stało. Skierowałam głowę w stronę okna, by zobaczyć wroga mojego sprzymierzeńca, słońca, a przyjaciela Dee; potężny, pełny księżyc wisiał na granatowym niebie i oświetlał na biało cały pokój. Westchnęłam cicho i opadłam bezwładnie na materac, znów byłam obok swego anielskiego pragnienia, skąpanego w srebrzystej poświacie. Przypomniałam sobie, kiedy dwa lata temu temu spacerowałam w blasku księżyca z człowiekiem, którego kochałam, z Paulem Allenem. Tym, który później potraktował mnie jak chwilową kochankę, którą można od tak zostawić. Spędziłam nim większość pustych sześciu lat w Nowym Jorku. Miałam zostać jego żoną, miałam żyć z nim, mieliśmy być razem. Wydawał mi się być ideałem, ale myliłam się. Jego ostateczne odejście zadecydowało o zamknięciu monotonnego etapu, kolejnego już. Zrozumiałam, że to ogromne miasto zabiło we mnie znacznie więcej niż podejrzewałam.
 Zabiło we mnie marzenia, cele i ambicje. Zrozumiałam, że stało się ze mną coś, czego chciałam za wszelką cenę uniknąć. Ja dorosłam. Z tym nie dało się funkcjonować, dorosłam, bo nie miałam z kim bawić się tak, jak bawiłam się kiedyś. Nie miałam z kim biegać w deszczu, nie miałam z kim jeździć w dzikie góry na tydzień lub tygodnie, nie miałam z kim słuchać muzyki, nie miałam... A tamtej nocy obudziła mnie świadomość, że człowiek, z którym spałam przez kilka lat, z którym miałam iść dalej, wykorzystał mnie bardziej od tego, z którym to wszystko stało się...przypadkiem.
 Przypadkiem miało pozostać, w moim przekonaniu.
 Lecz nie. Kiedy następnego dnia siedziałam z nim w salonie i zaczęłam rozmawiać o życiu samym w sobie, dotarły do mnie te wszystkie niepojęte wcześniej prawdy, nie w takim stopniu: zrozumiałam, że ikona okazała się być jedną z najbardziej ludzkich osób, jakie kiedykolwiek spotkałam na swojej drodze. Otworzyłam się przed nim bez najmniejszego problemu, czułam, że nie zrobię sobie tym krzywd.
 A później zaczęłam przy nim płakać. Patrzył tylko na mnie swoimi brązowymi oczami i kiwał wolno głową, ja wiedziałam, że rozumie. Działo się więcej, on czuł. 
- Ja...ja was słuchałam tyle razy...ja przy was żyłam tyle lat... Ty sobie nawet nie zdajesz...spra...awy, kim dla mnie...się staliście... Ja... Madeline, i...
- Księżniczko, ty sobie nawet nie zdajesz sprawy, co w tej chwili robisz... - szepnął spokojnie i objął mnie, a ja rozkleiłam się na dobre. Ryczałam mu w ramię tak jakby był moim ojcem, którego nigdy rzeczywiście nie miałam. Potraktowałam go jak człowieka, którego znam od lat, może od zawsze. Zapomniałam, kim jest.
- Boże, moje...ży...cie jest ża...artem... Jego nigdy...nie...by...ło, nigdy...
- Masz najwspanialsze życie, o jakim udało mi się usłyszeć...
 Znienawidziłam go z całego serca.
- Dlaczego ty mi tak mówisz?...
 Od tamtego dnia minęło tak niewiele, a stało się za dużo. Straciłam człowieka, z którym się wychowałam, a którego nigdy nie udało się wychować. A najbardziej przeraził mnie fakt, że zatęskniłam za mężczyzną, który był tylko zakłamanym zwyrodnialcem. Bardzo dobrym aktorem. Zatęskniłam za mężczyzną, który najpewniej mnie omamił, bym nie miała wyrzutów po tym wszystkim. Kiedy ja tylko...
 Zapomniałam, w co wierzę?

* *** *
Tym dramatycznym akcentem zakończymy, dołączę prośbę o komentarze i podziękuję za wszystkie spod trzynastego. 
Proszę jeszcze o przeanalizowanie mojej wizji świątecznej, bardzo proszę.

17 komentarzy:

  1. Dobra, dobra, w końcu trzeba to zrobić, bo zabieram się za ten komentarz już od dziesiątej rano, jednak nic, jak widać, nie powstało. Ale teraz musi już powstać, bo od dziewiętnastej mnie nie będzie, a jednak chciałabym to jak najszybciej skomentować, dlatego ja - wielkie beztalencie, któremu nawet komentarza pisać się nie chce - zbieram się i już go właśnie piszę.
    Sama nie wiem od czego zacząć, choć już zaczęłam, ale nie tak jak chciałam, niestety. Może... Może... Nie wiem. Opisana została tu historia Caroline, którą bardzo lubię. Najpierw Jasper, teraz Caroline i dobrze. Kto następny? Leandra? Dee? Zresztą nie ważne. Spodobał mi się, tak jakby, tytuł pierwszej części naszych tajemnic chwalebnych. ,,Zostałam prawdziwą matką, kiedy Marjorie Wakeford musiała wyjść po mleko". Tak, nasza Caroline została matką swojej najlepszej przyjaciółki, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że mała Madeline sama o to poprosiła. Niech Caroline zostanie jej mamą. Wiesz, że to było urocze? Naprawdę było. Chyba właśnie najbardziej podobała mi się ta pierwsza część o Caroline. Tak, tak, mała Dee i mała, ale starsza Hadley były czarujące. Następna część jest nadal o Dee, dlatego nie robię następnego akapitu. Poza tym, tamten byłby za krótki, przez co pewnie bym się zniechęciła do pisania komentarza, kurwa. Więc ta następna - Caroline zaczyna słuchać Stonesów, Bowie'ego, zostaje wtajemniczona, że tak powiem. I oczywiście musi pociągnąć za sobą młodą Madeline, bo inaczej być nie może. Przecież zawsze razem, prawda? Och, i nasz biedny Jasperek nie wie, co one w nich widzą; nie rozumie tego, jak one mogą ich aż tak wielbić, kochać.
    W następnej części mamy rodziców Caroline, którzy tak naprawdę nie są tacy idealni jakby się mogło wydawać. Chcieli, aby córka była ideal... Wróć, będzie powtórzenie, ale dobra, trudno. Przeżyjemy, prawda? Chcieli aby sama Caroline była idealna. A tak naprawdę ona była dobra, żeby nie powiedzieć 'idealna', bo raczej nikt idealny nie jest. Poza tym, nie chcę tego powtarzać tak w kółko, ha. I wyjechała. Zostawiła rodziców, przyjaciół, a w tym i Madeline. Swoją ukochaną Madeline. Ale musiała, w końcu trzeba się jakoś usamodzielnić. Dostała propozycję pracy, zresztą i tak na aż tak długo się nie rozstały. Ale kto mógł to wiedzieć wtedy? Nikt. Ale mieszkanie w pewnym miejscu przyniosło wiele korzyści. A jedną z nich jest Steven Tyler, przecież. I... I Caroline go kocha, a on ją. Może i nie zdają sobie z tego sprawy, ale tak właśnie jest.
    Kochana Alicjo, teraz ja muszę już iść, bo ostatnie przygotowania do przyjścia gości, ta.
    Do kolejnego czwartku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystkich tajemnice i prawdy poznamy, mam wszystko elegancko rozplanowane, haha. Ale co do samej Caroline, od zawsze była jaka jest i będzie, to w niej jest najcenniejsze, śmiem twierdzić. Och, czy nie mam racji, poza tym? Silna jednostka, ze stali, ktoś wygrać musiał.
      Podczas gdy jej relacja ze Stevenem również jest (i okaże się jeszcze) pozaczepiana na wielu poziomach.
      Dziękuję za komentarz! ♥

      Usuń
  2. Och, Alicjo, łezka w oku mi się zakręciła. Naprawdę. Siedzę sobie teraz i zastanawiam się, co mam napisać. Znów pojawiło się w mojej głowie tyle myśli, których chyba nie potrafię ogarnąć. Chciałabym Ci napisać, że naprawdę pięknie ubierasz wszystko w słowa, ale to chyba nie ma większego sensu, bo ciągle to powtarzam. Z resztą zdałam sobie sprawę z tego, że ja naprawdę bardzo rzadko chwalę ludzi w komentarzach. Jakoś tak zazwyczaj skupiam się na stronie analizy fabuły.

    Rozbawił mnie tytuł pierwszego fragmentu. Chociaż ja w kontekście treści bym go zmieniła na "Zostałam mamą, kiedy spędziłam pierwszą noc z Dee" czy coś w ten deseń, haha. (Boże, matka mnie wkurza, bo ciągle coś mi tu pierdoli i nie mogę skupić się na komentarzu. Co mnie jakieś ściereczki obchodzą?) W sumie to był piękny fragment. Naprawdę, ale jak sobie tak go czytałam to zdałam sobie sprawę z tego, że to tak trochę podobnie jak z moją Madison i Susan, chociaż może aż tak bardzo nie widać tego w opowiadaniu. No i między moimi dziewczynami jest większa różnica wieku, bo kiedy Su była jeszcze dzieckiem, to Madison była już nastolatką. No i poznały się trochę później, znacznie później. Ale dobra nie ważne.
    Caroline w sumie miała dobry plan. Wychować sobie przyjaciółkę. Tak, to było aż genialne. Skoro nikt z jej rówieśników nie był w stanie jej zaakceptować, to musiała podejść do sprawy z innej strony. Chociaż można by było powiedzieć, że to wszystko było takie trochę egoistyczne, bo w pewnym sensie nie myślała o Dee, a o sobie samej. Chociaż wiem, że tak nie było.
    I chyba muszę przyznać, że Jasper miał rację. Ona zrobiła Dee pranie mózgu, chociaż pewnie to był skutek uboczny. Ale teraz tak zastanawiam się, co by się stało z tą małą dziewczynką, która lubiła króliczki (kurwa, ja nie wiem dlaczego jak czytałam o tym to kojarzyło mi się z króliczkami playboy'a. Zboczona ja) gdyby Caroline nie została jej matką. Może całkiem inaczej. W sumie to na pewno całkiem inaczej. Aczkolwiek Dee pewnie miała w sobie jakiś taki potencjał, który w pewnym momencie życia zacząłby się ujawniać. Ciężko to wszystko stwierdzić. Dziewczynką była spokojną i taką uroczą, a potem nagle coś się stało i stała się szaloną buntowniczką... hm...
    Wiesz gdzie mi się łezka zakręciła w oku? W momencie ich pożegnania na lotnisku. To było takie... no po prostu piękne. Aż chyba nie potrafię tego opisać, ale w momencie zrobiło mi się szkoda Dee (chciałam napisać Mad) bo ona chyba naprawdę wierzyła, że już nigdy się z Caroline nie zobaczy. Cóż, pożegnania są zawsze trudne. Pamiętam chwilę, kiedy ja szłam ulicą... kiedy zdałam sobie sprawę, ze zaraz wsiądę do autobusu, pojadę do domu, a dzień później Dawid wyjedzie do innego miasta. Chociaż on powtarzał mi, że przecież to nie jest koniec, że on się nie żegna, to i tak.. taki strach. Pamiętam, że popatrzyłam mu wtedy w oczy i powiedziałam "Nigdy nie mów żegnaj" haha. I cóż, to było tylko inne miasto. A tu inny kraj.. i inne czasy. My to chociaż mamy takie coś jak internet. Po prostu nagle zaczęłam czuć to wszystko co czuła Dee w tym momencie i zrobiło mi się jej tak bardzo szkoda. Ale też zrobiło mi się szkoda Caroline. Miałam poczucie, że ona ma poczucie iż w tej chwili krzywdzi Dee, chociaż tak bardzo nie chce tego robić.
    I tak Caroline sama się przyznała, że Dee w pewnym momencie była bardziej związana z Leą, ale tak naprawdę to ja mam wrażenie, że taka prawdziwa więź, taka niepokonana, jak to napisałam już w jakimś wcześniejszym komentarzu istnieje między Dee, a Caroline. Lea często jest tak na doczepkę. Jakby tylko stanowiła tło do tego wszystkiego. Po prostu nie pasuje, ale może dlatego, że tak naprawdę należy do innego świata. Trochę inne rzeczy ją interesują, ale też fakt, że wyjechała z rodzinnego miasta. Mała Dee została z trochę większą Caroline i wtedy chyba tak naprawdę wszystko rozkwitło.
    Z resztą bym się nie zdziwiła jakby Dee i Carolina miały mały niezobowiązujący romans, haha. Kurde, o czym ja myślę.

    OdpowiedzUsuń
  3. A napiszę tu coś jeszcze o rodzicach Caroliny i otoczeniu, które mówiło, że ma zejść na ziemię. Tak sobie to czytałam i nagle przypomniały mi się słowa mojej matki. Pamiętam, jak pewnego dnia, kiedy wróciła z wywiadówki wpadła wściekła do mojego pokoju. Muzyka Gunsów na fula, a ja leżałam sobie na dywanie. Matka (która znów mi przeszkadza) wpadła do mojego pokoju i zaczęła się na mnie drzeć, że to wszystko przez Rudego. W sensie, że przez Axla. Że to wszystko jego wina, że jakby go spotkała na ulicy to by mu dała w twarz... z resztą ciekawa wizja. Ha.. no dobra, teraz mnie to śmieszy, ale wtedy w sumie mnie to bolało, jak miałam te 17 lat. Też byłam tak zamknięta w swoim świecie marzeń, a fantazja chyba zaczęła mi się mieszać z rzeczywistością. Z resztą to wszystko u mnie wyglądało podobnie. Rodzice chcieli, abym poszła na studia, poszłam, rzuciłam i się na mnie darli... a ja się na niech patrzyłam i zastanawiałam się, gdzie zatracili swoje poczucie wolności. Serio? Życie rodzinne tak wszystko niszczy? Wszystkie pragnienia...? Boże, właśnie sobie uświadomiłam jak bardzo się zmienili przez te wszystkie lata od czasów kiedy byłam małą dziewczynką, ech... Ale dobra, bo zacznę się tu żalić, a to nie jest miejsce ani czas na takie rzeczy.

    I chyba już ostatnia sprawa. Rozmowa Caroline z Jasperem (och, Jasper żyjesz! Na chwilę!) I pragnienie dzikiej namiętności. Właśnie... zdałam sobie sprawę, że mi tego brakuje. Boże, moje życie jest za spokojne. Naprawdę. Obie wiemy, że takie życie jest piękne, chociaż pewnie bywa wyniszczające, ech...
    A mam jeszcze jedno pytanie. Dobra, bo ja piszę tak, że w każdym opowiadaniu mam jakby siebie. Jedna postać odpowiada mnie. I zastanawiam się, czy owa Dee nie jest Twoim odbiciem, Alicjo? Jakoś tak ten fakt Stonesów i do tego Perry daje mi do myślenia... Hm..?

    No dobra, uciekam już.
    Weny, weny i się trzymaj, chociaż nie wiem czego.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, rozbawiły mnie najpierw ścierki Twojej mamy, a potem stwierdzenie, że Caroline wyhodowała sobie przyjaciółkę - ale przecież rzeczywiście tak się stało, ona tak właśnie zrobiła! Oczywiście nie miała żadnych złych zamiarów, wszystko wyszło w praniu, a Dee chciała być silna jak Hadley. Tylko problem w tym, że pomimo wspólnych pasji i celów, Madeline dostała inny worek uczuciowy.
      (Cholera, na szczęście u mnie nie oskarżono jeszcze nikogo za sprowadzenie mnie na złą drogę, haha, dzięki tato) Wiesz, że ja myślałam chwilę o niezobowiązującym romansie...?
      I tak, zgadza się, Dee jest moim odbiciem, posiada więcej moich cech niż początkowo planowałam, ale trudno, już nic. Tak swoją drogą, to Madeline i Madison mogłyby się dogadać.
      Dziękuję ślicznie, trzymam się jakiejś niewidzialnej krawędzi - i chwała! ♥

      Usuń
  4. To takie dziwne, że ja się tutaj znalazłam...no bo sama wiesz jak to z moim komentowaniem, a tu proszę. Rozdział dodany 11 grudnia. Dzisiaj mamy 13 grudnia. O kurde, robię postępy. Możesz być chociaż troszkę ze mnie dumna?
    Dobra, przejdźmy do rozdziału. Wiesz...lubię te tajemnice. I teraz pozostała nam reszta? Tak to działa?
    Pierwszy tajemnica...Ta część była taka urocza. Jak sobie wyobraziłam małą Dee, która mówi : "Caloline, ja bym ciała, zebyś była mojom mamom" to aż się uśmiechnęłam. To takie urocze,no.
    Kolejna to wprowadzenie do najpiękniejszego świata...świata muzyki! No i Caroline jako MATKA Dee musiała zapoznać ją z tym co najpiękniejsze. Jak sobie wyobrażę takie dwie małe świątynie w których króluje Bowie i Stonesi to aż chciałabym tam być! No i Jasper...biedny Jasper który nic nie rozumie, nie chce zrozumieć albo rozumie i...Dobra zaplątałam się w tym wszystkim.
    Trzecia to rodzice no i mówiąc szczerze to trochę ją rozumiem...Tak, tak rodzice nas kochają, zawsze chcą naszego dobra, przecież nie robią nam tego na złość, ale bycie perfekcyjnym jest niemożliwe. Każdy człowiek ma swój plan na życie, a rodzice chcąc nie chcąc muszą się z tym pogodzić. Muszą się pogodzić z tym, że ich dziecko ma swój plan, chce spełniać swoje marzenia i chce być przede wszystkim SZCZĘŚLIWE. Nie, nie będzie szczęśliwe, kiedy będzie wypełniać wolę rodziców, aż do momentu gdy mu setka stuknie. Oh proszę. Wyjazd był z jednej strony najlepszą z możliwych decyzji. W końcu mogła poczuć wolność, a nie jakieś dyktatorskie życzenia rodziców...Mogła się spełniać. Być samodzielna i niezależna. Ale przecież nie zostawiała tutaj tylko rodziców...Zostawiała też Dee! Nie wiem...Nie wyobrażam sobie gdyby moja najlepsza przyjaciółka wyjechała mi gdzieś na drugi koniec świata, a przecież życie różne figle płata i wcale nie musiało być tak, że z pewnością się spotkamy...U nich też tak nie musiało być.
    I ostatnia część...Mam dziwne wrażenie, że Caroline będzie chciała sobie wmawiać, że nic nie czuje do Tylera i że to nic nie znaczy etc.etc. Ale wiadomo, że to nie prawda...To samo ze strony Stevena. Ich relacja na pewno będzie bardziej skomplikowana niż wszystkim mogło by się wydawać, prawda?
    Kochana...ja się rozpływam w tym co piszesz i nie wiem czy to do końca dobrze, bo ja tutaj tak wszystko przeżywam, haha. Czasami mam wrażenie, że jakbyś napisała książkę i wydała ją, to potem mówiłabym ludziom: Ha, znałam ją! A wszyscy pękali by z zazdrości, bo nazywajmy rzeczy po imieniu Alicjo, jesteś po prostu pisarką. Naszą artystką. I taką nam tutaj zostań :)
    Pisz dalej. Czekam już na następny...
    Pozdrawiam cieplutko ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem z Ciebie bardzo dumna! Raz, że tak wcześnie, dwa: że tak długo, haha!
      Jejku, ja sama zakochana jestem w pierwszym fragmencie, naszych małych dziewczynkach, które jeszcze nie mają takiej świadomości, gdzie za dwadzieścia lat je życie przywiedzie - choć oczywiście z wielką ich pomocą. Zwróciłaś jeszcze uwagę na SZCZĘŚCIE - owszem, to jest bardzo ważne i dla rodzica powinno być najważniejsze, ale niestety państwo Hadley tego tak nie odebrali...
      Relacje? Dee musiała zostać z Caroline emocjonalnie, one są ze sobą połączone potężną, niewidzialną pępowiną (taka prawda...). A Steven i ona, och. Wiadome, że coś będzie, ale nie wiadomo jeszcze, co takiego. Albo raczej: jak, haha.
      Dziękuję Ci ślicznie, kochana, bardzo żeś mi nasłodziła, ale ja nie mam nic przeciwko. Kocham, ślicznie, dzięki ♥

      Usuń
  5. Melduję się i ja.
    Ja czułam, że następne będą właśnie te 'tajemnice', wiesz? I teraz nie owijam w bawełnę, naprawdę, chyba w środę o tym pomyślałam, i o tym, że to będzie to właśnie, a nie co innego. Czułam to... Wiesz, to chyba dlatego, że jesteś manipulantką, jak sama powiedziałaś, o tak! Ja tutaj od tygodnia ponad już umieram z powodu... śmierci Jaspera, a Ty, zamiast coś wyjaśnić, powiedzieć, jak, gdzie, dlaczego, zamiast zaspokoić mój głód, to... Wyskakujesz mi, moja droga, z życiorysem panny Hadley. I za to Cię, cholera, tak uwielbiam, deMars (MANIPULANTKO! ♥).
    No, standardowo, nie wiem jak zacząć. Ja generalnie nie wiem dzisiaj nic, nie wiem nawet w jakim jestem nastroju, bo z jednej strony AC/DC w Polsce, więc ja jestem w ogóle już poza ziemią, ale jednocześnie na myśl o najbliższym tygodniu mam ochotę iść spać i obudzić się za równiutki tydzień... Nie wiem czemu Ci o tym mówię, i to tutaj, ale jestem w ciemnej dupie, heh.
    Caroline... Ty chyba znasz moje stanowisko wobec niej. Ale jednocześnie mam do niej często mieszane uczucia, czasem ją naprawdę lubię... A czasem nie.
    Ten pierwszy fragment, kurcze... No uchwyciłaś to, uchwyciłaś tą szczerość dzieci, im mniejszych tym bardziej prostolinijnych. To takie prawdziwe, naprawdę. I oczywiście sama ta relacja łącząca Caroline i Dee już wtedy. Może... Może jestem teraz w stanie zrozumieć, czemu to one we dwójkę są tak bardzo ze sobą zżyte. Czemu ONE. Bo to są jednocześnie siostry i matka z córką. Bo są bliżej niż rodzina. Ja nie wiem czy jestem sobie w stanie wyobrazić, jak czuła się młoda Hadley, kiedy to Dee ochrzciła ją swoją rodzicielką. To chyba musiało być coś, co wzniosło ją ponad ziemię.
    I moja ulubiona akcja, akcja bostońska z udziałem na pozór mocno nieletniej Madeline, Lei, która nie wiedziała o co tak naprawdę chodzi i grupką młodych wschodzących gwiazd, którzy... dali się, cholera, nabrać. Genialne. Genialne to mało powiedziane, ja jestem skłonna bić tej toksycznej dwójce pokłony, Dee, Caroline, to było to, że tak powiem wręcz bezpośrednio. Ta akcja będzie mnie łapała za serce i wywoływała uśmiech do końca życia. Tak samo jak już na zawsze zapadnie mi w pamięci scena, kiedy to Alice powiedziała Tommy'emu, że ona i tak nie pokocha go nigdy więcej tak jak Victora, z Another Day [...]. Musiałam wspomnieć. Musiałam.
    I dalej, znaczy... Kurde, tu to aż mnie w brzuchu ścisnęło, jak: najpierw Hadley aż TAK brutalnie 'pożegnała' się z rodzinnym domem, a potem aż tak... ciężko żegnała się ze swoją... córką. Na sześć lat, to do mnie teraz dotarło. Sześć długich lat. U Caroline był Paul, praca, Nowy Jork, u Dee Jasper, malowanie, a obu tęsknota, jakie to jest piękne, że to co pomiędzy nimi było, BĘDZIE. Bo nie ma opcji, żeby nie było. Nie ma, prawda?
    I ostatni fragment. Tyler w jej oczach jest tak cholernie intrygujący, że ja po prostu nie wiem co ja mam na ten temat napisać, jestem w kropce, cholera, pustka, nic.
    Ma najwspanialsze życie... Ma i nie ma. Tak myślę. Tak mi się wydaje.
    Alicjo... Cudnie. Cudnie... i ja Cię uwielbiam.
    Cholera.

    Hugs, Rocky.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz co, w ogóle miały się pojawić tajemnice Leandry, ale absolutnie nie miałam pomysłu... Uznałam, że teraz machnę Caroline a Lea zostanie na później, w końcu i tak wszyscy będą.
      Panienka Hadley nie owija w bawełnę i skrupulatnie wali do celu, nie ma szans, by ktokolwiek jej wszedł na głowę. Jedyne ulgi może mieć Dee, ale pewnie to przez względy...rodzinne?
      Bardzo mi się podoba, że nazwałaś je dwie ''toksycznymi''. Czy zrobiłaś to zamierzenie? Pasuje, haha. A co do Jaspera - spokojnie, wszystko się jeszcze wyjaśni, on stąd chyba nigdy nie zniknie.
      Dziękuję ślicznie, Rocky, czekałam ♥

      Usuń
  6. Alicjo, jestem. Wybacz mi, że tyle mi zajęło dotarcie tutaj, musiałam... poskładać parę spraw i swoje życie, no. Wybacz, bardzo Cię proszę.
    Zacznę od Twojej prośby, ja przeczytam Twoje wszystko, wszystko, a taki powrót tam mógłby być piękny, więc... No, czekam, mam nadzieję, że się coś pojawi.
    Ja się nie spodziewałam tego, że nagle pojawi się się tutaj życie panny Hadley, którą ja uwielbiam, o czym Ty wiesz. Cały ten duet uwielbiam i chociaż do tej pory byłam trochę bardziej po stronie Dee, teraz już nie wiem. Nie wiem, bo Caroline jest... Pewnie napiszę coś zupełnie idiotycznego i bezsensownego, ale liczę, że zrozumiesz. Piękne dziecięce zabawy, bycie opiekunką, matką cudownego, małego stworzenia, które jeszcze samo się przed światem nie obroni, które trzeba bronić samemu, żeby się nie rozsypało... To jest trudne zadanie. Cholernie trudne i ja wiem, co czuje Caroline, ja ją rozumiem, ja bym jej tak chętnie pomogła... Ja ją rozumiem. Caroline nie chce dorosnąć, ale życie ją zmusiło, Caroline chce swoje marzenia, ale inni w nią nie wierzą, Caroline wierzy w siebie za nich wszystkich, ale... Zawsze jest jakieś paskudne ale, zawsze musi się coś posypać, na sześć lat nawet. Jednak Hadley potrafi, Hadley dopina swego, chociaż po drodze sypie się jeszcze bardziej, chociaż trafiają się ludzie paskudni, którzy sobą zatruwają innych. Lecz jest jeszcze Steven, pyszczek mój(no mój, mój, ja nie mogę tak stwierdzić, że... że czyjś inny, przepraszam), marzenie, odwieczne marzenie, które jednak tym marzeniem nie jest, tylko czymś boleśnie i pięknie prawdziwym. Och, panno Hadley, w co się panienka władowała...
    Ja Ci dziękuję, Alicjo. Z całego serca, dziękuję. I czekam na więcej ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, kochana, ależ to są dozgonne prawa, że Twój pyszczek i mój Tosiek, ja nawet nie będę się spierać, haha. Ale co do samej Caroline, ja wszystko to rozumiem i sama ją po prostu uwielbiam, nie wiedziałam aż, gdzie skończyć z tymi tajemnicami. Jest silna, jest stanowcza i potrafi swoje zrobić, nie przesyłając przy tym być prawdziwą kobietą...to mi się tak podoba.
      To ja dziękuję za komentarz i teraz czekam na Ciebie! ♥

      Usuń
  7. Jak zwykle opóźniona, ale jestem. Z góry przepraszam, że komentarz będzie krótki i pewnie też niezbyt dobrej jakości, ale czas mnie goni, goni, i niestety jest coraz bliżej.
    Mała Dee jest urocza. Czytając ten pierwszy fragment ciągle miałam przed oczami tą, zakodowane gdzieś głęboko w mojej wyobraźni, uroczą twarzyczkę czteroletniej Dee. XD
    Wiesz, ja tak teraz się zastanawiam, jak się, jak wyglądało by życie jednej bez drugiej...? One od początku miały się spotkać, Caroline od początku miała zostać matką Dee, ale co by było, gdyby jednak nie? Kim Dee byłaby bez Caroline? Bez Caroline, która właściwie to ukształtowała jej osobowość, która pokazała jej Rolling Stones, a później Aerosmith? Tajemnice dotyczą Caroline, a ja tak skupiam się na Dee, ale nie mogę o tym nie napisać. Już pomijając to, że komentarz byłby wtedy o połowę krótszy. XD
    Caroline naprawdę jest, i zawsze była, dla niej, jak matka, ale ona sama, bez Dee, też nie byłaby taka, jaką jest teraz. Ona po prostu potrzebuje, i, jako 7-letnia dziewczynka, również potrzebowała takiej młodej Madeline. Teraz, tak szybko, skupia się na samej Handley. Muszę pisać w nowej linijce i bez kropki, ale to ten słownik chce mnie poprawiać... O nie, jednak nie! Okej, teraz mogę usunąć te przerwy...
    Zrobiłam nową, ale to nic. XD Caroline jest, no cóż, bardzo silna. Ciągle dąży do tego, czego chce i, co najlepsze, wcześniej, czy później, sięga po to! Chciała Tyler? Chciała. I co? Już go, prawie, ma! Prawie, bo jednak jeszcze nie tak oficjalnie.
    To ja już kończę, bo, niestety, muszę uciekać. Weny, do czwartku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, sama kiedyś się nad tym zastanawiałam, ale nie wymyśliłam nic, ponieważ te dziewczyny bez siebie nawzajem nie poznałyby połowy tego, co znają i stałyby się po prostu innymi osobami, nie byłoby takiej historii. Hadley napędza Wakeford i na odwrót, taka jest kolej rzeczy, haha.
      Dziękuję ślicznie, Angie! ♥

      Usuń
  8. czytam, czytam, czytam i na końcu: "cholera, już koniec?". właśnie zakończyłaś to faktycznie dramatycznym akcentem, bo zastanawiam się o kogo chodzi w ostatnim akapicie. wydaje mi się, że o Jaspera, ale mogę sie mylić, może to być też ten Paul...
    co do rozdziału, moja droga Alicjo, jak zawsze bardzo dobry. zostało tu przedstawione to co na początku opowiadania, tylko tam chyba opowiadała o tym Leandra, a tutaj Caroline, główna psychofanka. właśnie, zawsze myślałam, że to Dee w szczególności uwielbia Aerosmith, że to ona jest gotowa zrobić wszystko, ale teraz się waham, czy to Caroline nie była bardziej w nich zapatrzona... i teraz wiem, że one chciały wykorzystać urodę i "kilka lat do przodu" Dee, żeby przyciągnąć ich do siebie. a ja myślałam na samym początku, że Madeline to zwykła groupie, której chodzi tylko o seks z zespołem... jest mi wstyd. no i tam było to tak od razu przedstawione, jak Dee szykowała się przed koncertem, a tutaj jest to opisane właściwie od początku. początek ich przyjaźni, poznawanie zespołów, ta cała fascynacja... ajj, piękne. ten moment, kiedy Caroline wyjeżdża, naprawdę był wyjątkowo smutny... nie wyobrażam sobie, jak musiała się czuć, kiedy musiała się wyprowadzić od najważniejszej osoby tysiące kilometrów... i zamiast 2 lat czekała na nią 6. to naprawdę musiała być dla niej taka... pustka...
    Steven i Caroline... jejuu, oni są cudowni. ta historia jest niesamowita. dziewczyna jest zafastynowana idolem, słucha bez przerwy jego głosu, ogląda jego zdjęcia. potem wyjeżdża, ma okazję go poznać. nie chodzi o ten seks, o to, że mogła spędzić z nim noc... tylko o to, że mogła z nim porozmawiać, dotknąć go... poznać go od takiej ludzkiej strony, a nie tej scenicznej, tej, którą widzi się w mediach. to musi być wspaniałe.

    dziękuję, że przed snem wprowadziłaś mnie tym rozdziałem w taki fajny klimat... dobranoc, dużo weny i miłego ostatniego tygodnia szkoły! ♥

    Parry ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, w poniedziałki miło sprawdza mi się pocztę rano, ponieważ przeważnie znajduję tam taki piękny komentarz od Ciebie. Poruszyło mnie to, co napisałaś względem Dee, że Ci głupio przez to, jak ją na początku odebrałaś. Och, ale to jest chyba zrozumiałe...
      Relacja Caroline i Madeline jest chyba najlepszym takim, co mnie w życiu spotkało, to jest bardzo smutne.
      Ona i Steven...ja wiem, dziękuję Ci bardzo, życzę tego samego ♥

      Usuń
  9. W końcu pojawiam się i ja, Kochana.
    Nawet nie wiesz, jak bardzo mi wstyd. Na swą obronę mam tylko czas, a raczej jego brak. Znowu. Mam nadzieję, że mnie nie znienawidzisz, bo to byłoby koszmarem. Niestety, będzie krótko, gdyż czeka mnie jeszcze jeden rozdział u Ciebie i kilkanaście u innych. Tak bywa po dwóch tygodniach nieobecności.
    Ostatni fragment, no, poruszył mnie najbardziej. dëMärs, już Ci to mówiłam wiele razy, powtórzeń się, z pewnością, ale ja Cię uwielbiam, Kochana, naprawdę. Może źle to odbieram, ale chyba chodzi o Jaspera. Tak, chyba tak.
    Wiesz, takiej więzi, jaka jest między Dee a Caroline, życzę wszystkim, sobie również. Ja... Ja uwielbiam tę dwójkę. Bardzo często zmieniam zdania na temat postaci u Ciebie, bo tworzywa z nich oddzielną historię, często myślącą. I to jest piękne. Najpiękniejsze. Wiesz, ta część całego opowiadania podoba mi się najbardziej! Bo opisuje coś, co ja tutaj ubóstwiam. Hadley była/jest cudowną osobą. Teraz to widzę, przedtem lubiłam ją najmniej, a teraz jest dla mnie Aniołem, jakkolwiek to brzmi.
    No i Steven z nią. Chyba wiesz, co o nich myślę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja Cię kocham, Suicide, za wszystkie komentarze, one są po prostu niesamowite. Nawet te najkrótsze.
      Domyślam się Twych myśli, dzięki z całego serca ♥

      Usuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')