poniedziałek, 15 czerwca 2015

XXXIV: Rola ojca


Za tydzień się pożegnamy.

* *** *
***

David
wrzesień, 2007r.

Już wiedziałem, dlaczego wcześniej tak szybko ulotniła się z pokoju. 
- Mała franco, nienawidzę cię! – wrzasnąłem, wybiegając zza rogu jednego z licznych korytarzy hotelu Borgata w Atlantic City. Wspaniałe życie na trasie z ojcem.
- Co się drzesz? – Usłyszałem gdzieś za sobą.
 Zrezygnowany zatrzymałem się, tracąc na chwilę równowagę. Odgarnąłem poszarganą grzywkę z czoła i odwróciłem się, a moje oczy ujrzały stojącą niewiele dalej ode mnie Rosalie. Brunetka wzięła się pod boki i z gracją pokonała dzielącą nas odległość, stanęła przy mnie i zadarła lekko głowę ku górze, wbiła we mnie swoje zamglone spojrzenie, a jej kropkowane tęczówki przerażały mnie dość bardzo, ciężko stwierdzić dlaczego. I tak naprawdę wcale nie musiała specjalnie się wysilać, by skrzyżować nasze spojrzenia – była mojego wzrostu. A zatem kości dostała od ojca, jako jedne z nielicznych cech. Poza nosem, naturalnie. Nawet nie wiem, kiedy przerosła Madeline ani kiedy stała się taka jak Joe, a nawet nieznacznie wyższa. Ten ostatnio zaczął się dziwnie garbić, a może raczej krzywić. Rosie mówiła, że to przez Stevena z całą pewnością, a ja kiwałem ze zrozumieniem głową, bo miało to jednak jakiś sens. Mój ojciec potrafił doprowadzić człowieka nawet do takiego stanu, że ten bez problemu by się momentalnie skręcił. Byleby tylko mieć spokój. A kto jak kto, ale Joe znosił jego ględzenie od blisko czterdziestu lat. To całkiem dobry wynik, zważywszy na to, że ja miałem dziewiętnaście, a już wychodziło mi bokiem jego ego. Mhm, taki był. Takiego go trzeba było...kochać.
- David, do cholery, powiedz mi, dlaczego drzesz się na cały hotel! – powiedziała znów, szturchnęła mnie łokciem w bok i najwyraźniej nie liczyła się z moimi uczuciami.
- Zgadnij – warknąłem, choć nie zabrzmiało to groźnie. Już nie miałem siły.
- Stevena nie ma, Caroline jest z moją mamą, a więc została tylko…
- Tak – uciąłem, przejmując pałeczkę – dokładnie, została tylko Suzanne, kurwa, jak zawsze zresztą.
- Co tym razem?
- Nic. Po prostu jest idealną kopią tatusia, to wszystko. Śmieje się jak on, rusza, a co gorsza: mówi jak, kurwa, kurwa, on.
 Uniosła jedną brew, skrzyżowała ręce na piersiach. – To chyba rutyna. Powiedz mi coś, czego nie wiem.
- On jest najbardziej pyskatą, wredną i podłą osobą na tym świecie, Rosalie. Ona mnie chce wykurzyć z tej rodziny odkąd sobie zdała dobrze sprawę z mojego istnienia.
- Chyba dramatyzujesz…?
- Nie – fuknąłem.
 Ale dramatyzowałem. Emocje opadały. W końcu.
 Moja siostra była jak dwie krople wody ze Stevenem, nie da się ukryć. Dał jej praktycznie wszystko, co mógł. Moja siostra bliźniaczka niby, ale jednak do mnie trafiło i coś od matki, do niej – bardzo niewiele. Albo po prostu Suzanne chciała bardziej uwydatnić swoje męskie geny, nazwijmy to tak, choć Zack Whitford od dawna się śmieje, że to kwestia sporna jest. Ja milczę, tak dla własnego bezpieczeństwa.
- Nie wpuszcza mnie do domu, kiedy jesteśmy w Nowym Jorku, a kiedy jesteśmy na trasie i tak się, niestety, zdarzy, że jesteśmy na niej razem, to bierze ten pierdolony klucz, mój klucz, i Bóg jeden wie, co z nim robi. Albo nie wiem, gdzie jest moja walizka, która później znajduje się w najmniej spodziewanym miejscu. I mamę to w ogóle nie rusza, kręci tylko z politowaniem głową, a tata…
- Tata pomaga Susie, wiem – parsknęła śmiechem, oparła się plecami o ścianę, klasnęła w dłonie, jakby dla podkreślenia znikomego, przynajmniej dla mnie, komizmu sytuacji.
 Zawsze tak było, że mój własny, rodzony ojciec pomagał mojej diabelskiej siostrze w upokarzaniu mnie. Bawiło go to. A ja wpadałem w szał. Też jednak dziwić się tutaj nie mogłem, ponieważ przecież właśnie taki był Demon Krzyku, pan Steven Tyler. Podczas gdy ja czasami wolałbym być kimś innym, jak jego synem. To źle brzmi, ale ma głębszy sens, ja tylko… Chciałbym czasem być nie Davidem Tylerem, a Davidem Tallarico. Wiedziałem, że to niemożliwe, w końcu Tallarico w grę nie wchodził. Mój tata nazwisko zmienił, mama, wychodząc za niego, sama stała się panią Tyler, wymazując zarazem z papierów swoje panieńskie – Hadley. Szkoda, ale nie mogłem na to nic poradzić. Zostało mi tylko prowadzenie żywota pod szyldem „David Tyler, syn wokalisty najpopularniejszego zespołu Ameryki a jednego z najpopularniejszych na całym świecie i Caroline Tyler, właścicielki potężnego centrum kultury, mającego swoją siedzibę w Nowym Jorku oraz fotomodelki lat osiemdziesiątych/dziewięćdziesiątych (którą stała się z przypadku, ale nie od dziś wiadomo, że miała wielki dar do łapania okazji, nie straciła go nigdy, więc czas przeszły jest zbędny)”. I tyle ludzi interesowało, jeśli o mnie mowa. Nikogo już nie ruszało, że studiowałem na nowojorskim uniwersytecie, że chciałem być grafikiem, a to wszystko wina ciotki Dee. Doskonale pamiętam, jak szkicowała dla mnie niesamowite rzeczy, które ja później kolorowałem. Jako dzieciak i nie, to wcale nie skończyło się tak dawno.
- Praktyka czyni mistrza, David! – mówiła, podając mi całe pliki kartek, czekających tylko na moje kreski.
 Czasem ona rysowała część, a ja kończyłem. Robiliśmy to razem. To bardzo rozwijające, daję słowo. I kiedy ja siedziałem tak z Madeline, moja siostra goniła z tatą nie wiadomo gdzie i dlaczego. Mama paliła papierosy z Joe, śmiała się z nim z całego świata. A Rosie bawiła się w teatrze. Coś ją tam ciągnęło. Ojciec wszczepił w nią scenę, dał gitarę i nauczył grać. I ona na scenę rzeczywiście wyszła i grała. Ale nie tak i nie na taką scenę. Wszyscy byliśmy w lekkim szoku. A najbardziej Adrian, ale to już inna sprawa, nieważne. Jeżeli o mnie chodzi jeszcze, to…
- Ale ty zapominasz chyba, ile razy zalazłeś za skórę Stevenowi, i że zrobiłeś to razem z Susie, kochany…
 Jej śpiewny głos z nutą kpiny zadzwonił mi w głowie. Spadłem z hukiem na dół, popatrzyłem po niej. Śmiała się ze mnie bezgłośnie, ale widziałem to doskonale w jej oczach. Joe wyrażał się za pomocą mimiki. Madeline też. Logiczne, że dziecko nie miało innego wyjścia. Tylko Adrian gadał jak potłuczony, ale on połowicznie dostał zupełnie inne geny. Zupełnie inne…
- O czym ty… - zacząłem, odbiłem spojrzenie, moje było podejrzliwie. Spytałem ją tak głupio, doskonale wiedziałem, o czym mówiła. Na cholerę mi zgrywać niewiniątko, skoro jednak coś z Tylera miałem. – A zresztą nieważne.
- Nie, David, to nie jest nieważne. – Uśmiechnęła się litościwie. – Cały czas naskakujesz na to, że Susie coś zrobiła, a jeszcze kilka lat, bo jakieś dwa, temu razem doprowadzaliście tatusia do szewskiej pasji, pałętając mu się wciąż pod nogami i włażąc wszędzie tam, gdzie was być nie powinno. I jeszcze ona jak ona, ona czasem zostawała ze mną. A ty, ciekawski, łaziłeś do stref zamkniętych.
 - To co innego…
 Ale miała znów rację. Sposób, w jaki mówiła, był wręcz groteskowy i mnie zaczynał co najmniej denerwować, ale wiedziałem, dlaczego to robiła. Tak, oskarżałem wciąż Suzanne, że jest taka i owaka, podczas gdy w rzeczy samej dwa lata temu o mało nie doprowadziłem do odwołania koncertu, bo wlazłem tam, gdzie naprawdę nikt nieupoważniony nie powinien być i zjebałem, co było tylko kwestią czasu. Koncert co prawda się odbył, ale z opóźnieniem. Dwuipółgodzinnym.
- W sumie ty nie masz po kim być ułożonym dzieckiem, ona też – zauważyła w końcu Rosalie. Odetchnąłem w sobie z ulgą, ponieważ w końcu powiedziała coś, co mnie nie rozdrażniło.
- Oj, ona zdecydowanie! – Trzeci głos wybił nas z rytmu.
 Rosie aż odskoczyła, ja się obruszyłem. Skierowaliśmy głowy w stronę końca eleganckiego holu. Kątem oka dostrzegłem, jak Rosalie zwęża usta. Sam skrzyżowałem ręce na piersiach, teraz ja.
 W naszą stronę podążał roześmiany Graham Whitford, kolejna pociecha Brada, prowadząc zawzięcie wyrywającą mu się Suzanne. Zabawnie wyszło. Chłopak był zaledwie rok straszy od Rosie, czyli miał jakieś szesnaście lat, moja siostra miała dziewiętnaście, ale jednak była postury dość bardzo drobnej, a zatem nie miała szans w zestawieniu z synem Whitforda. Tak mi nie szkoda, że nie wygrała swoją pyskatą buźką z siłą Grahama. Wiedziałem, że jednak jest swoim człowiekiem.
- Uciekała – powiedział, kiedy w końcu dotarł z Susie do nas.
- A tam zaraz uciekała… - prychnęła oskarżona, spojrzała na mnie z odrazą.
- Jak dla mnie uciekała.
- Bo ty…
- Już, przymknijcie się… - mruknęła Rosalie, zrobiła krok w przód, wzięła za rękę przyjaciółkę. – Chodź ze mną.
- Z przyjemnością.
 Jęknąłem z rozpaczy, co mi pozostało? Mordowałem wzrokiem zarówno Rosie, jak i swoją wieloletnią oprawczynię. – Co to znaczy: Chodź ze mną?
- I tak się nie dogadacie, i tak nikt nie powie, o co poszło tym razem, i tak nawet nikt nie chce tego słuchać. – Młoda wywróciła oczami, skierowała się w stronę swojego pokoju, trzymając wciąż przy sobie Suzanne. – Wy nie umiecie ze sobą rozmawiać, kiedy są przy was inni. Pozujecie. – Wzruszyła ramionami, a ja zobaczyłem, że głowa mojej siostry momentalnie skierowała się w stronę głowy Rosie. Uderzała w nią iskrami z oczu jak nigdy.
 Nie znosiła krytyki. Zaraz po tym Rosie wepchnęła Susie za drzwi, weszła za nią i zamknęła je z drobnym hukiem. Zostałem w holu sam z Grahamem, kiwającym z uznaniem swoją głową.
- Co to miało być… - syknąłem.
- Nie wiem, ale ciężko się z nią nie zgodzić – rzekł mój towarzysz i poklepawszy mnie po ramieniu, oddalił się tam, skąd przed chwilą przyszedł. – Ale nie przejmuj się, Tyler. - Pomachał mi jeszcze. I zniknął za rogiem.
 Zostałem już sam. Wypuściłem ze świstem powietrze i sam wróciłem do siebie. Idąc do niego, słyszałem nerwicowy głos swojej siostry i spokojny, głęboki, należący do Rosalie. Co ona chciała…?
 Kiedy znalazłem się już w pokoju, który dzieliłem tam, chcąc czy nie, z Susie, podszedłem do lustra i zacząłem świdrować wzrokiem swoje obicie. Kiedyś kręcone, jak mamy, teraz już tylko lekko falowane włosy opadały mi na twarz. Falowane jak…nie. Brązowe, jasny orzech. Oczy granatowe, jak mamy. Ale oprawa już nie jej. Podbródek też nie mamy. W oku też coś miałem, moja mama - już nie.
 Moja mama umiała obejść się z krytyką. Ja nie potrafiłem.
 Ktoś też nie potrafił.
- Nie przejmuj się tym… - mruknąłem, wciąż patrząc w taflę lustra. – Tyler.

Steven

- Czemu moje dziecko leży jak martwe na kanapie? – spytałem, siadając na wolnym kawałku owej kanapy. – Młody, co jest?
- Nic.
- No to inaczej: co tym razem zrobiła?
- Skąd wiesz, że chodzi o Suzanne? – Podniósł się, wsparł na przedramionach. – W ogóle nie powinieneś być teraz gdzieś na…nie wiem, tej hali? Która jest godzina?
- Dzięki za troskę, zdążę. Trzecia dochodzi. Po południu, jakbyś miał jeszcze wątpliwości – odparłem życzliwie, wywrócił oczyma, kontynuowałem – a o kogo innego może chodzić, jak nie o nią? Nie jestem idiotą.
- Nic nie zrobiła, po prostu mnie denerwuje… A co do tego drugiego, to Joe mówi, że…
- NIE słuchaj wszystkiego, co on mówi. To, że raz na kilka godzin coś powie, nie od razu świadczy o tym, że ma sens. Bo tak naprawdę, to chyba nigdy nie miało. – Uśmiechnąłem się do niego. Ostatnio miałem wrażenie, że coś jest nie tak. – Więc co z Susie?
- A gdzieś mi prace na zajęcia pochowała, nie wiem, kurwa, gdzie…
- Futerał od gitary – rzuciłem automatycznie.
 David znieruchomiał, wpatrywał się we mnie jak w ruchomy cel. Mógł zaraz wybuchnąć. Uniosłem ręce w obronnym geście.
- Ja pierdolę, co? – warknął wściekle, podniósł się do pozycji siedzącej. Przeklinał sporo, ale nic nie mówiłem. Nie byłem autorytetem, zresztą on miał dużo stresu. Umiał się hamować, kiedy było trzeba. – Jaki, czyj futerał? Który? Przecież ich tutaj jest z tysiąc!
- David, ale spokojnie…
- Tato! Nie, kurwa, jak spokojnie, skoro ona… I skąd ty… Zresztą, co się głupio pytam. Perry czy Whitford? W ogóle dlaczego…
 Błyskawicznie zeskoczył z kanapy, poprawił na sobie koszulkę. Westchnąłem cicho, sam wstałem, podszedłem do syna. Położyłem mu dłoń na ramieniu, lecz on zdecydowanie ją z siebie zrzucił. Bez słowa zniknął w swojej tymczasowej sypialni, po chwili pojawił się z paczką papierosów w ręku. Ignorował mnie, jakby nie widział.
- Synu, stop – rzuciłem twardo, choć z uczuciem, kiedy ten kierował się już w stronę drzwi. Nie zadziałało. Był zdesperowany i zły. Znałem to i nie mogłem mu się dziwić. Wiedziałem, co jest nie tak. Patrząc wtedy na niego, pomyślałem, że może byłem zbyt… - David, hej, chwila… - ponowiłem prośbę, podbiegłem do niego, wyprzedziłem i zamknąłem przed nami drzwi, które ten przed sekundą otworzył.
- Czego jeszcze? – Paraliżował mnie wzrokiem. I działało to na mnie, miał je po Caroline. – Chcesz się pośmiać? Bo śmiesznie będzie, jak obleję coś na tych cholernych studiach i tematem numer jeden będzie, że syn takiej ikony jak ty nie poradził sobie na kierunku dla oszołomów, jakichś pierdzielonych artystów czy tam grafików, jeden pies!
- David, nie, daj mi coś powiedzieć. – Znów zrobiłem to samo, kładąc dłonie na jego ramionach. Tym razem pozostał w ogóle niewzruszony, patrzył na mnie jak na wroga. – Niczego nie zawalisz.
- Ty tego nie możesz wiedzieć, nie masz pojęcia, co to znaczy studiować, ani nie wiesz, czym jest odpowiedzialność!
- Synu…
 Zabolało. Trafił w sedno.
- David… - Nie miałem już nic na swoją obronę. – Nie wiem, masz rację. Nigdy nie byłem na studiach, nie mam pojęcia, jak to wygląda. Nawet bym się tam nie dostał, jeszcze na takie jak twoje. To już na pewno. Ale…
- To powiedz o tym swojej córce jeszcze, niech zrozumie, że ja zniosę nie wpuszczanie mnie do domu na noc, chowanie moich ubrań, walizek i innych pierdoł, ale niech ona tylko zrozumie, że wara od moich książek, prac i wszystkich zadań. O nic więcej nie proszę… - wyrzucił z siebie na jednym tchu. Dyszał jak po długim biegu. I prawdopodobnie naprawdę pokonał długą drogę…
 Patrzyłem na niego w milczeniu, on na mnie. Między nami odbijał się tylko jego ciężki oddech. Zobaczyłem wtedy, że coś przeoczyłem, już kilka lat temu. Chciałem traktować go na równi z Suzanne, ale to było niemożliwe. On był od niej diametralny różny. On skończył liceum, poszedł na studia. Chciał wybudować gdzieś swoje własne gniazdo i być niezależnym. Nie widziałem, że dla niego to nazwisko nie znaczy absolutnie nic. Że dla niego Tyler znaczyło tylko Tyler. A nie ten Tyler. On nie chciał życia, jakie mu zaoferowałem wraz z Caroline. Nie potrzebował go. Chciał…
- Ja nie mam wyrąbane na wszystko tak jak Susie, tato. Ja nie chcę żyć na walizkach, tułać się po bogatych hotelach… To znaczy chcę, ale nie przez to, że wy. Sam sobie chcę na to wszystko zapracować. A… A Madeline mówi, że mam talent. Ona chyba wie i widzi. Potrzebuję tylko, żebyście to zrozumieli, nic poza tym. I mi pozwolili robić po swojemu. Nie chcę waszej pomocy, ale i nie chcę żadnych utrudnień. Mnie Suzanne nie posłucha. Ty masz na nią największy wpływ.
 Nie wiedziałem, co mam mu odpowiedzieć. Wzruszył mnie. Miałem takiego syna… Mój syn był starszy ode mnie. Mój syn był dojrzalszy. Mój syn…
- Mogę już iść? Bo mi wyniosą te futerały… - jęknął cicho, cofał się powoli.
 Dalej nie wiedziałem, co robić. Potrząsłem tylko głową i bezgłośnie przytaknąłem.
- Whitford – wyrzuciłem z siebie w końcu, kiedy David przekroczył już próg pokoju. Odwrócił się i spojrzał po mnie pytająco. – Futerał. Grahama. Whitford. – Nie umiałem się wysłowić.
- A to sukinsyn mały… - skomentował, unosząc brew. – Dzięki…
- Porozmawiam z Suzanne…
- Podwójne dzięki.
 Po tych słowach odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w stronę wind. Zapomniałem o czymś jeszcze. – David! – zawołałem. Odwrócił się znów, widziałem już to zniecierpliwienie, malujące się na zmęczonej twarzy.
- Co jeszcze?
- Kocham cię, młody. – Szybko podążałem w jego stronę, korzystałem z okazji, że stał, czekając na windę. – Nie miej mi za złe, że taki jestem, byłem. I będę. Po prostu czasem chyba tak się dzieje, że to synowie muszą ojców wychowywać, podczas gdy oni stają się braćmi swoich córek… Liv i Mia ci to potwierdzą, choć one we mnie miały jeszcze innych członków rodziny. Nie umiem być ojcem, jakiego byś chciał mieć. Ale kocham cię, David. – Bezceremonialnie przytuliłem go, kiedy w końcu byłem wystarczająco blisko. – I musisz wiedzieć, że mnie może znać pół świata czy nawet cały…
- Ta skromność…
- Cicho. Może mnie znać, ale ty zdaj sobie sprawę, że osiągnąłeś więcej ode mnie. Mimo wszystko, ale stoisz wyżej, młody.
- Dobra, tato, bo się wzruszę jeszcze… - mruknął, poczułem jego rękę na swoich plecach. Po chwili usłyszałem dźwięk drzwi, otwieranych przez windę. – Lecę, a ty idź już lepiej tam, gdzie twoje miejsce. Bo po koncercie cię ocenię. Więc pilnuj się – powiedział, puszczając mnie, wchodząc tyłem do czekającej na niego widny. Wciąż mnie obserwował. – Okej?
- Słowo!
- Prawidłowo – zatwierdził; drzwi zaczęły się zsuwać.
 Uśmiechnąłem się i w końcu sam odwróciłem, ruszyłem w przeciwną stronę.
- Tato, też cię kocham! – Usłyszałem przytłumiony krzyk.
  Zaśmiałem się. Oczywiście musiał zaczekać, aż nie będę go widział, nawet słyszał wyraźnie. Nie potrafił okazywać uczuć publicznie, a zwłaszcza rodzinie. Co za nieśmiały dzieciak. I jakże inny od swojej siostry. Suzanne nie poszła na studia, pracowała już razem ze swoją kochaną matką w tym przeklętym centrum, które moja Caroline przejęła po Mary Firby równo dekadę temu. Stara uznała, że nie ma już na to siłę, a moja żona nada się na właścicielkę jak nikt inny. Naturalnie. A że Susie miała w swojej krwi krew swojej matki – również była idealna, by tam robić. Władcza, charyzmatyczna i z poczuciem humoru. Moim, co więcej.
 A zatem spłodziłem offową aktorkę, kontrowersyjną artystkę, stanowczą panią przedsiębiorcę oraz studenta. Byłem dumny z nich wszystkich i kochałem ich wszystkich najbardziej na świecie. Ponad wszystko. Ale ostatni z nich uświadomił coś bardzo ważnego. Miał zaledwie dziewiętnaście lat.
 Coś, czego nie zrobił nikt wcześniej.
 Byłem...

Joe
wrzesień, 2010r.

 Ciężki dzień, wieczór. Męcząca trasa. 
- Gdzie teraz jesteś? – Usłyszałem, kiedy tylko odebrałem telefon. Pytanie mnie co najmniej zdezorientowało, zwłaszcza, że zadała mi je… Rosalie? Miała nad wyraz pobudzony głos. – Tato, halo?!
- Jestem, jestem – odpowiedziałem otumaniony. – Rosie?
- Tak, gdzie jesteś?
- Winnipeg, ale o co chodzi? Stało się coś? – pytałem. Czułem się z myślami jak dziecko we mgle. Nie wiedziałem, co się dzieje.
- Nic się nie stało, ale muszę cię poinformować, niestety telefonicznie, o czymś bardzo, bardzo, bardzo ważnym!
 Usiadłem na jednej ze skrzyni na sprzęt, już zupełnie zignorowałem wszystkich, latających nerwowo po naszym backstage’u. Wsłuchałem się w głos swojej córki, nie wiedząc, czego się spodziewać, co było dla niej tak ważne. I dla mnie, przy okazji, też miało być.
- Wynoszę się do Anglii, od nowego roku już mnie tu nie będzie! – pisnęła.
 Zmroziło mnie. O czym mówiła? Do jakiej Anglii, po co?
- Ale… - wykrztusiłem. Za dużo jak na jeden raz.
 Słyszałem jakieś szmery w słuchawce, po chwili dotarł do mnie głos mojego syna. – Żyjesz tam?
- Żyję, żyję – zapewniłem, choć nie wiem, czy nie kłamałem – Adrian, o czym wy… Co się tam dzieje?
- Rosalie będzie gwiazdą za oceanem. Teatry, sceny, gra. Prawe twój świat. W końcu się zdecydowała.
- Ale jak, kiedy, dlaczego, jak… Madeline wie? – Nie docierało do mnie nic. Nie rozumiałem. Zaatakowali mnie nagle i jednym telefonem podburzyli mój grunt. – Czekaj, Adrian, po kolei… Co się właściwie stało? Co ją napadło?
- Nic jej nie napadło, od dawna o tym myślała. Nie przepada za Nowym Jorkiem, a przecież nic jej tutaj nie trzyma. Chce się uczyć i grać w Anglii, co w tym złego? Dorosła, masz dorosłą córkę, staruszku – zaśmiał się, a we mnie coś strzeliło?
 Kiedy Rosalie dorosła? Kiedy skończyła szkołę? Ile miała lat i dlaczego już skończyła osiemnaście? Dlaczego pozwalałem jej palić swoje papierosy, czasem robiłem to z nią? Czemu siedziałem z nią na naszym ogrodzie i piłem piwo, wino, drinki, cokolwiek? Kiedy dałem jej swoją gitarę? Jak to możliwe, że nauczyłem ją grać, a ona wszystko pojęła? I jak to możliwe, że moja córka chciała mnie zostawić?
- Daj mi ją do telefonu! – zażądałem. Czy panikowałem?
- Co? – zaświergotała po chwili. Była autentycznie szczęśliwa.
- Rosalie, ale dlaczego Anglia? Masz w Nowym Jorku nas, dom, rodzinę, wszystko.
- Tato, ale spokojnie.
 Kiedy ja nie potrafiłem. Nie wiem, co mnie napadło, ale rozpaczliwie chciałem ją zatrzymać w miejscu, w którym się urodziła. W którym przyszła na świat.
- Nie znikam z twojego życia przecież – mówiła - przecież wciąż będę. I będę wracać. Często. Do domu. Po prostu będę pracować poza nim i w innym rytmie, jak przeciętni ludzie. Ty też masz nas w Nowym Jorku... 
- Rosie…
- Wyjdę na scenę, zagram, zejdę z niej… I po jakimś czasie przylecę do Nowego Jorku. Brzmi znajomo, tata? – spytała ciepło.
 Brzmiało. Zrobiła to specjalnie?
- Czy ty czasem nie…
- Kocham cię, tato. Musiałam powiedzieć o tym wcześniej. Jestem szczęśliwa. I porozmawiamy później, bo zapewne ci przeszkodziłam.
 Nie zdążyłem już nic powiedzieć. Śmiała się, a potem rozłączyła.
 Siedziałem wciąż na ciężkiej skrzyni, patrząc przed siebie. Co miała w sobie Anglia i dlaczego mnie tak sponiewierała? Oddała mi Madeline tylko po to, by po latach odebrać mi córkę? Chyba, że to nie Anglia mi ją odebrała. Rosalie miała talent. I on kazał jej gnać tam, gdzie mogłaby go w pełni rozwinąć. Znałem to. Nowy Jork nie był miastem dla artystów. Hopedale też nie. Hopedale wygnało mnie dekady temu tak jak teraz Nowy Jork wyganiał w świat moją córkę. Niech szuka szczęścia. Niech łapie swój wiatr. Niech gra. Sobie też to mówiłem. Mnie nie miał tak kto inny.
 Kochałem ją z całego serca.
 Nie mogłem jej tu zatrzymać. Rosalie już dawno zakpiła z tego świata. Przecież niemożliwym było, by się pojawiła wśród nas.
 Kocham ją za to wszystko.
 Pokręciłem głową, zaśmiałem się. A potem wyszedłem na scenę i zagrałem. Co kilka dni to samo, taka praca.

 Ale wszystko po to, by później wrócić do domu. 

***

6 komentarzy:

  1. Kobieto, jak to jeden rozdzial? No nie, laptopa mi nie zdaza naprawic, cholera. Nienawidze komentowac na fonie, naprawde. Wiedz jednak ze skomentuje poprzednie rozdzialy jak oddadza mi lapka. Tylko nie wiem kiedy, kurde. Wybacz no. Ale uczynie wyjatek i postaram sie skomentowac z fona.
    Moim ulubionym "dzieckiem" jest zdecydowanie David. Lubie go bardzo. Suzanne w ogole mnie nie ujela, nawet chyba jej nie lubie, Rose lubie, ale David przoduje. On jest zupelnie inny i to dlatego. Jego rozmowa z Stevenem bardzo mi sie spodobala.
    Rozpisalabym sie wiecej, ale ogranicza mnie czas i telefon.
    Nastepnie mamy Joe i Coreczke Tatusia. Jego jedyna coreczka, ktora bardzo kocha a ktora chce "go zostawic". A bedzie grac jak tatus. Joe powinien byc dumny.
    Koncze juz moje wywody, pora na probe. Papa i weny!------J.Isbell pozbawiona bloggera na komorce

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, mam jakoś problem z tym, aby zabrać się do komentowania. Sama nie wiem, dlaczego, bo przecież teraz dzieją się tu najlepsze rzeczy... Chociaż nawet nie chcę szufladkować poszczególnych rozdziałów, bo to nie ma sensu. I jest mi źle, że w sumie mam problem, aby wydobyć z siebie jakiś komentarz. Być może przez to zamieszanie w domu? Sama nie wiem. Ale przecież to nie jest ważne... Jest mi tylko smutno, że to opowiadanie dobiega końca, ale to już doskonale wiesz. Naprawdę związałam się z tym miejscem i będę długo o nim pamiętała. Wydaje mi się, że już to kiedyś pisałam. Wiem, wiem, powtarzam się, ale jakoś inaczej nie potrafię wyrazić moich emocji. Chociaż, Alu, chyba doskonale je wszystkie znasz.

    Wiesz? Tak sobie to czytałam i nagle dotarło do mnie, że David jest podobny do mojego Mike'a, a raczej powinnam napisać, że Mike byłby podobny do Davida gdyby było mu dane zostać w tym głośnym świecie. Och, naprawdę zrobiło mi się szkoda chłopaka, bo w pewnym momencie zrozumiałam, że on ma naprawdę poważny problem. Jest nierozumiany przez rodziców, siostrę... w sumie wszystkich... (nie licząc Dee) a to nie jest miłe. Mogłabym nawet powiedzieć, że on trochę nie pasuje do tego wszystkiego, a na pewno nie do bycia synem Stevena Tylera. Serio, już bym go widziała jako latorośl Joe'go (w ogóle zainspirowałaś mnie do przeczytania jego książki, ale najpierw muszę ją jakoś zdobyć) W sumie, to ja sobie teraz siedzę w moim pokoju, zastanawiam się nad sensem życia i innymi sprawami, a teraz myślę o tym rozdziale i dochodzi do mnie, że tak naprawdę był to bardzo smutny rozdział... taki inny od wszystkich, bo o całkiem innych ludziach. Było tu już wiele smutnych rozdziałów, ale to był całkiem inny rodzaj smutku. Albo ktoś umarł, albo ktoś miał problem z porozumieniem się i powiedzeniem tego co czuje. W sumie można powiedzieć, że ten rozdział zalicza się do tego samego, ale w sumie nie.... Ech, wyobraziłam sobie to jak Steven stoi jak wryty, bo nagle zaczyna docierać do niego wszystko co mu mówi David... i tylko pytanie, dlaczego to się stało dopiero po 19 latach? Wydaje mi się, że jest trochę za późno. Podobno lepiej późno niż wcale, jednak mam wrażenie, że tu jest coś głębszego... coś takiego co miał Cash z mojego opowiadania, które przepadło gdzieś w świecie. W sumie ja tam miałam podobną scenę, kiedy Cash wykrzyczał Slashowi, że on nie rozumie tego, że ten chce iść na jakieś tam studia, terapia zajęciowa... w sumie, kiedy czytałam ten rozdział, ten fragment, to momentalnie przypomniała mi się także tamta scenka. Ech... ale nie będę się tu rozwodziła nad Hudsonami, bo przecież to nie jest miejsce na to. Można powiedzieć, że niby wszyscy są teraz szczęśliwi, bo się wszystko ułożyło. Ale jednak nie... wydaje mi się, że David jest naprawdę zagubionym chłopakiem, który nie wie co takiego ma zrobić ze swoim życiem, a samo nazwisko wręcz mu przeszkadza. W sumie sam powiedział o tym, że mu przeszkadza. Jest tak całkiem inny od Susie, która bawi się tym wszystkim i chyba nawet nie wyobraża sobie życia normalnej, przeciętnej młodej kobiety... mogłabym powiedzieć, że ona mnie denerwuje. W sumie powinna mnie denerwować, ale jednak nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet ją lubię, chociaż David bardziej kupuje moje serce. Ale tylko dlatego, że jest mężczyzną, ha... na pewno z wielkimi ambicjami, ale też takim, który sobie poradzi, czy nazwisko jest, czy też nie. Mam wrażenie, że Susie zginęłaby w normalnym świecie, nie dałaby sobie rady, chociaż też nie ma co rozpatrywać tego w takich kategoriach. Bo jakby się urodziła w przeciętnej rodzinie, to by od małego tak żyła i by się nauczyła żyć jako przeciętna Susie. Ale chyba by się nudziła jak jej matka i by ciągnęło ją do tego wielkiego świata. Kto wie. Nie ma też co gdybać. Ech, mogłabym napisać, że szkoda mi Davida, ale nie... ja powiem, że jestem z niego dumna, bo po prostu wyrzucił wszystko co mu leżało na sercu. Wiadomo, że powiedzieć takie słowa rodzicom wcale nie jest łatwo. Powiedzieć takie słowa ojcu, który jest kimś takim... Chociaż mogłabym powiedzieć, że Steven jest kimś, ale tak naprawdę jest nikim... bo kimś jest na scenie, na wywiadzie i tak dalej. Ale dla Davida jest całkiem kimś innym... i tu chyba jest ten problem. Bo jakby ta cała granica między tamtym światem, a życiem w rodzinie lekko się zatarła. Z resztą też nie ma co się dziwić. Aczkolwiek David bardzo mnie zaintrygował. Chyba nawet bardziej niż Rosie, ale... nie, ona to całkiem inna kategoria gry.

      I właśnie. Moja Rosie, którą w sumie sama wysłałam na Wyspy do teatru. Och, Joe, wybacz mi. A raczej Michaelowi, którego być może znasz... nie no, znasz... płaciłeś mu za te zajęcia teatralne... haha, Boże, Alu, nam się tu robią takie jakieś dziwne powiązania i tak dalej... niczym z Mody na Sukces! Haha. Ja tak naprawdę nie wiem, co mam sobie myśleć o Rosie. Mam pewien obraz jej w głowie, ale to bardziej pod kontem mojego opowiadania. Chociaż ja widzą ją jako mniejszą kopię jej matki... aczkolwiek nie wiem jak wygląda u niej sprawa poglądowa na temat miłości i związków. Z resztą, mało ważne. Och, widać, że naprawdę jest związana z Joe... po prostu jak on wpadł w panikę, że ta ucieka mu tak daleko... i jej tłumaczenia, zapewnienia i tak dalej. To było piękne, urocze i tak dalej, a zarazem takie smutne. Chociaż zastanawiam się jak na to wszystko Dee...Ech...

      Chyba tyle, chociaż czuję, że ten komentarz jest beznadziejny. Na pewno nie godny tego rozdziału.
      Pozdrawiam.

      Usuń
  3. Ja tu jestem przeczytałam, jednak nie skomentuję. Nie mam jak, ale wiedz, że jestem. Może na sam już koniec komputer mój będzie sprawny.
    Na koniec będę, na pewno.

    OdpowiedzUsuń
  4. Joe mój wspaniały, jestem.

    wspominałam Ci już kiedyś, że Steven strasznie nie podoba mi się z wyglądu? kiedy tak David stał przed tym lustrem i opisywał się, wychodziło na to, że jest całkiem podobny do ojca, ale ja tak wspaniale go sobie wyobrażam... o Boże. Ty też przecież całkiem inaczej wyobrażasz sobie moich bohaterów, mimo że do niektórych masz zdjęcia :')

    Susie chyba robi mi konkurencję, ja i Steven przecież jesteśmy największymi śmieszkami. idealnie zresztą dobrałaś to imię. każda Susie to taka suka, która chce dominować, czuć się jak księżniczka. tak jak ktoś wspomniał w komentarzu, u mnie też Suzanne nie wzbudza żadnych sympatii. jakoś... nie przepadam za nią. mimo że lubię właśnie takie charaktery, jaki ma ona. jest podobna do ojca, Steven wzbudza wiele pozytywnych emocji, ciężko go nie lubić, tak prywatnie i u Ciebie w opowiadaniu również, ale ona... nie wiem. jest mi zupełnie obojętna.

    Rosalie jest w porządku. wydaje się być bardzo dojrzała, dojrzalsza i bardziej odpowiedzialna i ogarnięta od swojej przyjaciółki, mimo że jest od niej o kilka lat młodsza. wydaje mi się, że tak samo jak Madeline wspiera Davida w rysowaniu, kibicuje mu. no i chce coś robić sama... tylko dlaczego nie akurat Nowy Jork? jest Broadway etc, więc raczej miejsce dla artystów to jest. wydaje mi się, że po prostu chce się naprawdę bardzo usamodzielnić, zobaczyć jak radzi sobie z dala od domu, od rodziców...

    no i David. mój ulubieniec tutaj, jeśli chodzi o dzieci. no, teoretycznie dzieckiem już nie jest... on jest taki kochany, mimo tego ciągłego denerwowania się, tego przeklinania, wyzywania siostry, narzekania na Stevena... któremu dziecku jakiegoś sławnego muzyka chciałoby się samemu coś robić, dorobić się, odciąć od słynnego nazwiska? jasne, są wyjątki, ale w większości przypadków wiadomo jak jest. te dzieciaki są tak rozpieszczone, że szok, myślą, że mogą mieć wszystko, że mają talent do wszystkiego, do śpiewania, do grania w filmach, do modelingu... nieważne.
    David też mi trochę mnie przypomina, z tą irytacją i niechęcią do okazywania uczuć. naprawdę, jakbym czytała o sobie, haha.

    i trochę mnie zdziwiło, że Caroline po prostu wzrusza ramionami, jak widzi co Suzanne robi Davidowi. ona zawsze wydawała mi się taka twarda, która nie pozwoli wejść sobie na głowę... a tutaj wychodzi na to, że nie wie co ma zrobić z córką. albo nie ma do niej już siły. albo nikt oprócz Stevena do niej nie przemawia. albo po prostu ma to gdzieś...

    nie wierzę, że zbliżamy się do końca. obydwie...
    chyba nie chcę tego końca w przyszłym tygodniu...

    OdpowiedzUsuń
  5. Weszłam tutaj znowu z ciekawości i okazało się, że nie ma mojego komentarza, który wczoraj napisałam. Cholera jasna.

    Myślałam dużo ostatnio o tym, co tu się dzieje, kawałki tego rozdziału mam nawet w zrzutach ekranu w telefonie, żeby sobie to poukładać jakoś. Nie wierzę, że zaraz koniec, jak to. Myślałam bardzo dużo i wiesz, co we mnie tak zawsze uderza w Until[...]? Oprócz wszystkiego, oczywiście, chyba najbardziej to, że jest tu tak... prawdziwie. Ten świat z naszej perspektywy, z ludzi, którzy stoją w pierwszym rzędzie na koncertach, patrzą na nich, jak na półbogów, a na widok ich kobiet zżera nas zazdrość(nie ukrywajmy tego, czasem bywa trudno), ten świat jest piękny, pełen kolorów, wspaniały, bogaty, idealny i nieosiągalny. Podobno nie ma nic gorszego, niż spełniające się marzenia, przeczytałam to kiedyś jako opis jednej z kart tarota, serce mi wtedy prawie pękło. Ale chyba odbiegam za bardzo od tematu. Tu jest prawdziwie. Tu ojciec-gwiazda rocka nie jest chodzącym ideałem, a jego dzieci nie unoszą się ze szczęścia pod sufitem, bo ich rodzicem jest Steven Tyler, nieważne, jak ładnie to wygląda w papierach i na zdjęciach. David jest świetny, Susie również, ale David do mnie przemówił jakoś, nie wiem. On jest zupełnie, zupełnie inny, co z tego, że wychował się w takim, a nie innym środowisku. I geny genami, ale on idzie własną drogą, a to zawsze jest najpiękniejsze. Wszyscy poszli. Podziwiam ich za to, odwiecznie wydawało mi się, że dzieci tych słynnych mają w życiu gorzej, wiecznie pod górkę, ciężar nazwiska, ciężar oczekiwań, co się stanie, jeśli nie będą równie wielcy. Ale oni nie muszą. I David to wie. Bogowie, kocham.

    Ale jednak, jednak muszę przyznać, że wolę Rosie, na którą ja czekałam, odkąd tylko Madeline związała się z Anthonym, czułam, że taka piękna istotka się pojawi w ich życiu. To, co przeżywa Joe tak wspaniale mi się zgrało z tym, co nas czeka teraz, rozumiesz? Zaraz koniec, nowe życie. I tylko mi żal, mimo wszystko, że odejdziemy od nich. Wrócę chyba tutaj do starego zwyczaju dopasowywania piosenek do rozdziałów, ABBA mnie dopadła, "Slipping Through My Fingers", podsumowało to idealnie.

    Zapomniałam już w połowie to, co napisałam wcześniej, coś mi musiało na pewno umknąć, ale trudno, lecę, bo czas mi się kurczy. Ty wiesz i tak, że kocham.

    To do ostatniego ♥

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')