Chciałabym już tylko podziękować tym, którzy ze mną zostali.
czerwiec, 2014r.
- Zostajesz na lipiec czy wracasz do domu?
Otrząsnęłam się,
spojrzałam otumaniona po przyjaciółce, ale nie zobaczyłam wiele. Tylko głos
dawał mi do myślenia - a raczej dawał mi gwarancję - że stoi gdzieś przy mnie
Suzanne. Byłam niemalże pewna, że pali papierosa.
- O którym domu myślisz? – odbiłam, kiedy obraz stał
się już dla mnie wyraźny. W istocie, trzymała między palcami papierosa.
Zadzierała dumnie głowę ku górze, wystawiała twarz do słońca. Raziły mnie jego
promienie, odbijające się od wręcz czarnych szkieł jej okularów.
Uśmiechnęła się z
uznaniem, zaśmiała krótko. – Bardzo dobre pytanie, młoda…
- Chyba bym do prawdziwego domu… - zaczęłam i nie
skończyłam.
Susie uniosła
okulary, założyła je na kręcone włosy. Skrzyżowała ręce na piersiach. –
Michael?
- Dobrze się bawisz?
- Oj, wiesz, że żartuję – zaśmiała się znów, pchnęła mnie
przed siebie.
Przeszłyśmy szybko na
drugą stronę berlińskiej ulicy. Berlin bowiem okazał się być kolejnym
przystankiem trasy Global Warming, ciągnącej się od jakichś…ponad dwóch lat. I
właśnie przez te dwa lata co jakiś czas wpadałyśmy z Susie na kilka koncertów,
odrywając się zarazem od naszej szarej rzeczywistości, odwiedzając przy okazji
tatusiów, znajomych i oczywiście kobiety naszego życia. A nawet i rodzeństwo czasem się znalazło
za sceną. Niesamowite.
Ale wracając –
Suzanne miała coś z racji. W Nowym Jorku wciąż żył ten dziwak Michael.
Poznałam go, będąc jeszcze nastolatką. Prowadził zajęcia teatralne, na które
kiedyś chodziłam. Zawsze wydawał mi się być dość intrygującym mężczyzną, ale
nigdy nasza relacja, która jednak stała się głębsza niż uczennica-nauczyciel… nie, och, nigdy nie stała się czymś poważniejszym. A na pewno nie z mojej strony.
Nie zakochałam się w nim… nigdy, o nie. A co z nim? Cóż, było inaczej. Nie
chciałam nikomu łamać serca, broń Boże. Naprawdę nie chciałam. Nie sądziłam
zresztą, że ktoś taki mógłby do mnie poczuć coś jak miłość, zauroczenie. Tę
przysłowiową miętę. Źle na to spojrzałam, jak się okazało: Michael nie był
człowiekiem, którego mogłabym przewiedzieć czy wyczuć. Tak po prostu wyszło…
- A jak tam twój kochaś, Susie? – parsknęłam w końcu,
uderzyłam swoim biodrem o biodro przyjaciółki.
Upuściła aż kolejnego
papierosa, zachwiała się lekko. Przyśpieszyła kroku, błyskawicznie zrównałam
swój z jej. – Czeka na mnie zapłakany!
- Doprawdy?
- Tak jest!... Nie, tak na poważnie, to pytałam, czy się w
lipcu do domu wybierasz, bo nie wiem, gdzie ja mam się z nim zgadać. Bym się zabrała z tobą.
- Nie wiem, na pewno w lipcu wracam dokądś, ale nie wiem
jeszcze dokąd – odrzekłam bezradnie. Naprawdę nie wiedziałam, co zrobię w
lipcu. Zapewne wrócę do Birmingham. Ale kto to wiedział.
- A, nie myślmy o tym. Stary kontynent też jest piękny –
westchnęła z zachwytem.
Kątem oka widziałam,
jak odpala nowego papierosa. Sama zrobiłam zaraz to samo, choć był to mój
pierwszy tego dnia, a nawet tego miesiąca. Suzanne od kilku lat związana była z
jednym z wolnych amerykańskich grajków. Chłopak – mężczyzna! – nazywał się
Erick Rowe. Grał w zespole. Kluby większe i mniejsze, pal już licho, jakie.
Ważne, że wszędzie. Ameryka i Europa, to na pewno. Ładnie wyglądali z Suzanne i chciałam, by tak pozostało.
Natomiast ja
związałam się z angielskim tatuażystą, dwudziestoośmioletnim Louisem Summersem.
Ale to nikogo nie
obchodzi. To wcale nie jest ważne. Nikt o to nie dba.
Dziwne, lecz zaczęłam
myśleć o domu, zaciągając się papierosem u boku równie zamyślonej Suzanne.
Kiedyś powiedziałam tacie, że mój dom na zawsze pozostanie w Nowym Jorku, z
nimi. Ale już nie wierzyłam w autentyczność tych słów.
Mój dom wcale nie był
w Nowym Jorku.
***
Z początkiem maja natknęłam się na coś...
„(...) W ogóle, to dlaczego
Twoi rodzice tak bardzo chcieli do Nowego Jorku? Co tam takiego jest? Widziałam
zdjęcia i dla mnie to nic specjalnego, uważam, że nasze Cambridge jest o wiele
lepsze, ciekawsze i ma w sobie więcej magii i tajemnicy, nie powiesz mi chyba,
że nie. Nowy Jork, co Twoi rodzice tam robią? (…) Wracając do Twojego Nowego
Jorku, podsłuchałam kiedyś...i padło słowo „Boston”, co jest w Bostonie? Nie
widziałam nigdy tego miasta, więc nie wiem. A Ty pewnie coś już na ten temat
wiesz. Napisz mi, proszę.
Będę kończyć, pamiętaj, że na Ciebie czekam i
czekam na list od Ciebie, mam nadzieję, że niedługo odwiedzisz z rodzicami
Cambridge. W najgorszym wypadku ja ubłagam rodziców na Nowy Jork, ale nie wiem
za bardzo, jak powinnam to zrobić...przecież to jest cały ocean! (…)”
Miał ponad
czterdzieści lat, kiedy znalazłam go kiedyś przypadkiem w papierach mamy. I okazał się nie być
oryginałem. Był pisany na brudno. Oryginał został wysłany do ciotki Leandry. Nie
mogłam się opanować, znalazłam coś jeszcze…
„(...) Moi rodzice już nie
będą razem, rozumiesz? Tata praktycznie cały czas siedzi w Bostonie, ja z mamą
i bratem w Nowym Jorku. Ale byłam u taty przez dwa pierwsze tygodnie i jestem
bardziej za tym Bostonem właśnie. Tam mi było lepiej, ale oni uznali, że tata
jest za bardzo zarobiony, żeby się mną zajmować i muszę być z mamą (…) Ja oczywiście tęsknię za Cambridge, pewnie, że
uważam nasze miasto za ciekawsze! Tutaj to wszystko jest takie wielkie,
nowoczesne...brakuje mi naszych ceglanych domków, naszego parku, wszystkiego.
Śni mi się po nocach Cambridge. I Ty. I wszystko. Chciałabym tam wrócić, ale to
jest...niemożliwe, Dee (…) im się nie śpieszy do Anglii.”
Ten był odpowiedzią.
Oryginalny. Do mojej mamy. Wiedziałam, że kiedyś wszystkie żyły w Anglii, ale
nigdy nie drążyłam tematu. Nie sądziłam, że mama była z Leą aż tak związana swojego
czasu. I nie czułam się źle, czytając nieswoją korespondencję. Zostałam
poproszona o przejrzenie papierów z czerwonego pudła z salonowej komody. Mama
chciała, bym znalazła tam jeden dokument, jakąś umowę. Nie wiem na co, czyją, dlaczego.
Ale na wierzchu leżały listy. Kilka dni wstecz rozmawiałam z moją Madeline o
przeszłości, miłości. Przy butelce półsłodkiego wina. Och, ja chciałam wiedzieć…
Nie potrafiła mi się jednak wysłowić. A później znalazłam, niby z przypadku, to
wszystko. Jestem pewna, że bynajmniej nie leżały tam… tak po prostu.
Było ich jeszcze
kilka. Przejrzałam je, nie zastanawiając się nad tym, co robię. Nawet jeśli
zostawiła je tam celowo, nie powinnam raczej była ich czytać. One nie były
moje. O mnie wtedy nawet nikt nie myślał. O mnie… w ogóle przez bardzo długi
okres czasu nikt nie myślał.
Znalazłam jeszcze
jeden. Cały pokreślony, bardzo nieczytelny, pomazany. Dużo, dużo zmian. Też był
czymś na podobieństwo brudnopisu. Ale chciałam go poznać, rozczytałam. Och,
Boże, rozczytałam…
„19 maja 1974r.
Cholera jasna, Caroline!
Nie mam czasu, by wszystko Ci opisać. Opowiem
Ci, kiedy wrócę. Ale rozmawiałam z nimi jakieś piętnaście minut. Są obłędni, są odjechani. Są tacy inni.
To nie jest Bowie i to nie są Stonesi. Ale to jest połączenie tego wszystkiego
z domieszką amerykańskiej magii, rozumiesz? Uciekli mi stosunkowo szybko,
ale Ty wiesz, że my tego tak nie zostawimy. To by było poddaniem się i daniem
się zamknąć w czterech ścianach. A tego nie chcemy, prawda? Wyobrażałam sobie
ich zupełnie inaczej, ale w sumie...dobrze wyszło. Nawet lepiej. To jest
strasznie poplątane. Ale ten Twój jest
tak bardzo pozytywny, że aż chcę piszczeć! Masz dobry gust, przyznaję. A ten
całus, który zostawił mi na policzku jest dla Ciebie. HA! A jeżeli chodzi o...wiesz, to nic nie
napiszę. Powiem Ci zaraz po powrocie,
trzymaj się, Kochana, całuję
Dee.”
Podniosłam wolno
głowę znad kartki, wlepiłam wzrok w ścianę. Analizowałam wszystko, co
wyczytałam.
Są tacy inni.
To nie jest Bowie i to
nie są Stonesi.
Domieszka amerykańskiej magii.
Ten Twój jest tak bardzo pozytywny…
Całus, który zostawił mi na policzku…
A jeżeli chodzi o…wiesz…
Ja wiedziałam. Panie
Boże, wiedziałam. Słyszałam wszystkie możliwe legendy, dotyczące poznania mojej
mamy z tatą, Caroline ze Stevenem. Ale wtedy miałam namacalny dowód przy sobie.
Chodziło o Joe, chodziło o Stevena. On ucałował moją, wówczas czternastoletnią,
mamę, a Joe był tym, o którym nie chciała listownie opowiadać Caroline. Takie
rzeczy się nie…
Ty wiesz, że my tego
tak nie zostawimy. To byłoby poddaniem się i daniem się zamknąć w czterech
ścianach.
Jak to jest możliwe?
Czy mała Madeline Wakeford naprawdę miała w sobie taki magnetyzm i urok, by
opętać ich sobą na całą dekadę, w którą zmienił się cały ich świat? Czy
nieprzenikniona Caroline Hadley miała w sobie tyle siły, by poskromić po tym
wszystkim Stevena Tylera i utrzymać go przy sobie aż po dziś dzień?
Rozpłakałam się,
trzymając wciąż na kolanach czterdziestoletni świstek papieru. Gdzie naprawdę
żyłam?
Co się działo przez
te wszystkie lata?
***
Minęło parę dni, kilka nocy. Krążyłam po
zapleczu tam i z powrotem. Za wiele myślałam. Za mało rozumiałam i zdałam sobie
z tego sprawę dopiero po tych dwudziestu dwóch latach. Jakąś godzinę temu
panowie weszli na scenę, godzinę temu ryknął podniecony tłum, a moja mama
westchnęła, w oku miała taką piękną iskrę. Nie pamiętam, bym wcześniej ją
kiedyś widziała.
Rzadko kiedy stała
tak blisko tej magicznej linii między sceną a pożądanym przez tysiące backstage’m.
Była sama. David poleciał gdzieś za Suzanne dobre pół godziny temu, a Caroline
wyjątkowo nie wytrzymała i pognała za nimi. W końcu. Mama stała sama,
patrząc tak błędnie przed siebie. Zaszłam ją od tyłu, przytuliłam. Nie drgnęła
nawet, zupełnie jakby wiedziała, że zaraz coś podobnego się stanie.
- Myślałam, że cię zaskoczę – zaśmiałam się.
- Już się do tego przyzwyczaiłam przez te wszystkie lata –
odparła, oglądając się lekko za siebie, uśmiechnęła się do mnie.
- W sumie racja, nie jestem jedyna…
Westchnęła, zaśmiała się cicho. Wróciła wzrokiem na scenę. –
Trzydzieści… trzydzieści lat temu wbijałam sobie pręty barierek w żebra, wijąc
się w pierwszym rzędzie.
Momentalnie ją
puściłam, stanęłam przy niej ramię w ramię. Spojrzałam wielkimi oczyma. – Ty…
- Miałam wejściówki, tak. Ale zanim z nich korzystałam,
okupowałam scenę od przodu.
- Jak to jest, że ty… Jak to jest możliwe, że w
siedemdziesiątym czwartym i później… - Nie potrafiłam.
- Nie mam pojęcia, Rosie. Nawet się nigdy nie przyznałam
przed sobą, że bardzo bym tego chciała. Kiedy w osiemdziesiątym czwartym
robiłam się na ich koncert, stałam przed lustrem w łazience u Leandry i
patrzyłam się tak w swoje odbicie… Chcąc nieprzyzwoicie bardzo zobaczyć się
znów z twoim… tatą. Byłam piekielnie ciekawa, czy któryś z nich mnie jeszcze
pamięta. Miałam takie typowo nastoletnie myśli, będąc już pod sceną, że któryś z nich
mnie zauważy, podchodząc do krawędzi. Coś go uderzy… ale takie rzeczy… To już
nie był ten poziom ich kariery. Tylko takie moje naiwne fantazje. Ale później
poszłam z Leą na backstage, ona szybko mi zniknęła z pola widzenia. Nie dbałam
o to. Podeszłam do Hamiltona z Tylerem, kiedy ich tylko dostrzegłam. I to Tom
mnie poznał, kiedy się przedstawiłam. Niesamowite. Ale z drugiej strony – może niezupełnie.
Przecież on jest… inny od nich.
- Nie zaprzeczę… - wtrąciłam, śmiejąc się. Tom był chyba
najbardziej zabawnym człowiekiem, jakiego znałam. Nigdy się nie wychylał, a i
tak wszyscy go pokochali.
- A później i w Stevenie zaskoczyło – ciągnęła – że już
kiedyś mieliśmy okazję się poznać. Pamiętał, jak patrzyłam tę dekadę wstecz na…
Anthony'ego. I nie mówiąc wiele, uśmiechając się w zamian w ten swój… charakterystyczny
sposób, nakierował mnie na garderobę mojego celu. I ciężko było na początku.
Znów myślałam, że się prędzej pozabijamy niż dogadamy… ale się pomyliłam –
szepnęła.
Pomyliła się tak
bardzo. Bo tata kochał ją ponad wszystko i wszystkich. Była dla niego ostoją.
Widziałam to, czułam. Wzruszała mnie miłość własnych rodziców. Jak bardzo
różniła się od tej Stevena i Caroline. Chociaż ich też była niezwykła. Nie
wiem, ile razy wzajemnie się znienawidzili przez te wszystkie lata, ale jednak
wciąż coś ich trzymało. Byli jak bomba. Jednak wszyscy ich uwielbiali.
Słuchając kiedyś, jak Susie opowiadała mi o poznaniu jej rodziców, śmiałam się,
tracąc dech. Natomiast kiedy ja kiedyś mówiłam jej o poznaniu Madeline i Joe –
wzruszenie. A mało co wzruszało kogoś tak dzikiego jak Suzanne Tyler. Mówiła o
cudzie, o czarach o czymś z sił wyższych. Że po prostu niesamowite. Nie
przeczyłam.
Mama wiele razy
mówiła mi o wszystkich trasach, na których razem byli. Mówiła o zapaściach,
narkotykach. Tragizmie całego ich życia. Jej. Mówiła o nich. Ludziach. O domu, który
zostawiła. O niemożliwym śnie, który spełniła z Caroline. To jednak wcale nie
było cudem, o nie.
Chciałam, by trwali.
Chciałam, by trwali.
- O Chryste… - jęknęła w końcu.
„Dream On”.
Mama wiele razy
mówiła o…
Mary, która dała jej
przyjaciółce przepustkę do Nowego Świata.
Peterze, który w
młodości zasłynął z nieodwzajemnionej miłości do jej przyjaciółki.
Benjaminie, który
zlitował się nad nią, wpychając ją na prom do jej szczęścia.
Jasperze, którego tak
naprawdę nikt nigdy nie poznał.
Berry, która rzekomo
go zmieniła, ale nikt nie miał realnego dowodu na jej istnienie.
Madison, która była
tylko fotografem, ale jednak zapadła mamie w pamięci.
Zacku, który był mi
najwspanialszym dziadkiem pod słońcem.
Marjorie, która…
Co to było za życie,
mamo?
Leandra, która była
najdziwniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Ale któż wie, co by było,
gdyby trzydzieści lat temu nie sprzedała w alkoholowym upojeniu Tylerowi, gdzie
mieszka jego przyszła żona.
Steven, który… och,
tego się nie definiuje.
David, nasz student.
Suzanne, moja siostra. Adrian, nie mogący się szczycić naszym rodowym nosem.
Caroline, która
trzymała na wodzy ich wszystkich, jeśliby trzeźwo spojrzeć na historię ich
wspólnych relacji na przestrzeni tych czterech dekad.
Anthony, o którym
nigdy nie potrafiłam myśleć jak o Joe. Mama nigdy tak o nim nie mówiła. W mojej
głowie brzmiało to źle. Tak samo jak bolało mnie mówienie o nim jak o ojcu. On
był moim tatą. To jest mój tata.
I Madeline…
Miałam wilgotne oczy.
Chwyciłam mamę za rękę. Nie chciałam myśleć o tym wszystkim. Spojrzałam na
matczyny profil. Nie było jej przy mnie, ewidentnie. Była gdzieś… bardzo
daleko. Nie wiem, gdzie była.
Lecz ja wiedziałam,
gdzie jestem.
Mama powiedziała mi
kiedyś, że w deszczu dowiedziała się o istnieniu człowieka, za którego wyszła.
Że w deszczu kochała
się z nim po raz pierwszy.
Że w deszczu uciekała
z jego domu.
Że w deszczu wyznała
mu nienawiść i miłość.
Że w deszczu przyjęła
jego nazwisko.
Że w deszczu naprawdę
za nim zatęskniła.
Że w deszczu powiedziała
mojemu tacie, że będę.
Mama powiedziała mi
kiedyś, że plamki na moich tęczówkach są śladami po deszczu.
Kilka lat temu, kiedy
dzwoniłam do taty, by powiedzieć mu, że wynoszę się ze Stanów do Anglii,
powiedziałam mu, że przecież będę wracać do domu, do nich, do Nowego Jorku. Tak
mu powiedziałam. Zawsze mi wpajano, że mam dom w Nowym Jorku. Przy nich. Ale to
nieprawda.
Spojrzałam wokół siebie.
Te wszystkie kable, potężne skrzynie, wrzawa, chaos, scena, krzyk, blask, pokłady
instrumentów, pisk. Miliony przebytych mil. Wielkie hotele. Wieczny pośpiech.
Szczyt.
Inny świat.
Inny świat.
To był mój dom.
To tutaj zawsze
wracałam.
Bo tylko w drodze
miałam ich wszystkich.