środa, 24 czerwca 2015

epilog: And the Rain Fell Down


Chciałabym już tylko podziękować tym, którzy ze mną zostali.



Rosalie
czerwiec, 2014r.

- Zostajesz na lipiec czy wracasz do domu?
 Otrząsnęłam się, spojrzałam otumaniona po przyjaciółce, ale nie zobaczyłam wiele. Tylko głos dawał mi do myślenia - a raczej dawał mi gwarancję - że stoi gdzieś przy mnie Suzanne. Byłam niemalże pewna, że pali papierosa.
- O którym domu myślisz? – odbiłam, kiedy obraz stał się już dla mnie wyraźny. W istocie, trzymała między palcami papierosa. Zadzierała dumnie głowę ku górze, wystawiała twarz do słońca. Raziły mnie jego promienie, odbijające się od wręcz czarnych szkieł jej okularów.
 Uśmiechnęła się z uznaniem, zaśmiała krótko. – Bardzo dobre pytanie, młoda…
- Chyba bym do prawdziwego domu… - zaczęłam i nie skończyłam.
 Susie uniosła okulary, założyła je na kręcone włosy. Skrzyżowała ręce na piersiach. – Michael?
- Dobrze się bawisz?
- Oj, wiesz, że żartuję – zaśmiała się znów, pchnęła mnie przed siebie.
 Przeszłyśmy szybko na drugą stronę berlińskiej ulicy. Berlin bowiem okazał się być kolejnym przystankiem trasy Global Warming, ciągnącej się od jakichś…ponad dwóch lat. I właśnie przez te dwa lata co jakiś czas wpadałyśmy z Susie na kilka koncertów, odrywając się zarazem od naszej szarej rzeczywistości, odwiedzając przy okazji tatusiów, znajomych i oczywiście kobiety naszego życia. A nawet i rodzeństwo czasem się znalazło za sceną. Niesamowite.
 Ale wracając – Suzanne miała coś z racji. W Nowym Jorku wciąż żył ten dziwak Michael. Poznałam go, będąc jeszcze nastolatką. Prowadził zajęcia teatralne, na które kiedyś chodziłam. Zawsze wydawał mi się być dość intrygującym mężczyzną, ale nigdy nasza relacja, która jednak stała się głębsza niż uczennica-nauczyciel… nie, och, nigdy nie stała się czymś poważniejszym. A na pewno nie z mojej strony. Nie zakochałam się w nim… nigdy, o nie. A co z nim? Cóż, było inaczej. Nie chciałam nikomu łamać serca, broń Boże. Naprawdę nie chciałam. Nie sądziłam zresztą, że ktoś taki mógłby do mnie poczuć coś jak miłość, zauroczenie. Tę przysłowiową miętę. Źle na to spojrzałam, jak się okazało: Michael nie był człowiekiem, którego mogłabym przewiedzieć czy wyczuć. Tak po prostu wyszło…
- A jak tam twój kochaś, Susie? – parsknęłam w końcu, uderzyłam swoim biodrem o biodro przyjaciółki.
 Upuściła aż kolejnego papierosa, zachwiała się lekko. Przyśpieszyła kroku, błyskawicznie zrównałam swój z jej. – Czeka na mnie zapłakany!
- Doprawdy?
- Tak jest!... Nie, tak na poważnie, to pytałam, czy się w lipcu do domu wybierasz, bo nie wiem, gdzie ja mam się z nim zgadać. Bym się zabrała z tobą. 
- Nie wiem, na pewno w lipcu wracam dokądś, ale nie wiem jeszcze dokąd – odrzekłam bezradnie. Naprawdę nie wiedziałam, co zrobię w lipcu. Zapewne wrócę do Birmingham. Ale kto to wiedział.
- A, nie myślmy o tym. Stary kontynent też jest piękny – westchnęła z zachwytem.
 Kątem oka widziałam, jak odpala nowego papierosa. Sama zrobiłam zaraz to samo, choć był to mój pierwszy tego dnia, a nawet tego miesiąca. Suzanne od kilku lat związana była z jednym z wolnych amerykańskich grajków. Chłopak – mężczyzna! – nazywał się Erick Rowe. Grał w zespole. Kluby większe i mniejsze, pal już licho, jakie. Ważne, że wszędzie. Ameryka i Europa, to na pewno. Ładnie wyglądali z Suzanne i chciałam, by tak pozostało.
 Natomiast ja związałam się z angielskim tatuażystą, dwudziestoośmioletnim Louisem Summersem.
 Ale to nikogo nie obchodzi. To wcale nie jest ważne. Nikt o to nie dba.
 Dziwne, lecz zaczęłam myśleć o domu, zaciągając się papierosem u boku równie zamyślonej Suzanne. Kiedyś powiedziałam tacie, że mój dom na zawsze pozostanie w Nowym Jorku, z nimi. Ale już nie wierzyłam w autentyczność tych słów.
 Mój dom wcale nie był w Nowym Jorku.

***
 Z początkiem maja natknęłam się na coś...
„(...) W ogóle, to dlaczego Twoi rodzice tak bardzo chcieli do Nowego Jorku? Co tam takiego jest? Widziałam zdjęcia i dla mnie to nic specjalnego, uważam, że nasze Cambridge jest o wiele lepsze, ciekawsze i ma w sobie więcej magii i tajemnicy, nie powiesz mi chyba, że nie. Nowy Jork, co Twoi rodzice tam robią? (…) Wracając do Twojego Nowego Jorku, podsłuchałam kiedyś...i padło słowo „Boston”, co jest w Bostonie? Nie widziałam nigdy tego miasta, więc nie wiem. A Ty pewnie coś już na ten temat wiesz. Napisz mi, proszę.
 Będę kończyć, pamiętaj, że na Ciebie czekam i czekam na list od Ciebie, mam nadzieję, że niedługo odwiedzisz z rodzicami Cambridge. W najgorszym wypadku ja ubłagam rodziców na Nowy Jork, ale nie wiem za bardzo, jak powinnam to zrobić...przecież to jest cały ocean! (…)”

 Miał ponad czterdzieści lat, kiedy znalazłam go kiedyś przypadkiem w papierach mamy. I okazał się nie być oryginałem. Był pisany na brudno. Oryginał został wysłany do ciotki Leandry. Nie mogłam się opanować, znalazłam coś jeszcze…

„(...) Moi rodzice już nie będą razem, rozumiesz? Tata praktycznie cały czas siedzi w Bostonie, ja z mamą i bratem w Nowym Jorku. Ale byłam u taty przez dwa pierwsze tygodnie i jestem bardziej za tym Bostonem właśnie. Tam mi było lepiej, ale oni uznali, że tata jest za bardzo zarobiony, żeby się mną zajmować i muszę być z mamą (…)  Ja oczywiście tęsknię za Cambridge, pewnie, że uważam nasze miasto za ciekawsze! Tutaj to wszystko jest takie wielkie, nowoczesne...brakuje mi naszych ceglanych domków, naszego parku, wszystkiego. Śni mi się po nocach Cambridge. I Ty. I wszystko. Chciałabym tam wrócić, ale to jest...niemożliwe, Dee (…) im się nie śpieszy do Anglii.”

 Ten był odpowiedzią. Oryginalny. Do mojej mamy. Wiedziałam, że kiedyś wszystkie żyły w Anglii, ale nigdy nie drążyłam tematu. Nie sądziłam, że mama była z Leą aż tak związana swojego czasu. I nie czułam się źle, czytając nieswoją korespondencję. Zostałam poproszona o przejrzenie papierów z czerwonego pudła z salonowej komody. Mama chciała, bym znalazła tam jeden dokument, jakąś umowę. Nie wiem na co, czyją, dlaczego. Ale na wierzchu leżały listy. Kilka dni wstecz rozmawiałam z moją Madeline o przeszłości, miłości. Przy butelce półsłodkiego wina. Och, ja chciałam wiedzieć… Nie potrafiła mi się jednak wysłowić. A później znalazłam, niby z przypadku, to wszystko. Jestem pewna, że bynajmniej nie leżały tam… tak po prostu.
 Było ich jeszcze kilka. Przejrzałam je, nie zastanawiając się nad tym, co robię. Nawet jeśli zostawiła je tam celowo, nie powinnam raczej była ich czytać. One nie były moje. O mnie wtedy nawet nikt nie myślał. O mnie… w ogóle przez bardzo długi okres czasu nikt nie myślał.
 Znalazłam jeszcze jeden. Cały pokreślony, bardzo nieczytelny, pomazany. Dużo, dużo zmian. Też był czymś na podobieństwo brudnopisu. Ale chciałam go poznać, rozczytałam. Och, Boże, rozczytałam…
„19 maja 1974r.
Cholera jasna, Caroline!
 Nie mam czasu, by wszystko Ci opisać. Opowiem Ci, kiedy wrócę. Ale rozmawiałam z nimi jakieś piętnaście minut. Są obłędni, są odjechani. Są tacy inni. To nie jest Bowie i to nie są Stonesi. Ale to jest połączenie tego wszystkiego z domieszką amerykańskiej magii, rozumiesz? Uciekli mi stosunkowo szybko, ale Ty wiesz, że my tego tak nie zostawimy. To by było poddaniem się i daniem się zamknąć w czterech ścianach. A tego nie chcemy, prawda? Wyobrażałam sobie ich zupełnie inaczej, ale w sumie...dobrze wyszło. Nawet lepiej. To jest strasznie poplątane. Ale ten Twój jest tak bardzo pozytywny, że aż chcę piszczeć! Masz dobry gust, przyznaję. A ten całus, który zostawił mi na policzku jest dla Ciebie. HA! A jeżeli chodzi o...wiesz, to nic nie napiszę. Powiem Ci zaraz po powrocie,
trzymaj się, Kochana, całuję
Dee.”

 Podniosłam wolno głowę znad kartki, wlepiłam wzrok w ścianę. Analizowałam wszystko, co wyczytałam.
 Są tacy inni.
 To nie jest Bowie i to nie są Stonesi.
 Domieszka amerykańskiej magii.
 Ten Twój jest tak bardzo pozytywny…
 Całus, który zostawił mi na policzku…
 A jeżeli chodzi o…wiesz…
 Ja wiedziałam. Panie Boże, wiedziałam. Słyszałam wszystkie możliwe legendy, dotyczące poznania mojej mamy z tatą, Caroline ze Stevenem. Ale wtedy miałam namacalny dowód przy sobie. Chodziło o Joe, chodziło o Stevena. On ucałował moją, wówczas czternastoletnią, mamę, a Joe był tym, o którym nie chciała listownie opowiadać Caroline. Takie rzeczy się nie…
 Ty wiesz, że my tego tak nie zostawimy. To byłoby poddaniem się i daniem się zamknąć w czterech ścianach.
 Jak to jest możliwe? Czy mała Madeline Wakeford naprawdę miała w sobie taki magnetyzm i urok, by opętać ich sobą na całą dekadę, w którą zmienił się cały ich świat? Czy nieprzenikniona Caroline Hadley miała w sobie tyle siły, by poskromić po tym wszystkim Stevena Tylera i utrzymać go przy sobie aż po dziś dzień?
 Rozpłakałam się, trzymając wciąż na kolanach czterdziestoletni świstek papieru. Gdzie naprawdę żyłam?
 Co się działo przez te wszystkie lata?

***

  Minęło parę dni, kilka nocy. Krążyłam po zapleczu tam i z powrotem. Za wiele myślałam. Za mało rozumiałam i zdałam sobie z tego sprawę dopiero po tych dwudziestu dwóch latach. Jakąś godzinę temu panowie weszli na scenę, godzinę temu ryknął podniecony tłum, a moja mama westchnęła, w oku miała taką piękną iskrę. Nie pamiętam, bym wcześniej ją kiedyś widziała.
 Rzadko kiedy stała tak blisko tej magicznej linii między sceną a pożądanym przez tysiące backstage’m. Była sama. David poleciał gdzieś za Suzanne dobre pół godziny temu, a Caroline wyjątkowo nie wytrzymała i pognała za nimi. W końcu. Mama stała sama, patrząc tak błędnie przed siebie. Zaszłam ją od tyłu, przytuliłam. Nie drgnęła nawet, zupełnie jakby wiedziała, że zaraz coś podobnego się stanie.
- Myślałam, że cię zaskoczę – zaśmiałam się.
- Już się do tego przyzwyczaiłam przez te wszystkie lata – odparła, oglądając się lekko za siebie, uśmiechnęła się do mnie.
- W sumie racja, nie jestem jedyna…
Westchnęła, zaśmiała się cicho. Wróciła wzrokiem na scenę. – Trzydzieści… trzydzieści lat temu wbijałam sobie pręty barierek w żebra, wijąc się w pierwszym rzędzie.
 Momentalnie ją puściłam, stanęłam przy niej ramię w ramię. Spojrzałam wielkimi oczyma. – Ty…
- Miałam wejściówki, tak. Ale zanim z nich korzystałam, okupowałam scenę od przodu.
- Jak to jest, że ty… Jak to jest możliwe, że w siedemdziesiątym czwartym i później… - Nie potrafiłam.
- Nie mam pojęcia, Rosie. Nawet się nigdy nie przyznałam przed sobą, że bardzo bym tego chciała. Kiedy w osiemdziesiątym czwartym robiłam się na ich koncert, stałam przed lustrem w łazience u Leandry i patrzyłam się tak w swoje odbicie… Chcąc nieprzyzwoicie bardzo zobaczyć się znów z twoim… tatą. Byłam piekielnie ciekawa, czy któryś z nich mnie jeszcze pamięta. Miałam takie typowo nastoletnie myśli, będąc już pod sceną, że któryś z nich mnie zauważy, podchodząc do krawędzi. Coś go uderzy… ale takie rzeczy… To już nie był ten poziom ich kariery. Tylko takie moje naiwne fantazje. Ale później poszłam z Leą na backstage, ona szybko mi zniknęła z pola widzenia. Nie dbałam o to. Podeszłam do Hamiltona z Tylerem, kiedy ich tylko dostrzegłam. I to Tom mnie poznał, kiedy się przedstawiłam. Niesamowite. Ale z drugiej strony – może niezupełnie. Przecież on jest… inny od nich.
- Nie zaprzeczę… - wtrąciłam, śmiejąc się. Tom był chyba najbardziej zabawnym człowiekiem, jakiego znałam. Nigdy się nie wychylał, a i tak wszyscy go pokochali.
- A później i w Stevenie zaskoczyło – ciągnęła – że już kiedyś mieliśmy okazję się poznać. Pamiętał, jak patrzyłam tę dekadę wstecz na… Anthony'ego. I nie mówiąc wiele, uśmiechając się w zamian w ten swój… charakterystyczny sposób, nakierował mnie na garderobę mojego celu. I ciężko było na początku. Znów myślałam, że się prędzej pozabijamy niż dogadamy… ale się pomyliłam – szepnęła.
 Pomyliła się tak bardzo. Bo tata kochał ją ponad wszystko i wszystkich. Była dla niego ostoją. Widziałam to, czułam. Wzruszała mnie miłość własnych rodziców. Jak bardzo różniła się od tej Stevena i Caroline. Chociaż ich też była niezwykła. Nie wiem, ile razy wzajemnie się znienawidzili przez te wszystkie lata, ale jednak wciąż coś ich trzymało. Byli jak bomba. Jednak wszyscy ich uwielbiali. Słuchając kiedyś, jak Susie opowiadała mi o poznaniu jej rodziców, śmiałam się, tracąc dech. Natomiast kiedy ja kiedyś mówiłam jej o poznaniu Madeline i Joe – wzruszenie. A mało co wzruszało kogoś tak dzikiego jak Suzanne Tyler. Mówiła o cudzie, o czarach o czymś z sił wyższych. Że po prostu niesamowite. Nie przeczyłam.
 Mama wiele razy mówiła mi o wszystkich trasach, na których razem byli. Mówiła o zapaściach, narkotykach. Tragizmie całego ich życia. Jej. Mówiła o nich. Ludziach. O domu, który zostawiła. O niemożliwym śnie, który spełniła z Caroline. To jednak wcale nie było cudem, o nie.
 Chciałam, by trwali. 
- O Chryste… - jęknęła w końcu.
 „Dream On”.
 Mama wiele razy mówiła o…
 Mary, która dała jej przyjaciółce przepustkę do Nowego Świata.
 Peterze, który w młodości zasłynął z nieodwzajemnionej miłości do jej przyjaciółki.
 Benjaminie, który zlitował się nad nią, wpychając ją na prom do jej szczęścia.
 Jasperze, którego tak naprawdę nikt nigdy nie poznał.
 Berry, która rzekomo go zmieniła, ale nikt nie miał realnego dowodu na jej istnienie.
 Madison, która była tylko fotografem, ale jednak zapadła mamie w pamięci.
 Zacku, który był mi najwspanialszym dziadkiem pod słońcem.
 Marjorie, która…
 Co to było za życie, mamo?
 Leandra, która była najdziwniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Ale któż wie, co by było, gdyby trzydzieści lat temu nie sprzedała w alkoholowym upojeniu Tylerowi, gdzie mieszka jego przyszła żona.
 Steven, który… och, tego się nie definiuje.
 David, nasz student. Suzanne, moja siostra. Adrian, nie mogący się szczycić naszym rodowym nosem.
 Caroline, która trzymała na wodzy ich wszystkich, jeśliby trzeźwo spojrzeć na historię ich wspólnych relacji na przestrzeni tych czterech dekad.
 Anthony, o którym nigdy nie potrafiłam myśleć jak o Joe. Mama nigdy tak o nim nie mówiła. W mojej głowie brzmiało to źle. Tak samo jak bolało mnie mówienie o nim jak o ojcu. On był moim tatą. To jest mój tata.
 I Madeline…
 Miałam wilgotne oczy. Chwyciłam mamę za rękę. Nie chciałam myśleć o tym wszystkim. Spojrzałam na matczyny profil. Nie było jej przy mnie, ewidentnie. Była gdzieś… bardzo daleko. Nie wiem, gdzie była.
 Lecz ja wiedziałam, gdzie jestem.
 Mama powiedziała mi kiedyś, że w deszczu dowiedziała się o istnieniu człowieka, za którego wyszła.
 Że w deszczu kochała się z nim po raz pierwszy.
 Że w deszczu uciekała z jego domu.
 Że w deszczu wyznała mu nienawiść i miłość.
 Że w deszczu przyjęła jego nazwisko.
 Że w deszczu naprawdę za nim zatęskniła.
 Że w deszczu powiedziała mojemu tacie, że będę.
 Mama powiedziała mi kiedyś, że plamki na moich tęczówkach są śladami po deszczu.
 Kilka lat temu, kiedy dzwoniłam do taty, by powiedzieć mu, że wynoszę się ze Stanów do Anglii, powiedziałam mu, że przecież będę wracać do domu, do nich, do Nowego Jorku. Tak mu powiedziałam. Zawsze mi wpajano, że mam dom w Nowym Jorku. Przy nich. Ale to nieprawda.
 Spojrzałam wokół siebie. Te wszystkie kable, potężne skrzynie, wrzawa, chaos, scena, krzyk, blask, pokłady instrumentów, pisk. Miliony przebytych mil. Wielkie hotele. Wieczny pośpiech.
 Szczyt.
 Inny świat.
 To był mój dom.
 To tutaj zawsze wracałam.
 Bo tylko w drodze miałam ich wszystkich. 

poniedziałek, 15 czerwca 2015

XXXIV: Rola ojca


Za tydzień się pożegnamy.

* *** *
***

David
wrzesień, 2007r.

Już wiedziałem, dlaczego wcześniej tak szybko ulotniła się z pokoju. 
- Mała franco, nienawidzę cię! – wrzasnąłem, wybiegając zza rogu jednego z licznych korytarzy hotelu Borgata w Atlantic City. Wspaniałe życie na trasie z ojcem.
- Co się drzesz? – Usłyszałem gdzieś za sobą.
 Zrezygnowany zatrzymałem się, tracąc na chwilę równowagę. Odgarnąłem poszarganą grzywkę z czoła i odwróciłem się, a moje oczy ujrzały stojącą niewiele dalej ode mnie Rosalie. Brunetka wzięła się pod boki i z gracją pokonała dzielącą nas odległość, stanęła przy mnie i zadarła lekko głowę ku górze, wbiła we mnie swoje zamglone spojrzenie, a jej kropkowane tęczówki przerażały mnie dość bardzo, ciężko stwierdzić dlaczego. I tak naprawdę wcale nie musiała specjalnie się wysilać, by skrzyżować nasze spojrzenia – była mojego wzrostu. A zatem kości dostała od ojca, jako jedne z nielicznych cech. Poza nosem, naturalnie. Nawet nie wiem, kiedy przerosła Madeline ani kiedy stała się taka jak Joe, a nawet nieznacznie wyższa. Ten ostatnio zaczął się dziwnie garbić, a może raczej krzywić. Rosie mówiła, że to przez Stevena z całą pewnością, a ja kiwałem ze zrozumieniem głową, bo miało to jednak jakiś sens. Mój ojciec potrafił doprowadzić człowieka nawet do takiego stanu, że ten bez problemu by się momentalnie skręcił. Byleby tylko mieć spokój. A kto jak kto, ale Joe znosił jego ględzenie od blisko czterdziestu lat. To całkiem dobry wynik, zważywszy na to, że ja miałem dziewiętnaście, a już wychodziło mi bokiem jego ego. Mhm, taki był. Takiego go trzeba było...kochać.
- David, do cholery, powiedz mi, dlaczego drzesz się na cały hotel! – powiedziała znów, szturchnęła mnie łokciem w bok i najwyraźniej nie liczyła się z moimi uczuciami.
- Zgadnij – warknąłem, choć nie zabrzmiało to groźnie. Już nie miałem siły.
- Stevena nie ma, Caroline jest z moją mamą, a więc została tylko…
- Tak – uciąłem, przejmując pałeczkę – dokładnie, została tylko Suzanne, kurwa, jak zawsze zresztą.
- Co tym razem?
- Nic. Po prostu jest idealną kopią tatusia, to wszystko. Śmieje się jak on, rusza, a co gorsza: mówi jak, kurwa, kurwa, on.
 Uniosła jedną brew, skrzyżowała ręce na piersiach. – To chyba rutyna. Powiedz mi coś, czego nie wiem.
- On jest najbardziej pyskatą, wredną i podłą osobą na tym świecie, Rosalie. Ona mnie chce wykurzyć z tej rodziny odkąd sobie zdała dobrze sprawę z mojego istnienia.
- Chyba dramatyzujesz…?
- Nie – fuknąłem.
 Ale dramatyzowałem. Emocje opadały. W końcu.
 Moja siostra była jak dwie krople wody ze Stevenem, nie da się ukryć. Dał jej praktycznie wszystko, co mógł. Moja siostra bliźniaczka niby, ale jednak do mnie trafiło i coś od matki, do niej – bardzo niewiele. Albo po prostu Suzanne chciała bardziej uwydatnić swoje męskie geny, nazwijmy to tak, choć Zack Whitford od dawna się śmieje, że to kwestia sporna jest. Ja milczę, tak dla własnego bezpieczeństwa.
- Nie wpuszcza mnie do domu, kiedy jesteśmy w Nowym Jorku, a kiedy jesteśmy na trasie i tak się, niestety, zdarzy, że jesteśmy na niej razem, to bierze ten pierdolony klucz, mój klucz, i Bóg jeden wie, co z nim robi. Albo nie wiem, gdzie jest moja walizka, która później znajduje się w najmniej spodziewanym miejscu. I mamę to w ogóle nie rusza, kręci tylko z politowaniem głową, a tata…
- Tata pomaga Susie, wiem – parsknęła śmiechem, oparła się plecami o ścianę, klasnęła w dłonie, jakby dla podkreślenia znikomego, przynajmniej dla mnie, komizmu sytuacji.
 Zawsze tak było, że mój własny, rodzony ojciec pomagał mojej diabelskiej siostrze w upokarzaniu mnie. Bawiło go to. A ja wpadałem w szał. Też jednak dziwić się tutaj nie mogłem, ponieważ przecież właśnie taki był Demon Krzyku, pan Steven Tyler. Podczas gdy ja czasami wolałbym być kimś innym, jak jego synem. To źle brzmi, ale ma głębszy sens, ja tylko… Chciałbym czasem być nie Davidem Tylerem, a Davidem Tallarico. Wiedziałem, że to niemożliwe, w końcu Tallarico w grę nie wchodził. Mój tata nazwisko zmienił, mama, wychodząc za niego, sama stała się panią Tyler, wymazując zarazem z papierów swoje panieńskie – Hadley. Szkoda, ale nie mogłem na to nic poradzić. Zostało mi tylko prowadzenie żywota pod szyldem „David Tyler, syn wokalisty najpopularniejszego zespołu Ameryki a jednego z najpopularniejszych na całym świecie i Caroline Tyler, właścicielki potężnego centrum kultury, mającego swoją siedzibę w Nowym Jorku oraz fotomodelki lat osiemdziesiątych/dziewięćdziesiątych (którą stała się z przypadku, ale nie od dziś wiadomo, że miała wielki dar do łapania okazji, nie straciła go nigdy, więc czas przeszły jest zbędny)”. I tyle ludzi interesowało, jeśli o mnie mowa. Nikogo już nie ruszało, że studiowałem na nowojorskim uniwersytecie, że chciałem być grafikiem, a to wszystko wina ciotki Dee. Doskonale pamiętam, jak szkicowała dla mnie niesamowite rzeczy, które ja później kolorowałem. Jako dzieciak i nie, to wcale nie skończyło się tak dawno.
- Praktyka czyni mistrza, David! – mówiła, podając mi całe pliki kartek, czekających tylko na moje kreski.
 Czasem ona rysowała część, a ja kończyłem. Robiliśmy to razem. To bardzo rozwijające, daję słowo. I kiedy ja siedziałem tak z Madeline, moja siostra goniła z tatą nie wiadomo gdzie i dlaczego. Mama paliła papierosy z Joe, śmiała się z nim z całego świata. A Rosie bawiła się w teatrze. Coś ją tam ciągnęło. Ojciec wszczepił w nią scenę, dał gitarę i nauczył grać. I ona na scenę rzeczywiście wyszła i grała. Ale nie tak i nie na taką scenę. Wszyscy byliśmy w lekkim szoku. A najbardziej Adrian, ale to już inna sprawa, nieważne. Jeżeli o mnie chodzi jeszcze, to…
- Ale ty zapominasz chyba, ile razy zalazłeś za skórę Stevenowi, i że zrobiłeś to razem z Susie, kochany…
 Jej śpiewny głos z nutą kpiny zadzwonił mi w głowie. Spadłem z hukiem na dół, popatrzyłem po niej. Śmiała się ze mnie bezgłośnie, ale widziałem to doskonale w jej oczach. Joe wyrażał się za pomocą mimiki. Madeline też. Logiczne, że dziecko nie miało innego wyjścia. Tylko Adrian gadał jak potłuczony, ale on połowicznie dostał zupełnie inne geny. Zupełnie inne…
- O czym ty… - zacząłem, odbiłem spojrzenie, moje było podejrzliwie. Spytałem ją tak głupio, doskonale wiedziałem, o czym mówiła. Na cholerę mi zgrywać niewiniątko, skoro jednak coś z Tylera miałem. – A zresztą nieważne.
- Nie, David, to nie jest nieważne. – Uśmiechnęła się litościwie. – Cały czas naskakujesz na to, że Susie coś zrobiła, a jeszcze kilka lat, bo jakieś dwa, temu razem doprowadzaliście tatusia do szewskiej pasji, pałętając mu się wciąż pod nogami i włażąc wszędzie tam, gdzie was być nie powinno. I jeszcze ona jak ona, ona czasem zostawała ze mną. A ty, ciekawski, łaziłeś do stref zamkniętych.
 - To co innego…
 Ale miała znów rację. Sposób, w jaki mówiła, był wręcz groteskowy i mnie zaczynał co najmniej denerwować, ale wiedziałem, dlaczego to robiła. Tak, oskarżałem wciąż Suzanne, że jest taka i owaka, podczas gdy w rzeczy samej dwa lata temu o mało nie doprowadziłem do odwołania koncertu, bo wlazłem tam, gdzie naprawdę nikt nieupoważniony nie powinien być i zjebałem, co było tylko kwestią czasu. Koncert co prawda się odbył, ale z opóźnieniem. Dwuipółgodzinnym.
- W sumie ty nie masz po kim być ułożonym dzieckiem, ona też – zauważyła w końcu Rosalie. Odetchnąłem w sobie z ulgą, ponieważ w końcu powiedziała coś, co mnie nie rozdrażniło.
- Oj, ona zdecydowanie! – Trzeci głos wybił nas z rytmu.
 Rosie aż odskoczyła, ja się obruszyłem. Skierowaliśmy głowy w stronę końca eleganckiego holu. Kątem oka dostrzegłem, jak Rosalie zwęża usta. Sam skrzyżowałem ręce na piersiach, teraz ja.
 W naszą stronę podążał roześmiany Graham Whitford, kolejna pociecha Brada, prowadząc zawzięcie wyrywającą mu się Suzanne. Zabawnie wyszło. Chłopak był zaledwie rok straszy od Rosie, czyli miał jakieś szesnaście lat, moja siostra miała dziewiętnaście, ale jednak była postury dość bardzo drobnej, a zatem nie miała szans w zestawieniu z synem Whitforda. Tak mi nie szkoda, że nie wygrała swoją pyskatą buźką z siłą Grahama. Wiedziałem, że jednak jest swoim człowiekiem.
- Uciekała – powiedział, kiedy w końcu dotarł z Susie do nas.
- A tam zaraz uciekała… - prychnęła oskarżona, spojrzała na mnie z odrazą.
- Jak dla mnie uciekała.
- Bo ty…
- Już, przymknijcie się… - mruknęła Rosalie, zrobiła krok w przód, wzięła za rękę przyjaciółkę. – Chodź ze mną.
- Z przyjemnością.
 Jęknąłem z rozpaczy, co mi pozostało? Mordowałem wzrokiem zarówno Rosie, jak i swoją wieloletnią oprawczynię. – Co to znaczy: Chodź ze mną?
- I tak się nie dogadacie, i tak nikt nie powie, o co poszło tym razem, i tak nawet nikt nie chce tego słuchać. – Młoda wywróciła oczami, skierowała się w stronę swojego pokoju, trzymając wciąż przy sobie Suzanne. – Wy nie umiecie ze sobą rozmawiać, kiedy są przy was inni. Pozujecie. – Wzruszyła ramionami, a ja zobaczyłem, że głowa mojej siostry momentalnie skierowała się w stronę głowy Rosie. Uderzała w nią iskrami z oczu jak nigdy.
 Nie znosiła krytyki. Zaraz po tym Rosie wepchnęła Susie za drzwi, weszła za nią i zamknęła je z drobnym hukiem. Zostałem w holu sam z Grahamem, kiwającym z uznaniem swoją głową.
- Co to miało być… - syknąłem.
- Nie wiem, ale ciężko się z nią nie zgodzić – rzekł mój towarzysz i poklepawszy mnie po ramieniu, oddalił się tam, skąd przed chwilą przyszedł. – Ale nie przejmuj się, Tyler. - Pomachał mi jeszcze. I zniknął za rogiem.
 Zostałem już sam. Wypuściłem ze świstem powietrze i sam wróciłem do siebie. Idąc do niego, słyszałem nerwicowy głos swojej siostry i spokojny, głęboki, należący do Rosalie. Co ona chciała…?
 Kiedy znalazłem się już w pokoju, który dzieliłem tam, chcąc czy nie, z Susie, podszedłem do lustra i zacząłem świdrować wzrokiem swoje obicie. Kiedyś kręcone, jak mamy, teraz już tylko lekko falowane włosy opadały mi na twarz. Falowane jak…nie. Brązowe, jasny orzech. Oczy granatowe, jak mamy. Ale oprawa już nie jej. Podbródek też nie mamy. W oku też coś miałem, moja mama - już nie.
 Moja mama umiała obejść się z krytyką. Ja nie potrafiłem.
 Ktoś też nie potrafił.
- Nie przejmuj się tym… - mruknąłem, wciąż patrząc w taflę lustra. – Tyler.

Steven

- Czemu moje dziecko leży jak martwe na kanapie? – spytałem, siadając na wolnym kawałku owej kanapy. – Młody, co jest?
- Nic.
- No to inaczej: co tym razem zrobiła?
- Skąd wiesz, że chodzi o Suzanne? – Podniósł się, wsparł na przedramionach. – W ogóle nie powinieneś być teraz gdzieś na…nie wiem, tej hali? Która jest godzina?
- Dzięki za troskę, zdążę. Trzecia dochodzi. Po południu, jakbyś miał jeszcze wątpliwości – odparłem życzliwie, wywrócił oczyma, kontynuowałem – a o kogo innego może chodzić, jak nie o nią? Nie jestem idiotą.
- Nic nie zrobiła, po prostu mnie denerwuje… A co do tego drugiego, to Joe mówi, że…
- NIE słuchaj wszystkiego, co on mówi. To, że raz na kilka godzin coś powie, nie od razu świadczy o tym, że ma sens. Bo tak naprawdę, to chyba nigdy nie miało. – Uśmiechnąłem się do niego. Ostatnio miałem wrażenie, że coś jest nie tak. – Więc co z Susie?
- A gdzieś mi prace na zajęcia pochowała, nie wiem, kurwa, gdzie…
- Futerał od gitary – rzuciłem automatycznie.
 David znieruchomiał, wpatrywał się we mnie jak w ruchomy cel. Mógł zaraz wybuchnąć. Uniosłem ręce w obronnym geście.
- Ja pierdolę, co? – warknął wściekle, podniósł się do pozycji siedzącej. Przeklinał sporo, ale nic nie mówiłem. Nie byłem autorytetem, zresztą on miał dużo stresu. Umiał się hamować, kiedy było trzeba. – Jaki, czyj futerał? Który? Przecież ich tutaj jest z tysiąc!
- David, ale spokojnie…
- Tato! Nie, kurwa, jak spokojnie, skoro ona… I skąd ty… Zresztą, co się głupio pytam. Perry czy Whitford? W ogóle dlaczego…
 Błyskawicznie zeskoczył z kanapy, poprawił na sobie koszulkę. Westchnąłem cicho, sam wstałem, podszedłem do syna. Położyłem mu dłoń na ramieniu, lecz on zdecydowanie ją z siebie zrzucił. Bez słowa zniknął w swojej tymczasowej sypialni, po chwili pojawił się z paczką papierosów w ręku. Ignorował mnie, jakby nie widział.
- Synu, stop – rzuciłem twardo, choć z uczuciem, kiedy ten kierował się już w stronę drzwi. Nie zadziałało. Był zdesperowany i zły. Znałem to i nie mogłem mu się dziwić. Wiedziałem, co jest nie tak. Patrząc wtedy na niego, pomyślałem, że może byłem zbyt… - David, hej, chwila… - ponowiłem prośbę, podbiegłem do niego, wyprzedziłem i zamknąłem przed nami drzwi, które ten przed sekundą otworzył.
- Czego jeszcze? – Paraliżował mnie wzrokiem. I działało to na mnie, miał je po Caroline. – Chcesz się pośmiać? Bo śmiesznie będzie, jak obleję coś na tych cholernych studiach i tematem numer jeden będzie, że syn takiej ikony jak ty nie poradził sobie na kierunku dla oszołomów, jakichś pierdzielonych artystów czy tam grafików, jeden pies!
- David, nie, daj mi coś powiedzieć. – Znów zrobiłem to samo, kładąc dłonie na jego ramionach. Tym razem pozostał w ogóle niewzruszony, patrzył na mnie jak na wroga. – Niczego nie zawalisz.
- Ty tego nie możesz wiedzieć, nie masz pojęcia, co to znaczy studiować, ani nie wiesz, czym jest odpowiedzialność!
- Synu…
 Zabolało. Trafił w sedno.
- David… - Nie miałem już nic na swoją obronę. – Nie wiem, masz rację. Nigdy nie byłem na studiach, nie mam pojęcia, jak to wygląda. Nawet bym się tam nie dostał, jeszcze na takie jak twoje. To już na pewno. Ale…
- To powiedz o tym swojej córce jeszcze, niech zrozumie, że ja zniosę nie wpuszczanie mnie do domu na noc, chowanie moich ubrań, walizek i innych pierdoł, ale niech ona tylko zrozumie, że wara od moich książek, prac i wszystkich zadań. O nic więcej nie proszę… - wyrzucił z siebie na jednym tchu. Dyszał jak po długim biegu. I prawdopodobnie naprawdę pokonał długą drogę…
 Patrzyłem na niego w milczeniu, on na mnie. Między nami odbijał się tylko jego ciężki oddech. Zobaczyłem wtedy, że coś przeoczyłem, już kilka lat temu. Chciałem traktować go na równi z Suzanne, ale to było niemożliwe. On był od niej diametralny różny. On skończył liceum, poszedł na studia. Chciał wybudować gdzieś swoje własne gniazdo i być niezależnym. Nie widziałem, że dla niego to nazwisko nie znaczy absolutnie nic. Że dla niego Tyler znaczyło tylko Tyler. A nie ten Tyler. On nie chciał życia, jakie mu zaoferowałem wraz z Caroline. Nie potrzebował go. Chciał…
- Ja nie mam wyrąbane na wszystko tak jak Susie, tato. Ja nie chcę żyć na walizkach, tułać się po bogatych hotelach… To znaczy chcę, ale nie przez to, że wy. Sam sobie chcę na to wszystko zapracować. A… A Madeline mówi, że mam talent. Ona chyba wie i widzi. Potrzebuję tylko, żebyście to zrozumieli, nic poza tym. I mi pozwolili robić po swojemu. Nie chcę waszej pomocy, ale i nie chcę żadnych utrudnień. Mnie Suzanne nie posłucha. Ty masz na nią największy wpływ.
 Nie wiedziałem, co mam mu odpowiedzieć. Wzruszył mnie. Miałem takiego syna… Mój syn był starszy ode mnie. Mój syn był dojrzalszy. Mój syn…
- Mogę już iść? Bo mi wyniosą te futerały… - jęknął cicho, cofał się powoli.
 Dalej nie wiedziałem, co robić. Potrząsłem tylko głową i bezgłośnie przytaknąłem.
- Whitford – wyrzuciłem z siebie w końcu, kiedy David przekroczył już próg pokoju. Odwrócił się i spojrzał po mnie pytająco. – Futerał. Grahama. Whitford. – Nie umiałem się wysłowić.
- A to sukinsyn mały… - skomentował, unosząc brew. – Dzięki…
- Porozmawiam z Suzanne…
- Podwójne dzięki.
 Po tych słowach odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w stronę wind. Zapomniałem o czymś jeszcze. – David! – zawołałem. Odwrócił się znów, widziałem już to zniecierpliwienie, malujące się na zmęczonej twarzy.
- Co jeszcze?
- Kocham cię, młody. – Szybko podążałem w jego stronę, korzystałem z okazji, że stał, czekając na windę. – Nie miej mi za złe, że taki jestem, byłem. I będę. Po prostu czasem chyba tak się dzieje, że to synowie muszą ojców wychowywać, podczas gdy oni stają się braćmi swoich córek… Liv i Mia ci to potwierdzą, choć one we mnie miały jeszcze innych członków rodziny. Nie umiem być ojcem, jakiego byś chciał mieć. Ale kocham cię, David. – Bezceremonialnie przytuliłem go, kiedy w końcu byłem wystarczająco blisko. – I musisz wiedzieć, że mnie może znać pół świata czy nawet cały…
- Ta skromność…
- Cicho. Może mnie znać, ale ty zdaj sobie sprawę, że osiągnąłeś więcej ode mnie. Mimo wszystko, ale stoisz wyżej, młody.
- Dobra, tato, bo się wzruszę jeszcze… - mruknął, poczułem jego rękę na swoich plecach. Po chwili usłyszałem dźwięk drzwi, otwieranych przez windę. – Lecę, a ty idź już lepiej tam, gdzie twoje miejsce. Bo po koncercie cię ocenię. Więc pilnuj się – powiedział, puszczając mnie, wchodząc tyłem do czekającej na niego widny. Wciąż mnie obserwował. – Okej?
- Słowo!
- Prawidłowo – zatwierdził; drzwi zaczęły się zsuwać.
 Uśmiechnąłem się i w końcu sam odwróciłem, ruszyłem w przeciwną stronę.
- Tato, też cię kocham! – Usłyszałem przytłumiony krzyk.
  Zaśmiałem się. Oczywiście musiał zaczekać, aż nie będę go widział, nawet słyszał wyraźnie. Nie potrafił okazywać uczuć publicznie, a zwłaszcza rodzinie. Co za nieśmiały dzieciak. I jakże inny od swojej siostry. Suzanne nie poszła na studia, pracowała już razem ze swoją kochaną matką w tym przeklętym centrum, które moja Caroline przejęła po Mary Firby równo dekadę temu. Stara uznała, że nie ma już na to siłę, a moja żona nada się na właścicielkę jak nikt inny. Naturalnie. A że Susie miała w swojej krwi krew swojej matki – również była idealna, by tam robić. Władcza, charyzmatyczna i z poczuciem humoru. Moim, co więcej.
 A zatem spłodziłem offową aktorkę, kontrowersyjną artystkę, stanowczą panią przedsiębiorcę oraz studenta. Byłem dumny z nich wszystkich i kochałem ich wszystkich najbardziej na świecie. Ponad wszystko. Ale ostatni z nich uświadomił coś bardzo ważnego. Miał zaledwie dziewiętnaście lat.
 Coś, czego nie zrobił nikt wcześniej.
 Byłem...

Joe
wrzesień, 2010r.

 Ciężki dzień, wieczór. Męcząca trasa. 
- Gdzie teraz jesteś? – Usłyszałem, kiedy tylko odebrałem telefon. Pytanie mnie co najmniej zdezorientowało, zwłaszcza, że zadała mi je… Rosalie? Miała nad wyraz pobudzony głos. – Tato, halo?!
- Jestem, jestem – odpowiedziałem otumaniony. – Rosie?
- Tak, gdzie jesteś?
- Winnipeg, ale o co chodzi? Stało się coś? – pytałem. Czułem się z myślami jak dziecko we mgle. Nie wiedziałem, co się dzieje.
- Nic się nie stało, ale muszę cię poinformować, niestety telefonicznie, o czymś bardzo, bardzo, bardzo ważnym!
 Usiadłem na jednej ze skrzyni na sprzęt, już zupełnie zignorowałem wszystkich, latających nerwowo po naszym backstage’u. Wsłuchałem się w głos swojej córki, nie wiedząc, czego się spodziewać, co było dla niej tak ważne. I dla mnie, przy okazji, też miało być.
- Wynoszę się do Anglii, od nowego roku już mnie tu nie będzie! – pisnęła.
 Zmroziło mnie. O czym mówiła? Do jakiej Anglii, po co?
- Ale… - wykrztusiłem. Za dużo jak na jeden raz.
 Słyszałem jakieś szmery w słuchawce, po chwili dotarł do mnie głos mojego syna. – Żyjesz tam?
- Żyję, żyję – zapewniłem, choć nie wiem, czy nie kłamałem – Adrian, o czym wy… Co się tam dzieje?
- Rosalie będzie gwiazdą za oceanem. Teatry, sceny, gra. Prawe twój świat. W końcu się zdecydowała.
- Ale jak, kiedy, dlaczego, jak… Madeline wie? – Nie docierało do mnie nic. Nie rozumiałem. Zaatakowali mnie nagle i jednym telefonem podburzyli mój grunt. – Czekaj, Adrian, po kolei… Co się właściwie stało? Co ją napadło?
- Nic jej nie napadło, od dawna o tym myślała. Nie przepada za Nowym Jorkiem, a przecież nic jej tutaj nie trzyma. Chce się uczyć i grać w Anglii, co w tym złego? Dorosła, masz dorosłą córkę, staruszku – zaśmiał się, a we mnie coś strzeliło?
 Kiedy Rosalie dorosła? Kiedy skończyła szkołę? Ile miała lat i dlaczego już skończyła osiemnaście? Dlaczego pozwalałem jej palić swoje papierosy, czasem robiłem to z nią? Czemu siedziałem z nią na naszym ogrodzie i piłem piwo, wino, drinki, cokolwiek? Kiedy dałem jej swoją gitarę? Jak to możliwe, że nauczyłem ją grać, a ona wszystko pojęła? I jak to możliwe, że moja córka chciała mnie zostawić?
- Daj mi ją do telefonu! – zażądałem. Czy panikowałem?
- Co? – zaświergotała po chwili. Była autentycznie szczęśliwa.
- Rosalie, ale dlaczego Anglia? Masz w Nowym Jorku nas, dom, rodzinę, wszystko.
- Tato, ale spokojnie.
 Kiedy ja nie potrafiłem. Nie wiem, co mnie napadło, ale rozpaczliwie chciałem ją zatrzymać w miejscu, w którym się urodziła. W którym przyszła na świat.
- Nie znikam z twojego życia przecież – mówiła - przecież wciąż będę. I będę wracać. Często. Do domu. Po prostu będę pracować poza nim i w innym rytmie, jak przeciętni ludzie. Ty też masz nas w Nowym Jorku... 
- Rosie…
- Wyjdę na scenę, zagram, zejdę z niej… I po jakimś czasie przylecę do Nowego Jorku. Brzmi znajomo, tata? – spytała ciepło.
 Brzmiało. Zrobiła to specjalnie?
- Czy ty czasem nie…
- Kocham cię, tato. Musiałam powiedzieć o tym wcześniej. Jestem szczęśliwa. I porozmawiamy później, bo zapewne ci przeszkodziłam.
 Nie zdążyłem już nic powiedzieć. Śmiała się, a potem rozłączyła.
 Siedziałem wciąż na ciężkiej skrzyni, patrząc przed siebie. Co miała w sobie Anglia i dlaczego mnie tak sponiewierała? Oddała mi Madeline tylko po to, by po latach odebrać mi córkę? Chyba, że to nie Anglia mi ją odebrała. Rosalie miała talent. I on kazał jej gnać tam, gdzie mogłaby go w pełni rozwinąć. Znałem to. Nowy Jork nie był miastem dla artystów. Hopedale też nie. Hopedale wygnało mnie dekady temu tak jak teraz Nowy Jork wyganiał w świat moją córkę. Niech szuka szczęścia. Niech łapie swój wiatr. Niech gra. Sobie też to mówiłem. Mnie nie miał tak kto inny.
 Kochałem ją z całego serca.
 Nie mogłem jej tu zatrzymać. Rosalie już dawno zakpiła z tego świata. Przecież niemożliwym było, by się pojawiła wśród nas.
 Kocham ją za to wszystko.
 Pokręciłem głową, zaśmiałem się. A potem wyszedłem na scenę i zagrałem. Co kilka dni to samo, taka praca.

 Ale wszystko po to, by później wrócić do domu. 

***

poniedziałek, 8 czerwca 2015

XXXIII: Witaj, dziecko, w Nowym Świecie


W przyszłym tygodniu przedstawię Wam lepiej te dwie miłe i młode, piękne damy.

* *** *
***

Suzanne
wrzesień, 2001r.

- Susie, ale co się dzieje?...
 Nie dawała spokoju już którąś godzinę, a ja nie wiedziałam, co powinnam jej powiedzieć. Przecież ja sama nie rozumiałam wiele, tylko tyle, ile zobaczyłam w telewizji, ile usłyszałam ze zduszonych rozmów mamy i taty, Joe’go i Dee, potem całej reszty osób, które wpadały i wypadały wciąż z i do naszego pokoju. Od rana działo się coś złego, tyle wiedziałam na pewno. Ciocia płakała, ściskała wciąż kurczowo rękę wujka, mama siedziała i zasłaniała usta dłonią, wpatrzona w ekran telewizora, z kolei tata siedział przy niej… Wyglądał tak, jak jeszcze nigdy. Nigdy nie widziałam go takiego. Był wstrząśnięty i autentycznie się bał. Wszyscy byli przerażeni.
- Samoloty uderzyły w World Trade Center – powiedziałam głosem pozbawionym emocji, spojrzałam na Rosie, siedzącą przy mnie na łóżku.
- Jak to? – Wbiła we mnie swoje spojrzenie, zacisnęła pięści. – Jak to uderzyły?
- Nie wiem.
 Nie wiedziałam. Zaczynało do mnie docierać. Miałam przed oczyma obraz dwóch potężnych bliźniaczych wieży, które mijałam z mamą nie raz i nie dwa. Nawet byłam kiedyś w jednej z nich. Mój mózg nie potrafił ogarnąć tego, co słyszałam, co się stało. Bo jak to możliwe, że dwa samoloty, na których pokładach byli Bogu ducha winni ludzie, wleciały tak po prostu w dwa wieżowce, w których z kolei przebywali inni? Pracownicy, osoby, które rano wyszły do pracy, by później z niej wrócić do domu, do swojej rodziny. Tak jak mój tata wracał do domu.
 Kim byli ci, którzy sterowali samolotami? Dlaczego to zrobili? Dlaczego padło akurat na World Trade Center? Dlaczego nasze miasto? Jak to możliwe, że takie rzeczy mają miejsce w świecie, w którym żyjemy? Dlaczego się zabijamy nawzajem? Jaki jest sens rodzenia, skoro może nie być dane przeżyć życia w normalny sposób? Czy…
- Ale przecież tam byli ludzie! – krzyknęła, przewalając mnie na łóżko. – Susie, ludzie! Cała masa!
- Rosie, wiem. – Popatrzyłam w jej przerażone oczy. – Tam wciąż są ludzie.
- One się zawalą! Wieże! Przecież ich trzeba zabrać!
- Zabiorą…
- Moja mama płacze! Ci ludzie umrą?!
- Rosalie… - jęknęłam cicho.
 Było mi szkoda małej. Rosalie z natury była dzieckiem dość bojaźliwym i zżytym ze swoją mamą najbardziej na świecie. Z tatą zresztą też, za każdym razem, kiedy był, ona przy nim. Trzymała się blisko ich, obawiając się większości tego, co wokół. Nie lubiła oglądać filmów katastroficznych, pojmowała bardzo dużo i miała później równie katastroficzne wizje. Była bardzo bystrą i mądrą dziewczynką. Kiedy w dziewięćdziesiątym ósmym oglądaliśmy „Armageddon” z moją Liv... Film dotknął mnie, jasne, moją mamę, tata z Joe i resztą dumnie się uśmiechali, słysząc samych siebie w tle, z kolei Rosie siedziała, przyklejona tak do Dee, lejąc łzy litrami. Bała się, stresowała – ciężko stwierdzić. Mama powtarzała zawsze, że Madeline jest uczuciowa, ale w porównaniu ze swoją córką, to jest jak ten kamień. Chyba musiałam wierzyć. Rosalie zawsze chciała mieć szczęśliwe zakończenia, nie znosiła, gdy działo się źle. Uwielbiała ludzi, choć wstydziła się z nimi rozmawiać, ale i bez tego wszystkich rozczulała swoją samą osobą i sposobem bycia. Nie chciała widzieć ciemnej strony świata.
 Dlatego było mi jej szkoda.
- Już poumierali – rzuciła w końcu, miała taką kamienną twarzyczkę. – Tak?
- Nie umarli – zaoponowałam. – Zginęli.
- Jeszcze gorzej…
 Milczałyśmy dalej. Wszyscy byliśmy w hotelu w Virgina Beach w stanie Wirginia. Trwała trasa, mająca wypromować kolejny album Aerosmith – „Just Push Play”. Mieli grać właśnie tego dnia, ale ze względu na to, co właśnie stało się w Nowym Jorku, koncert został bezapelacyjnie odwołany i sądzę, że nie był na świecie osoby, która miałaby jakiekolwiek pytania, dlaczego. Odwołano jeszcze koncerty w Camden i Columbii.
 Zaatakowano i Pentagon. 
***

- Mogę wejść? – spytałam kilka godzin później, wystawiając swoją zmęczoną głowę za drzwi pokoju hotelowego Madeline i Joe, Rosie. Nie uzyskałam odpowiedzi, więc ponowiłam pytanie, ale ciszej. – Mogę wejść?...
- Susie, wchodź, pewnie. – Dotarł do mnie spokojny głos Dee. – Śmiało.
- Dziękuję – odparłam, wchodząc już do środka, zamknęłam ostrożnie drzwi. Ruszyłam przed siebie, wchodząc do głównej części pokoju, gdzie zastałam ciocię, siedzącą na kanapie wśród różnych gazet codziennych. Telewizor włączony, choć wyciszony. Podeszłam powoli do Madeline, usiadłam niepewnie przy niej. – Sama jesteś?
- Nie. Rosalie zasnęła, a Joe poszedł razem z twoimi rodzicami.
- Czemu zasnęła?
- Nie chciała już słyszeć o tym, co się stało. Poza tym powiedziała, że jak się obudzi, to może to wszystko okaże się być jakimś…snem – westchnęła, uśmiechnęła się do mnie jak przez mgłę. – Ma tylko dziewięć lat, czegóż można chcieć oczekiwać, Susie. A David gdzie?
- Został w pokoju, czyta coś. W zasadzie on nic nie powiedział na to wszystko, jak zawsze chce pozostać w ogóle niewzruszony, ale chyba jest przerażony. Co w tym dziwnego…
 Myślami odbiegłam od Madeline, skupiłam się na tym, co powiedziała o Rosie. Że poszła spać z nadzieją, że to wszystko jest snem. A co, jeśli to prawda?
- Gdzie poszła mama z tatą i Joe? – spytałam, ale naprawdę mało mnie to wówczas interesowało.
- Coś… Coś w sprawie tych odwołanych koncertów. Same formalności… Nie dla mnie.
- Czy ja mogę cię o coś spytać? – Poddałam się, nie miałam już siły na takie krążenie wokół sedna sprawy.
- Oczywiście, zawsze.
- Dlaczego tak się stało…
 Przekręciła głowę, utkwiła we mnie swoje szary oczy. Myślała intensywnie, oddychała ciężko, powoli. Zadałam głupie pytanie, na które przecież nie istniała żadna racjonalna odpowiedź, ale byłam po prostu ciekawa, co ona powie. Bo jednak nie dało się tego przemilczeć.
- Nie wiem, Suzanne. Ale dzisiaj poszło znacznie więcej, jak dwie potężne wieże w naszym mieście. W naszym przeklętym Nowym Jorku…
- Ludzie umarli… - wtrąciłam cicho. – Zginęli.
 Miałam przed oczyma obrazy tych straceńców, którzy już nie mieli najmniejszych szans, którzy po prostu skakali z tych strasznych wysokości. Nie licząc na nic. Nie zostało nawet na co liczyć. Szczerze mówiąc, to sama wolałabym zginąć poprzez roztrzaskanie się na miejskim asfalcie i po prostu momentalnie stracić wszystko…niż płonąć, tracąc powoli świadomość, widząc całe to przeklęte życie, jak przelatuje mi gdzieś przed oczami, pokazuje, ile rzeczy zostało do zrobienia, że już nigdy nie będę miała okazji ich zrobić. Bo już nigdy stąd nie wyjdę. Zachciało mi się aż płakać, ale nie chciałam tego robić przy cioci. Wiem, że od razu zrobiłaby to samo, wszyscy mieliśmy dziś wyjątkowo miękkie oczy.
- Zginęła dzisiaj część wiary każdego z nas – powiedziała nagle cicho, pogłaskała mnie po głowie. Spojrzałam niepewnie na nią, mówiła dalej. – A na pewno starszego pokolenia.
 Chciałam spytać dlaczego tak się stało, ale coś miałam w gardle. Nie pozwalało mi na nic.
- Świat, w którym się wychowałam już nie istnieje. Świat, w którym dorastałam ja, twoja mama, tata, Joe, wszyscy, których tak znasz. My. Już go nie ma, Suzanne. Runął razem z World Trade Center. Odszedł razem z duszami tych wszystkich, niewinnych ludzi – szepnęła. Nigdy jeszcze nie widziałam, by ktoś krył się i walczył z taką grubą ścianą łez. Ale ona dawała radę. Mama mówiła, że Madeline była naprawdę silną osobą. – Świat się zmienił. W jednej chwili. Nawet nie wiemy, kiedy naprawdę to się stało.
- Ja nie chcę… - wychrypiałam, pokręciłam głową. Nie rozumiałam, co do mnie mówiła. Nie chciałam raczej tego zrozumieć. – Ja nie chcę…
- I bardzo dobrze. Zmienił się ten duży świat. Twój nie musiał, Susie. Nie płacz… - Objęła mnie ramieniem. – Teraz nad tym wszystkim myślę, wiesz. Miejsce, w którym żyjemy od zawsze było podłe i na zawsze takie pozostanie. Działy się już rzeczy, kiedy ginęło znacznie więcej ludzi niż dzisiaj. Ale… - urwała nagle, popatrzyła na mnie z żalem, westchnęła głośno. – Nie słuchaj mnie, już sama nie wiem, co mówię, przepraszam cię, Suzanne. Nie powinnam tak do ciebie...
- Nie szkodzi, mów dalej! Ja chyba... Może już wiem…do czego dążysz… - dodałam cicho, niepewnie.
- Ja dążę do tego, żebyś nie dała się pochłonąć temu całemu pędowi, jaki jest wokół ciebie. Twój świat może być piękny. Ja bym bardzo chciała, by był. Czasem jest mi szkoda ciebie, Davida i Rosalie. Waszego dzieciństwa. Wychowaliście się przede wszystkim przy matkach, ojców mieliście jako te dodatki. Tak się stało, tak musiało być. Wiecie, że my was wszyscy kochamy najbardziej…w świecie. – Uśmiechnęła się lekko. – Teraz ty masz lat trzynaście, twój brat też, Rosalie ma dziewięć, jesteście w trasie z nami wszystkimi, uczycie się tutaj, nagle spada na was… - Zagryzła lekko wargę. – Daliśmy wam poznać zupełnie inne życie od tego, jakie mają wasi rówieśnicy.
- Ja nie narzekam. – Odwzajemniłam jej uśmiech. Ona miała rację. Zagmatwała wszystko, ale miała rację. – Wiem, że tata mnie kochał i kocha, będzie. To nie jego wina, że ma taką pracę, nie inną. Chociaż może jego, ale wiesz, co mam na myśli. To nic…złego.
- Nic. Dokładnie tak jest, jak mówisz, moja droga.
- A mój świat pozostał taki sam, ciociu. Tylko trochę się zakołysał, ale nic poza tym. Chociaż może to brzmi dość okropnie.
- A skąd, nawet tak nie myśl. Jesteś bardzo dojrzała, masz tylko trzynaście lat. Suzanne, proszę cię.
- To jest niesamowite aż, że świat równocześnie może być taki piękny i taki przerażający, prawda? – Wlepiłam w nią swoje granatowe oczy, Madeline rozchyliła lekko usta.
 Milczałyśmy przez chwilę, uśmiechnęłam się do niej zachęcająco. Wiedziałam, że rozmawiam z nią jakby na wyczucie, bo jednak byłam dzieckiem, ona kobietą, a nasze pojęcie dotyczącego, praktycznie wszystkiego, znacznie się różniło, choć miało miejsca zaczepne i najwyraźniej trafiłam właśnie w jedno z nich.
- Prawda, kochana – powiedziała w końcu, uśmiechnęła się szeroko. Ściana gdzieś zniknęła, może wyschła. Cieszyłam się. – Prawda.
 I prawda jest też taka, że temat katastrofy odszedł u mnie w zapomnienie stosunkowo szybko. Bo Madeline również miała rację, czego się spodziewać po dziecku, trzynastolatce? Nie miałam powodu do płaczu czy osobistej żałoby. Ja miałam swoje nastoletnie zmartwienia, wydawało mi się, że to Rosalie dłużej żyła tym, co stało się jedenastego września roku dwa tysiące jeden. Mój brat nie powiedział na to w ogóle nic. Przeżył to w sobie samym. Rodzice tkwili w tym dłużej. Naturalne.
 Ale mój świat się niewiele zmienił. Dorastałam dalej i nie czułam tej zmiany. Nic się nie zmieniło. Pewnie gdybym miała umysł Madeline, mamy, czy kogokolwiek z tamtego pokolenia – coś by pękło. Ale nie miałam. Wciąż mogłam widzieć świat tak samo. We mnie zaszczepiono to, co było dekady temu. A sama wchłonęłam to, co działo się na bieżąco. Umiałam między tym balansować. Naprawdę nie miałam nad czym rozpaczać. Dano mi piękne życie wśród kochających mnie ludzi.
 Inny świat.

Rosalie
maj, 2007r.

- Ileż na ciebie można czekać? – spytała mnie, wywróciła oczami. Zarzuciła swoimi kręconymi, orzechowymi włosami w bok, wsparła się na rękoma na biodrach. – Przynajmniej dobrze wyglądasz.
- Jest po ósmej, nie wymagaj ode mnie za dużo – warknęłam, podbiegając do niej. Poprawiłam na ramieniu matczyną torbę, którą ukradkiem wzięłam, i zadarłam głowę ku górze, skrzyżowałam swoje spojrzenie z tym dumnej Suzanne. – Możemy iść.
 W odpowiedzi skinęła uradowana głową, wzięła mnie pod rękę. Ruszyłyśmy przed siebie, zostawiając mój dom w tyle, a w nim śpiącą wciąż moją mamę i potężni bajzel, jaki wczoraj zostawił tata. Nic nowego. Był drugi maja, na właśnie ten dzień przypadał nowojorski koncert tegorocznej trasy koncertowej Aerosmith. Sama nie wiedziałam, dlaczego w ogóle się odbywała, moim zdaniem nie mieli po prostu już nic ciekawego do roboty, a pieniądze musiały się w końcu zgadzać, więc dlaczego by nie objechać sobie znów całego świata w kółko i zaspokoić miliony ludzi? Och, zresztą ja nie miałam nic przeciwko temu. Miło było raz na jakiś czas rzucić to miasto w cholerę i polecieć z mamą i siostrzyczką do którejś ze stolic Europy, dajmy na to, do Paryża. I spędzić tam weekend.
- Będziemy liczyć ludzi w koszulkach. Aerosmith. – Szturchnęła mnie, po czym chwyciła za rękę, przebiegłyśmy szybko na drugą stronę ulicy. – Ale to później. W ogóle spotkałam ostatnio Sebastiana i… Rosie, ty mnie nie słuchasz.
 Zatrzymałam się na chwilę, popatrzyłam z żalem na przyjaciółkę. Miałam marny dzień, choć dopiero się zaczął i wszystko mogło się jeszcze zmienić. Na to liczyłam z całego serca. Pokręciłam od niechcenia głową, machnęłam ręką na Susie.
- Co jest? – spytała, objęła mnie ramieniem, przyciągnęła do siebie. – Młoda, dzisiaj się nie smucimy, dzisiaj będzie zajebiście.
- Nic nie jest, wyglądam jak sto siedem nieszczęść, nie mogłam się w ogóle wybrać. Jeszcze śni mi się babcia, co jest w ogóle głupie. Mama mówi, że to nic takiego, często tak jest po czyjejś śmierci. Nawet jeśli nie byłaś z kimś szczególnie zżyta.
 Marjorie Wakeford zmarła z początkiem kwietnia dwa tysiące siedem. Ostatnie lata spędziła w Cambridge, w Anglii. Tam też z mamą poleciałam na pogrzeb, pochowano ją tam, gdzie od lat chowano całą rodzinę Wakeford. Dotarł do nas i tata, ku mojemu zaskoczeniu. Prawda jest taka, że ani on, ani ja, ani nawet mama - my nie byliśmy szczególnie związani z Marjorie. Słyszałam o niej wiele, mama dużo o niej opowiadała, o swoich relacjach z nią. Nie było to lekkie, na pewno nie. Szkoda mi było, wiedząc, że moja kochana mama musiała się tak męczyć z niezrozumieniem przez lata, że było tak zimno w rodzinnym domu. Nie chciałam sobie nawet tego wyobrazić, chyba bym i tak nie potrafiła. Nie znałam takiego pojęcia, jak „zimny dom”. Moja mama nietrudno płakała. Ale kiedy Margie odeszła, ona nie uroniła łzy. Poruszyła się lekko, ale nie łzawo. Byłam w szoku.
- Nie jest ci przykro? – spytałam po pogrzebie, biorąc ją pod rękę. – Nie masz już mamy…
 Źle się czułam, pytając ją tak o to, ale naprawdę byłam zaskoczona.
- Nigdy nie miałam mamy, Rosie – odpowiedziała po chwili, spojrzała na mnie z góry. – Pochowałam właśnie kobietę, która mnie wyżywiła, która mnie oporządziła, płaciła za mnie przez pierwsze lata. Pochowałam moją matkę. Nigdy nie miałam, mamy, słońce. Dlatego nie płaczę. Ale jest mi na pewno szkoda. Drugiej takiej Marjorie nie ma i nie będzie. Zabrała do grobu wszystkie swoje tajemnice i sekrety. Wciąż nie wiem o niej… Nic nie wiem. Za kilkadziesiąt lat dopiero będę mogła to na spokojnie wyjaśnić. – Uśmiechnęła się do mnie blado. – Ale kochałam ją i kocham, jeśli do tego dążysz.
 Wryło mnie w chodnik, spojrzałam ukradkiem na tatę; położył dłoń na moim ramieniu. Nic nie mówił. Uśmiechnął się dyskretnie do mamy. Odwzajemniła.
 Dwie doby później byliśmy już w Nowym Jorku, siedziałam zamknięta w swoim pokoju i patrzyłam mętnie w sufit, słuchałam, jak drobne kropelki wiosennego deszczu stukają w parapety i szyby. Mama siedziała na dole z Leandrą, a tata był już w Ameryce Południowej, w kolorowej Brazylii czy Argentynie. Nie pamiętam. Pamiętam, że ja myślałam nad tym, co usłyszałam, wracając z pogrzebu. Zrozumiałam, co miałam zrozumieć. Dotarło do mnie, co chciała mi przekazać, mówiąc tak o tym. Uśmiechając się potem tak pięknie do taty.
 Matka a mama, nigdy nie to samo. Nie w jej oczach, w moich już też nie. Ona miała rację. Matka była tym, kim dla mojej kochanej Madeline była Marjorie. Wyżywić, odchować, wypłacić, odprawić. Mama była tym, kim dla mnie była spokojna Dee. Pokazać, martwić się, nauczyć, podać dłoń, poprowadzić. Kochać. Zdałam sobie sprawę, że chciałabym, by moje przyszłe dzieci, które pewnie będę kiedyś miała, miały we mnie taką mamę, jaką miałam ja w swojej. Bardzo chciałam.
- Marjorie była ciężką kobietą – zauważyła Susan, a ja wróciłam do niej myślami i w ogóle wszystkim. Wkroczyłyśmy już do tej części miasta, która nigdy nie śpi, w której czas nie istnieje, ale jednak gna zabójczo, nawet się nie zatrzymując na chwilę oddechu. – Rozmawiałam z nią bardzo rzadko, ale…ciężko to nawet rozmową nazwać.
- Wiem, miałam dokładnie to samo, choć niby moja babcia. Ale nieważne.
- Trafna uwaga. A ty… Co ty pieprzysz, nie wyglądasz źle. Nawet nie masz po kim. – Uśmiechnęła się zawadiacko, szturchnęła mnie swoim biodrem.
- Dobija mnie ten fakt, że mam piętnaście lat, a moja mama w wieku czternastu wyrywała już muzyków światowej klasy. W czym mojego drogiego tatusia – parsknęłam.
- Tak, ale zwróć też uwagę na ważny element tej legendarnej historii: twój tata w ogóle się wtedy małą oszustką Dee nie zainteresował. Więc nie masz się czym przejmować, zarywaj do kogo chcesz, a za dziesięć lat traficie razem do łóżka, potem na ślubny kobierzec.
- Nienawidzę cię, Tyler. Z całego serca cię nienawidzę.
- Kochasz mnie, Perry. Z całego serca sobie możesz, ale tylko kochać.  
- Brat mnie mniej denerwuje od ciebie.
- To u mnie niestety tak dobrze nie ma, David jak wyjdzie z domu, to naprawdę nie wiadomo, kiedy wróci i czy będzie wyglądał tak samo. Kilka razy go nie poznałam i nie wpuściłam do środka.
- Poznałaś go, tylko jesteś taka beznadziejna, że go na złość nie wpuszczałaś. Dopiero jak mama twoja wróciła od mojej, to ci się dostało.
- Tylko od mamy, więc nie było tragedii.
- No, nie. Skoro tata śmiał się z tobą z Davida, który nie miał jak wejść, to rzeczywiście żadna tragedia, rodzina jak rodzina. – Pokręciłam głową z udawanym zażenowaniem. Chyba bym oszalała z nimi na dłuższą metę. Dzień w dzień. Wariaci.
- Przyznaj, że cię Adrian czasem wkurwia, nie chcesz go wpuszczać, jak przyjdzie odwiedzić starych krewnych.
- Wkurwia mnie, bo mnie podpuszcza. Śmieje się z mojego nosa.
- Bo jest krzywy. Joe dał ci najlepsze co miał – zaczęła się śmiać. Ja chciałam być niewzruszona, ale nie dałam rady. Jej z kolei Steven dał najlepsze co miał, bo swój śmiech. Ciężko było pozostać twardym przy takim jazgocie.
- Uważaj sobie! – rzuciłam, krztusząc się śmiechem.
 A ona zaczęła uciekać przed siebie. Poleciałam za nią. Miałyśmy jeszcze cały dzień, a potem miłą noc. Uwielbiałam ich koncerty. Wtedy mój tata był ode mnie nieznacznie starszy, może jakieś pięć lat. A Steven był od Susie rok młodszy. Nigdy nie skończył osiemnastki. Jak dla mnie to nawet szesnastu mógł nie skończyć.

***

- Chodź się pośmiejemy z tych ludzi – powiedziałam zamyślona, patrząc gdzieś przed siebie. – Nie chce mi się tutaj siedzieć, nic się nie dzieje.
- Jak możesz być taka wredna, Rosalie? – spytała mnie z kpiną w głosie, po czym zaśmiała się. Idealnie. – Ale nie wiem, czy jest ktoś, kogo nie lubimy.
- Ursula.
- Nie.
- Tak, chwaliła się, że ma pierwszy rząd, szlag mnie trafiał.
- Ale my mamy backstage, kochanie! Zresztą ma pierwszy, jak sobie odpowiednio prędko wejdzie. Chociaż ona pewnie to zrobiła. – Sięgnęła po butelkę piwa, otworzyła ją, podważając kantem stolika kapsel. – Ona mnie doprowadza do szału, chociaż znam ją tylko przez ciebie. Ale siostrę ma nic nie lepszą, powiem ci.
- Widziałam ją, nawet są podobne… A to wiele mówi…
- Co za spiski? – Dotarł do mnie ten dobrze mi znany, głęboki głos, poczułam na ramieniu ciepłą dłoń.
- Podsłuchujesz.
- Skąd, po prostu przechodziłem.
- Jasne. Rozstroję ci gitary.
- To umiem sam, bardziej byś mi przeszkodziła, jakbyś je nastroiła, bo akurat w tym jesteś lepsza ode mnie.
 Suzanne parsknęła śmiechem, mój tata spojrzał na nią spode łba, uśmiechnął się pobłażliwie. Ja sama zaczęłam się śmiać. Miał rację, nie przeczę. Jeszcze nie słyszałam, by grał na ładnie nastrojonej gitarze. Nawet nie nauczył mnie, jak to robić. Może naprawdę sam nie wie, nie zdziwiłabym się.
- Mówimy o tej irytującej, piskliwej brunetce, często mamie się o nią żalę… - wyjaśniłam w końcu.
- Może to Steven? – zagaił, a Susie zakrztusiła się swoim piwem.
- Co ty masz dzisiaj takie poczucie humoru? – wykrztusiła, patrząc to po nim, to po mnie. – Nie poznaję aż.
- Promieniujecie taką energią, ciężko być przybitym.
- Może powinnyśmy częściej jeszcze z wami tu przebywać! – zaśmiała się.
 Już miał jej odpowiedzieć, kiedy uznałam, że im przerwę, zresztą miałam powód.
- Adrian jest! Tato, syn marnotrawny wrócił! – rzuciłam, posyłając mu rozbawione spojrzenie.
- O nie, to ja idę. A tą pindą się nie przejmujcie, jak będzie z samego przodu, to tam nie podejdę. – I to powiedziawszy, pocałował mnie w policzek, skinął głową na, czerwoną aż, Susie, po czym pobiegł szybko gdzieś przed siebie, machając do swojego syna, który wzdychał wciąż teatralnie, zbliżając się do nas.
- Wasz tatuś zwariował – powiedziała wciąż rozbawiona panienka Tyler, kiedy mój brat stanął już obok mnie. – Naprawdę.
- Ja z nim sobie porozmawiać muszę. Ucieka, bo się boi, że dzieci go prześcigną w swoim fachu. Później wrócę do was, najpierw te niemiłe sprawy. – Pokiwał ze sztuczną powagą głową, rzucił nam znaczące spojrzenia, po czym oddalił się w tę samą stronę, w którą wcześniej pobiegł nasz tata.
 Żyłam w bardzo osobliwym miejscu, wśród bardzo intrygujących ludzi. Byłam z nimi rodziną, co więcej. Czasem zastanawiałam się, jak to jest, że trafiło akurat mnie. Takie życie.
 Inny świat. 

poniedziałek, 1 czerwca 2015

XXXII: Tata wrócił do domu


Ojcostwo mnie chyba przerosło. 

* *** *
***

Joe
wrzesień, 1997r.

 Siedziałem z małą w domu, raz w życiu będąc rzeczywiście jej ojcem. Zostały niecałe dwa tygodnie, jak znów miałem jechać, byliśmy w trakcie promowania „Nine Lives”, które osiągnęło, ku naszej kolejnej uciesze, sukces zbliżony swoim ogromem do „Get a Grip”, a może nawet i większy. Paradoksalnie, ale odkąd każdy z nas miał już swoją rodzinę w kompletnym znaczeniu tego słowa, od wtedy trasy stawały się też coraz dłuższe, bardziej intensywne. Ktoś kiedyś powiedział, że to próba. Przekląłem go w sobie. Ostatnimi czasy coś zaczęło się sypać, choć w głowie od dawna zakładałem, że teraz będzie już dobrze. Zaczną się najlepsze lata. Jak widać nie, moja dobra passa się skończyła?
 Od czterech dni Madeline nie było w domu. Mieszkała u swoich rodziców, sama z ojcem. Codziennie jeździła do szpitala, gdzie leżała z kolei Marjorie. Z końcem sierpnia miała, na szczęście słaby, wylew, jak się okazało – było to do przewidzenia i sama poszkodowana dobrze wiedziała, że jest takie ryzyko. Milczała. Ignorowała. Co więcej, już jakiś czas temu wyszło, że choruje na raka krtani. Nie mówiła Madeline, by jej nie stresować. Nie sądzę, by słusznie; uderzyło ją parę razy mocniej. Wszystko równocześnie. Jej matka od zawsze miała coś z gardłem. Po przeprowadzce do Stanów zaczęła palić papierosy. Później sama zaczęła słabnąć i chorować, kiedy jej córka była w ciąży. Stres wykańczał je obie. I w końcu sierpnia dziewięćdziesiąt siedem pękła żyłka – poszło wszystko. 
- Kiedy mama wróci? – Usłyszałem jej cichy głos. Usiadła obok mnie na kanapie, oparła się głową o moje ramię. – Co grasz? – Spojrzała na ciemną gitarę, trzymaną przeze mnie, rutynowo, na kolanach.
- Nie wiem, kiedy wróci. – Popatrzyłem na nią. – I nic konkretnego, Rosie.
- Dlaczego jej nie ma…
- Babcia jest chora – odpowiedziałem, siląc się na spokój. Zawsze miałem problem z określeniem Marjorie jako babci mojego dziecka. Sam nigdy nie wiedziałem, jak się do niej zwracać. Była wyjątkowo oschłą kobietą. Madeline nie miała z niej nic, absolutnie. Poza urodą. – I mama musi z nią być. Może się poprawi.
- Czemu babcia jest chora? – Codziennie to pytanie.
- Dalej nie wiem. Wszyscy byliśmy tym zaskoczeni.
- A kiedy wróci ciocia Caroline?
 Ciocia Caroline siedziała znów w Cambridge ze swoimi rodzicami i dziećmi, a nawet i mężem, który tak pożytkował wolne trzy tygodnie przed początkiem dalszej części Nine Lives Tour. Przypomniałem sobie, kiedy w osiemdziesiątym piątym jechałem z Madeline do mojej mamy. Mijaliśmy krajobraz Arizony. Mówiła o Anglii, mówiła o fioletowych wrzosach i żółtym rzepaku. Mówiła, że pokaże mi to, jeśli będę chciał. Chciałem, nie znałem Anglii. Jedyne moje wspomnienie stamtąd, pomijając sceny i hotele, to deszcz, ulewa, wiatr i błoto. Gumiaki. Byłem jeszcze wtedy z Elyssą, może połowa lat siedemdziesiątych. Mieliśmy zagrać na jakimś angielskim festiwalu. I pogoda była istotnie festiwalowa, nie da się ukryć. Jednak Madeline zdążyła wzbudzić we mnie sympatię do tego kraju. Ale na przekór wszystkiemu – ona sama straciła nim wszelkie zainteresowanie. Albo po prostu dobrze udawała. Znów.
- W przyszłym tygodniu.
- Za ile to jest dni?
- Siedem. Może nawet sześć. – Uśmiechnąłem się do niej.
 Rosalie z kolei z samym początkiem września skończyła pięć lat. Z roku na rok stawała się coraz piękniejsza, a nasze geny były coraz bardziej widoczne, co było dla mnie czymś niesamowitym. Jej oczy były idealną hybrydą moich i Madeline. Włosy miała ewidentnie matki. Nos mój, ku rozpaczy wszystkich. Ale reszta może i to tuszowała, więcej swoich podobieństw się w niej nie dopatrzyłem, a przynajmniej nie wizualnych. Tylko moja żona często narzekała, że młoda jest zbyt cięta, jak na pięcioletnie dziecko. Ale z dwojga złego, to matka Rosie pyskować też umiała. Przecież w dniu, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy, byłem gotów zmieść ją z powierzchni ziemi. Miałem wrażenie, że nawet Elyssa mnie tak swoim zachowaniem nie zirytowała. Ale jednak się pomyliłem. Żadna nowość.
- A kiedy Adrian przyjedzie? – pytała dalej, ale tutaj coś się we mnie ruszyło.
- Proszę?
- Mój brat, tata. – Wpełzła mi na kolana, skupiła się na moich włosach. Milczała, przykładając je wciąż do swoich.
 Powiedziała to?
 Mój syn w końcu żył z nami, w moim domu. Nie wiem, co działo się z jego matką, nie miałem z nią kontaktu od kilkunastu lat. Nie udało jej się zmanipulować moim dzieckiem, nie udało jej się nastawić go przeciwko mnie. On nie był głupi, by jej się tak dać. Elyssa bez wątpienia miała problemy, których jednak nikt nie spisał na oficjalnych papierach, ale może to i lepiej. Dla mnie. W ogóle lepiej jest o tym zapomnieć.
- Jutro… - odpowiedziałem, patrząc na małą. – Tęsknisz?
- Tak, bo on się ze mną bawi i mi czyta.
 Byłem zaskoczony, ale i szczęśliwy. Zdałem sobie sprawę, że mało co wiem o swojej rodzinie. Wciąż jestem poza domem. Mało tego, jestem na drugim końcu świata, z żoną rozmawiać rozmawiam tylko przez telefon, przylatuję na kilka dni, kiedy mogę. I nic. Tyle dla nich robiłem, mając beznadziejne wyrzuty sumienia, choć teoretycznie nie powinienem. Madeline wiedziała, jak wygląda nasze, moje, życie. Wiedziała, że dziecko pod tym względem wiele nie zmieni. Wiedziała, zgodziła się i chciała. Nie miała z tym problemu, nigdy nie robiła o to żadnych awantur. I bardzo słusznie. Siedziała ładnie w Nowym Jorku, zajmując się dzieckiem – naszą córką i od jakiegoś czasu i moim nastoletnim synem, którego zdążyła sobą oczarować – oraz plotkując z naszą złotą Caroline Tyler. Czegóż mogłem chcieć więcej? Czekała na mnie, za każdym razem, kiedy wracałem, rzucała się na mnie, całowała i nie chciała puścić. Podbiegała i do mnie i mała, niedyskretne odpychając w końcu swoją matkę i wyciągając rączki ku górze, by ją podnieść. Nie do opisania. To chyba najciężej. Zresztą wiedziałem, że za kilka godzin będę nosił jej większą kopię na rękach. Ją też układał do snu, usypiał. Choć w jakże diametralnie inny sposób. Ona nawet nie wie, jak bardzo mi jej brakowało, kiedy byłem daleko. Nie wie tego. Nie miała nigdy w zwyczaju zakładania takich rzeczy. Zawsze wychodziła z założenia, że nie czuję jakoś szczególnie jej braku.
 Nigdy nie przestała być głupiutką, młodą Wakeford.
 A ja nigdy nie byłem o nią zazdrosny w ten parszywy sposób.
 Zostawiałem ją w domu na całe miesiące i dawałem kartę zaufania. Bywałem w nim raz na jakiś czas. A ona tak naprawdę mogła wszystko, przecież bym nie wiedział. Naturalnie, że nawet ją o to nie oskarżałem, ale to jest tylko czyste teoretyzowanie. Mogła wszystko. Ale to działa w drugą stronę: też mogłem. Tylko na co mi to miało być. Trafiliśmy wzajemnie naprawdę idealnie. Wiedziałem, że ona nie zdradzi mnie, a ona, że ja jej.
 Byłem z dobrą kobietą, która pozwoliła mojemu synowi na, w końcu, życie w normalnym domu. Doskonale pamiętam, kiedy w dziewięćdziesiątym szóstym przyszedł do mnie pierwszy raz po wprowadzeniu się do nas. Tam, gdzie powinien być od zawsze.
- Gdzie ty znalazłeś taką żonę? – spytał mnie, wybijając zarazem z rytmu. Wyszedłem z założenia, że przygotowywał się do tego pytania od dość długiego czasu, zwłaszcza, że nie patrzył nawet w moją stronę, zadając mi je. Po kim miał taką nieśmiałość… - Tato?
- Chcesz już szukać? – zaśmiałem się, starając się spotkać swój wzrok z jego.
- No pytam po prostu…
- Wiesz, że żartuję.
- Nie rozstawaj się z nią.
 Przekrzywiłem lekko głowę, milczałem. Nigdy wcześniej nie rozmawiałem z nim o Madeline, chociaż zawsze wydawało mi się dość ważne, żeby może jednak to zrobić. Chyba naturalne jest, że chciałem wiedzieć, co mój syn sądzi o mojej żonie, chciałem wiedzieć, jaki ma do niej stosunek. Ponieważ doskonale i wiedziałem, że sama Madeline będzie dość spięta i przygaszona jego obecnością. W naturze miała, że przejmowała się wszystkimi i wszystkim, za wyjątkiem siebie samej. To już wiemy. Kiedy w jej życiu pojawił się Adrian, a miał wtedy piętnaście lat, był dzieckiem, które tak naprawdę nigdy domu nie poznało. Nie znało nawet własnego ojca, potrzebował w końcu spokoju. W przeciwnym razie by zginął, a ja nie chciałem by tak było. Prawda jest taka, że przez większość czasu współczułem Liv oraz Mii, że ich dzieciństwo wyglądać musi tak, a nie inaczej. Że każda ma inną matkę, jedna przez lata nie wiedziała, że jej rzekomy wujek tak naprawdę jest jej ojcem. A druga wychowywana była w potężnym kłamstwie. Przy niej Steven kochał Cyrindę, ona jego, ale kiedy mała znikała – zastanawiałem się, które kogo wykończy pierwsze. Gardziłem tym, byłem przerażony. Było mi szkoda zarówno dzieci, jak i Stevena. Podczas gdy zapomniałem o tym, co powinno być najważniejsze. Zapomniałem, że nie jestem w niczym lepszy. Mojego syna wychowywała niezrównoważona kobieta, od której nie dało się go odciągnąć. I dopiero po pierdolonych piętnastu latach trafił na dobre do mnie. Chociaż jednak bardziej do Madeline, nie da się ukryć. Mnie znów nie było. Niekończące się trasy. Kiedy byłem dwudziestolatkiem, marzyłem o nich z całego serca i gdzie bym myślał, że kiedykolwiek mi w czymś przeszkodzą. Wiedziałem, że będę miał żonę i dzieci, ale nie widziałem w tym jakiegokolwiek problemu. A kiedy byłem już niewiele przed pięćdziesiątką, wszystko zaczęło do mnie docierać. Wciąż granie było moim marzeniem. Tego chyba nie da się spełnić na tyle, by mieć w końcu dość. To jest piękne. Ale i rzeczywiście, miałem żonę, miałem i dzieci. Dwójkę. I nie mogłem być w domu, kiedy one dorastały, nie widziałem, jak rosną, jak poznają świat. Po prostu mnie nie było. Ja sam go poznawałem, będąc gdzieś na drugim jego końcu.
 Mój problem polegał na tym, że nie potrafiłem się rozstawać, a byłem do rozstań zmuszany. Najpierw była dzika Sally, później Elyssa, której nie kochałem, ale jednak do której się na tyle przyzwyczaiłem, że musiała mnie dopiero pogryźć, żebym się zorientował, że chyba rzeczywiście coś jest nie tak, jak być powinno. Dalej, urodziła mi syna, z którym wyniosła się z Bostonu. W międzyczasie odszedłem z Aerosmith i przez kilka lat wmawiałem sobie i wszystkim dookoła, że jest lepiej niż było i nigdy nie tworzyło mi się lepiej. A tak naprawdę tęskniłem, absurdalnie, za Stevenem. Bądź co bądź, ale był moim przyjacielem, bratem. Pal licho, że wkurwiał mnie częściej niż myślałem, że jest to możliwe. W tej relacji było coś ważnego, w końcu pozwoliło nam stanąć na szczycie świata. Brakowało mi i reszty chłopaków. Sam nie potrafiłem zrobić czegoś, co zmieniłoby świat muzyki. Sam nie dałbym rady. Przewinęła się w końcu i Billie, której z kolei nie umiałem przy sobie zatrzymać. Bo nie potrafiłem zostawić dla niej kochanki. Nie umiałem odstawić narkotyków. Ciemna strona tego wszystkiego, miało być zajebiście, a ja, my, wiecznie czyści. My wszyscy. Podczas gdy zaryliśmy tym w ziemię równo, Stevenowi swojego czasu było wszystko jedno, czy go zastrzelą na ulicy, czy nie. Może nawet wolałby już odejść. Nie miał nic, Aerosmith istniało tylko w pamięciach. Nie było nas. Mnie wtedy naprawdę nie było. Aż w końcu przyszła Madeline, która nie wiedząc nawet, co czyni – odwróciła wszystko. Rozkochała mnie w sobie, choć nie wierzyłem, że dam się znów tak szybko. W gruncie rzeczy, to nie dałem się, mhm. Długo nie wiedziałem, co naprawdę do niej czuję. Ale budząc się przy niej, całując ją, wychodząc z nią i patrząc w jej wiecznie szare, jakby przyćmione, oczy, nie mogłem już walczyć z miłością.
 Nie mogłem być sam. I to również było moim przekleństwem. Steven miał w sobie żeński pierwiastek, jeśli mówimy o poglądy, wizje i styl. Owszem, miał go. Ale okazało się, że mam go i ja.
 Daję słowo, że szalenie ciężko jest żyć w tym świecie mężczyźnie, który rozpaczliwie potrzebuje miłości i kobiety, która będzie mu ją wiernie dawać.
- Bądź już z nią do końca, chociaż z nią.
- Adrian, ale dlaczego miałbym…
- Bo nie jesteś z Elyssą, z Billie też nie. Chociaż niech Madeline już na pewno zostanie, tato, proszę cię.
 Miał autentyczny żal w oczach, patrzył już na mnie. Zacisnął pięści, stresował się tym, co do mnie mówił, a zupełnie niesłusznie. Byłem zaskoczony tym, co się właśnie między nami działo. Od kilku lat nie nazywał Elyssy swoją matką, tylko używał oschle jej imienia.
- Kocham Madeline, nie mam zamiaru robić niczego, by odchodziła – odpowiedziałem poważnie, popatrzyłem z uwagą na syna.
- Mówiła, że kiedy ją pierwszy raz zobaczyłeś, to miałeś w spojrzeniu strasznie dużo nienawiści. Ale śmiała się, kiedy o tym mi opowiadała.
- Kiedy ci o tym mówiła?
- Z dwa tygodnie temu, nie było cię wtedy w domu. – Jak zawsze, dopowiedziałem w myślach. – A ja spytałem Dee, kiedy cię poznała. I jak, tak dokładnie. Chciałem wiedzieć... Bo wiesz… Z nią mi jakoś łatwiej było o tym…rozmawiać.
 Tutaj się zawstydził, co rozbawiło mnie, choć może nie powinno. Dobrze było mi słyszeć, że z nią rozmawiał. Że nie ma przed nią oporów, by spytać o coś. Zresztą, wychowywał się bez ojca przez kilkanaście lat, musiał się nauczyć, jak rozmawiać z…kobietą.
- Chciałem, żeby zniknęła z mojego życia – zaśmiałem się, idąc do salonu, a młody za mną. – Naprawdę.
- Dlaczego?
- Miała wtedy czternaście lat, powiedziała, że szesnaście. Była cwana, jak dla mnie aż za cwana i nie podobało mi się to. I zniknęła. – Usiadłem na kanapie, syn obok mnie. – Ale po dziesięciu latach pojawiła się znów.
- Ale jak to się stało, że ją…
- Nie mówiła ci?
- Nie pytałem już dalej, jakoś nie…
- Graliśmy akurat koncert w Nowym Jorku, kiedy przyszła nas posłuchać. I…
- I tak po prostu ją sobie wyłapałeś wzrokiem?!
- Synu, nie, zejdźmy na ziemię. – Pokręciłem głową, uśmiechając się litościwie. – Miała wejście na backstage, załatwione bardzo po znajomości. Wciąż była cwana. Spotkała tam Stevena, a on nakierował ją na mnie. Tom ją poznał od razu. To jest wszystko ciężkie dla mnie do pojęcia. Nie chciałem z nią rozmawiać, kiedy ją zobaczyłem, nie miałem nawet nastroju na jakiekolwiek rozmowy.
- Ale porozmawiałeś najwyraźniej.
- Tak… W końcu ją poznałem, nie mogłem w to uwierzyć…
- Nie dziwię ci się – wtrącił, patrzył we mnie z zaciekawieniem. – No kurde, to jest niesamowite! Patrz, poznałeś ją, potem zniknęła, i pojawiła się za dziesięć lat, już jako kobieta! I została!
- Masz rację, to jest niesamowite…
- Powiedziała ci coś wtedy?
- W zasadzie niewiele, ale z drugiej strony, to wszystko. W kilka godzin opowiedziała mi o całym swoim życiu, streściła mi całą dekadę. A następnego ranka już chciała zapomnieć, że mnie poznała.
 Sięgnąłem po szklankę z wodą, nie zważając na reakcję mojego syna. Siedział nieruchomo na kanapie, skupiając się na czymś dokładnie. Wypuścił w końcu ze świstem powietrze, opadł ciężko na poduszki za nim. Rzuciłem mu pytające spojrzenie.
- Rano?... – spytał niepewnie.
- Rano… - powiedziałem po chwili, zaśmiałem się. Oparłem się jak on i patrzyłem, jak stara się zachować stosownie do sytuacji. Ale nie miałem już pojęcia, jakie to mogłoby być zachowanie, skoro sam się śmiałem. – Byłem jeszcze wtedy głupim dzieckiem, Adrian, a ona była postrzelona i zawsze taka pozostanie, nie możesz mieć do nas żalu!
- Ja nie mam żalu! – wykrztusił. – Ale wy… Zresztą nieważne, nie chcę się pogrążać, chyba nie moja sprawa.
- Niby nie twoja, ale my tak, odpowiadając na twoje pytanie, niech cię to nie dręczy. Chyba już nauczyłeś się żyć ze świadomością, że twój ojciec jest jednak trochę inny od ojców kolegów.
- No… - śmiał się, a ja byłem spokojny i aż dumny. – No tak, w zasadzie oszalałbym, gdybyś był jak oni. Z rozpaczy bym oszalał. Tylko czasem mi szkoda, że cię często nie ma w domu. Ale coś za coś…
- Nie można mieć wszystkiego, niestety – westchnąłem, objąłem go ramieniem. – I często żałuję. Bo uwierz mi, że będąc gdzieś tam, daleko, zawsze o was myślę. Każdy z nas myśli o swojej rodzinie. Jesteśmy już wszyscy za stare wygi, żeby skupiać się tylko na chwili. A jednak się skupiamy, z niektórych rzeczy się nie wyrasta, jak się już je ma – uśmiechnąłem się do niego – a my je mamy, mieliśmy i będziemy mieć. Chwila jest najważniejsza. Nie zamartwiam się, że was nie mam, bo wiem, że niedługo tu wrócę. Inaczej też bym miał problem, żeby się wami cieszyć, myśląc wciąż, że zaraz muszę jechać znów. Nie ma się co rozwodzić, synu. Bo jeszcze zapomnisz, że życie jest piękne.
- Sam to wymyśliłeś? – spytał mnie od razu, odwzajemniając uśmiech.
- Za kilka lat mi za to podziękujesz!
- Ale ja się z tobą zgadzam przecież! I doceniam, że tak mówisz. Chyba muszę ci wierzyć. Tato. Wiesz, co Rosie powiedziała, kiedy cię nie było?
 Pokręciłem głową; nie wiedziałem. Nie mogłem wyjść z szoku, jak bardzo Adrian zżył się z Rosalie i jak bardzo ona go wciągnęła w naszą rodzinę.
- Spytała się Dee, dlaczego jest tak, że ciebie wciąż nie ma i nie ma. Dlaczego tata wciąż jeździ gdzieś bez nas, a u innych tak nie jest.
- Bo my jednak jesteśmy jeszcze inni… - odpowiedziałem.
- To też, ale Madeline nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Zamyśliła się tylko, a mała starała się ją jakoś ocucić i uzyskać odpowiedź. I ja jej odpowiedziałem.
- Co jej powiedziałeś?
- W zasadzie, to ja sam nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć. Bo sam często się tak zastanawiam, jak to jest, że akurat ja jestem tym dzieckiem, którego ojciec jest jednym z najpopularniejszych gitarzystów na świecie. Ale nic, tak jakoś wyszło. I powiedziałem jej, że to jest nieważne, a ważne jest tylko to, że nas kochasz. Mnie i ją...
 Dziękować? Reagować? Co robić? Skinąłem lekko głową, uśmiechnąłem się blado. Nie wiem, kiedy on dojrzał na tyle, by zdawać sobie sprawę z takich rzeczy i tak myśleć. Skąd mogłem wiedzieć?
- …a ona wtedy przytuliła się do mamy i powiedziała, że ją też kochasz. A potem przyciągnęła mnie do siebie.
- Rosalie jest…
- Jest bardzo podobna do Madeline. Wygląda dosłownie jak jej mała kopia, tylko nos nie pasuje. Nos ma zdecydowanie twój, niestety. Z całym szacunkiem…
- Jaki wy wszyscy macie z tym problem? – zaśmiałem się.
- Żaden, tato, moje koleżanki z klasy kochają cię nawet mimo to. Spokojnie.
- I bardzo słusznie, pozdrów je ode mnie i możesz powiedzieć, że ja je też.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Niech mają. – Uśmiechnąłem się.
- Na własną odpowiedzialność!
- Wszystko robię na własną odpowiedzialność, Adrian, bolesne, ale chyba najlepsze wyjście.
- Wierzę. – Odwzajemnił uśmiech. Nie był do mnie podobny. Był podobny do Elyssy, miał jej usta, oczy. Wiele z niej miał. Na szczęście nie dostał jej wnętrza. Tyle dla niego, dla nas, zrobiła. – Kocham cię, tato.
- Tu też z wzajemnością. Nie wolno ci o tym nigdy zapominać.
 Czasem też nie wierzyłem, że takie rzeczy się działy.
- Przytul mnie – rozkazała, zarzucając mi rączki na szyję, wyrywając zarazem z wiru wspomnień. Momentalnie ja sam nie mogłem się doczekać jutra, kiedy Adrian miał wrócić do domu od kolegi. Potrzebowałem tych dzieci, cholernie bardzo ich potrzebowałem.
- Już… - odpowiedziałem, przytulając do siebie małą, która nie odstępowała ode mnie na krok, kiedy byłem w domu.
- Masz bardziej puchate włosy od mamy – powiedziała, puszczając mnie jedną ręką i kładąc ją na mojej głowie. – Dlaczego tak?
- Żebyś… - zacząłem, popatrzyłem w jej wielkie, zaciekawione oczy – żebyś nas mogła jakoś odróżnić.
 Zaczęła się śmiać. Śmiała się coraz głośniej, w końcu tak bardzo, że mgliste oczka zaszkliły się. Moje chyba też. Opłaciło mi się czekać na nią tak długo.
 Wróciło do mnie coś jeszcze.
- Chciałem w zasadzie mieć tylko ojca – wspomniał mi kiedyś Adrian. – A wiesz, tato, co się stało? Dostałem w końcu i ojca, i siostrę. A najśmieszniejsze, że… Że prawdziwą mamę chyba też dostałem. Dzięki. – Spojrzał na mnie i skinął z uznaniem głową.
 Cieszę się, że nie zawiodłem, synu – pomyślałem, uśmiechając się do niego.

 Już w przeszłości za dużo spierdzieliłem, a ileż można było?