środa, 24 czerwca 2015

epilog: And the Rain Fell Down


Chciałabym już tylko podziękować tym, którzy ze mną zostali.



Rosalie
czerwiec, 2014r.

- Zostajesz na lipiec czy wracasz do domu?
 Otrząsnęłam się, spojrzałam otumaniona po przyjaciółce, ale nie zobaczyłam wiele. Tylko głos dawał mi do myślenia - a raczej dawał mi gwarancję - że stoi gdzieś przy mnie Suzanne. Byłam niemalże pewna, że pali papierosa.
- O którym domu myślisz? – odbiłam, kiedy obraz stał się już dla mnie wyraźny. W istocie, trzymała między palcami papierosa. Zadzierała dumnie głowę ku górze, wystawiała twarz do słońca. Raziły mnie jego promienie, odbijające się od wręcz czarnych szkieł jej okularów.
 Uśmiechnęła się z uznaniem, zaśmiała krótko. – Bardzo dobre pytanie, młoda…
- Chyba bym do prawdziwego domu… - zaczęłam i nie skończyłam.
 Susie uniosła okulary, założyła je na kręcone włosy. Skrzyżowała ręce na piersiach. – Michael?
- Dobrze się bawisz?
- Oj, wiesz, że żartuję – zaśmiała się znów, pchnęła mnie przed siebie.
 Przeszłyśmy szybko na drugą stronę berlińskiej ulicy. Berlin bowiem okazał się być kolejnym przystankiem trasy Global Warming, ciągnącej się od jakichś…ponad dwóch lat. I właśnie przez te dwa lata co jakiś czas wpadałyśmy z Susie na kilka koncertów, odrywając się zarazem od naszej szarej rzeczywistości, odwiedzając przy okazji tatusiów, znajomych i oczywiście kobiety naszego życia. A nawet i rodzeństwo czasem się znalazło za sceną. Niesamowite.
 Ale wracając – Suzanne miała coś z racji. W Nowym Jorku wciąż żył ten dziwak Michael. Poznałam go, będąc jeszcze nastolatką. Prowadził zajęcia teatralne, na które kiedyś chodziłam. Zawsze wydawał mi się być dość intrygującym mężczyzną, ale nigdy nasza relacja, która jednak stała się głębsza niż uczennica-nauczyciel… nie, och, nigdy nie stała się czymś poważniejszym. A na pewno nie z mojej strony. Nie zakochałam się w nim… nigdy, o nie. A co z nim? Cóż, było inaczej. Nie chciałam nikomu łamać serca, broń Boże. Naprawdę nie chciałam. Nie sądziłam zresztą, że ktoś taki mógłby do mnie poczuć coś jak miłość, zauroczenie. Tę przysłowiową miętę. Źle na to spojrzałam, jak się okazało: Michael nie był człowiekiem, którego mogłabym przewiedzieć czy wyczuć. Tak po prostu wyszło…
- A jak tam twój kochaś, Susie? – parsknęłam w końcu, uderzyłam swoim biodrem o biodro przyjaciółki.
 Upuściła aż kolejnego papierosa, zachwiała się lekko. Przyśpieszyła kroku, błyskawicznie zrównałam swój z jej. – Czeka na mnie zapłakany!
- Doprawdy?
- Tak jest!... Nie, tak na poważnie, to pytałam, czy się w lipcu do domu wybierasz, bo nie wiem, gdzie ja mam się z nim zgadać. Bym się zabrała z tobą. 
- Nie wiem, na pewno w lipcu wracam dokądś, ale nie wiem jeszcze dokąd – odrzekłam bezradnie. Naprawdę nie wiedziałam, co zrobię w lipcu. Zapewne wrócę do Birmingham. Ale kto to wiedział.
- A, nie myślmy o tym. Stary kontynent też jest piękny – westchnęła z zachwytem.
 Kątem oka widziałam, jak odpala nowego papierosa. Sama zrobiłam zaraz to samo, choć był to mój pierwszy tego dnia, a nawet tego miesiąca. Suzanne od kilku lat związana była z jednym z wolnych amerykańskich grajków. Chłopak – mężczyzna! – nazywał się Erick Rowe. Grał w zespole. Kluby większe i mniejsze, pal już licho, jakie. Ważne, że wszędzie. Ameryka i Europa, to na pewno. Ładnie wyglądali z Suzanne i chciałam, by tak pozostało.
 Natomiast ja związałam się z angielskim tatuażystą, dwudziestoośmioletnim Louisem Summersem.
 Ale to nikogo nie obchodzi. To wcale nie jest ważne. Nikt o to nie dba.
 Dziwne, lecz zaczęłam myśleć o domu, zaciągając się papierosem u boku równie zamyślonej Suzanne. Kiedyś powiedziałam tacie, że mój dom na zawsze pozostanie w Nowym Jorku, z nimi. Ale już nie wierzyłam w autentyczność tych słów.
 Mój dom wcale nie był w Nowym Jorku.

***
 Z początkiem maja natknęłam się na coś...
„(...) W ogóle, to dlaczego Twoi rodzice tak bardzo chcieli do Nowego Jorku? Co tam takiego jest? Widziałam zdjęcia i dla mnie to nic specjalnego, uważam, że nasze Cambridge jest o wiele lepsze, ciekawsze i ma w sobie więcej magii i tajemnicy, nie powiesz mi chyba, że nie. Nowy Jork, co Twoi rodzice tam robią? (…) Wracając do Twojego Nowego Jorku, podsłuchałam kiedyś...i padło słowo „Boston”, co jest w Bostonie? Nie widziałam nigdy tego miasta, więc nie wiem. A Ty pewnie coś już na ten temat wiesz. Napisz mi, proszę.
 Będę kończyć, pamiętaj, że na Ciebie czekam i czekam na list od Ciebie, mam nadzieję, że niedługo odwiedzisz z rodzicami Cambridge. W najgorszym wypadku ja ubłagam rodziców na Nowy Jork, ale nie wiem za bardzo, jak powinnam to zrobić...przecież to jest cały ocean! (…)”

 Miał ponad czterdzieści lat, kiedy znalazłam go kiedyś przypadkiem w papierach mamy. I okazał się nie być oryginałem. Był pisany na brudno. Oryginał został wysłany do ciotki Leandry. Nie mogłam się opanować, znalazłam coś jeszcze…

„(...) Moi rodzice już nie będą razem, rozumiesz? Tata praktycznie cały czas siedzi w Bostonie, ja z mamą i bratem w Nowym Jorku. Ale byłam u taty przez dwa pierwsze tygodnie i jestem bardziej za tym Bostonem właśnie. Tam mi było lepiej, ale oni uznali, że tata jest za bardzo zarobiony, żeby się mną zajmować i muszę być z mamą (…)  Ja oczywiście tęsknię za Cambridge, pewnie, że uważam nasze miasto za ciekawsze! Tutaj to wszystko jest takie wielkie, nowoczesne...brakuje mi naszych ceglanych domków, naszego parku, wszystkiego. Śni mi się po nocach Cambridge. I Ty. I wszystko. Chciałabym tam wrócić, ale to jest...niemożliwe, Dee (…) im się nie śpieszy do Anglii.”

 Ten był odpowiedzią. Oryginalny. Do mojej mamy. Wiedziałam, że kiedyś wszystkie żyły w Anglii, ale nigdy nie drążyłam tematu. Nie sądziłam, że mama była z Leą aż tak związana swojego czasu. I nie czułam się źle, czytając nieswoją korespondencję. Zostałam poproszona o przejrzenie papierów z czerwonego pudła z salonowej komody. Mama chciała, bym znalazła tam jeden dokument, jakąś umowę. Nie wiem na co, czyją, dlaczego. Ale na wierzchu leżały listy. Kilka dni wstecz rozmawiałam z moją Madeline o przeszłości, miłości. Przy butelce półsłodkiego wina. Och, ja chciałam wiedzieć… Nie potrafiła mi się jednak wysłowić. A później znalazłam, niby z przypadku, to wszystko. Jestem pewna, że bynajmniej nie leżały tam… tak po prostu.
 Było ich jeszcze kilka. Przejrzałam je, nie zastanawiając się nad tym, co robię. Nawet jeśli zostawiła je tam celowo, nie powinnam raczej była ich czytać. One nie były moje. O mnie wtedy nawet nikt nie myślał. O mnie… w ogóle przez bardzo długi okres czasu nikt nie myślał.
 Znalazłam jeszcze jeden. Cały pokreślony, bardzo nieczytelny, pomazany. Dużo, dużo zmian. Też był czymś na podobieństwo brudnopisu. Ale chciałam go poznać, rozczytałam. Och, Boże, rozczytałam…
„19 maja 1974r.
Cholera jasna, Caroline!
 Nie mam czasu, by wszystko Ci opisać. Opowiem Ci, kiedy wrócę. Ale rozmawiałam z nimi jakieś piętnaście minut. Są obłędni, są odjechani. Są tacy inni. To nie jest Bowie i to nie są Stonesi. Ale to jest połączenie tego wszystkiego z domieszką amerykańskiej magii, rozumiesz? Uciekli mi stosunkowo szybko, ale Ty wiesz, że my tego tak nie zostawimy. To by było poddaniem się i daniem się zamknąć w czterech ścianach. A tego nie chcemy, prawda? Wyobrażałam sobie ich zupełnie inaczej, ale w sumie...dobrze wyszło. Nawet lepiej. To jest strasznie poplątane. Ale ten Twój jest tak bardzo pozytywny, że aż chcę piszczeć! Masz dobry gust, przyznaję. A ten całus, który zostawił mi na policzku jest dla Ciebie. HA! A jeżeli chodzi o...wiesz, to nic nie napiszę. Powiem Ci zaraz po powrocie,
trzymaj się, Kochana, całuję
Dee.”

 Podniosłam wolno głowę znad kartki, wlepiłam wzrok w ścianę. Analizowałam wszystko, co wyczytałam.
 Są tacy inni.
 To nie jest Bowie i to nie są Stonesi.
 Domieszka amerykańskiej magii.
 Ten Twój jest tak bardzo pozytywny…
 Całus, który zostawił mi na policzku…
 A jeżeli chodzi o…wiesz…
 Ja wiedziałam. Panie Boże, wiedziałam. Słyszałam wszystkie możliwe legendy, dotyczące poznania mojej mamy z tatą, Caroline ze Stevenem. Ale wtedy miałam namacalny dowód przy sobie. Chodziło o Joe, chodziło o Stevena. On ucałował moją, wówczas czternastoletnią, mamę, a Joe był tym, o którym nie chciała listownie opowiadać Caroline. Takie rzeczy się nie…
 Ty wiesz, że my tego tak nie zostawimy. To byłoby poddaniem się i daniem się zamknąć w czterech ścianach.
 Jak to jest możliwe? Czy mała Madeline Wakeford naprawdę miała w sobie taki magnetyzm i urok, by opętać ich sobą na całą dekadę, w którą zmienił się cały ich świat? Czy nieprzenikniona Caroline Hadley miała w sobie tyle siły, by poskromić po tym wszystkim Stevena Tylera i utrzymać go przy sobie aż po dziś dzień?
 Rozpłakałam się, trzymając wciąż na kolanach czterdziestoletni świstek papieru. Gdzie naprawdę żyłam?
 Co się działo przez te wszystkie lata?

***

  Minęło parę dni, kilka nocy. Krążyłam po zapleczu tam i z powrotem. Za wiele myślałam. Za mało rozumiałam i zdałam sobie z tego sprawę dopiero po tych dwudziestu dwóch latach. Jakąś godzinę temu panowie weszli na scenę, godzinę temu ryknął podniecony tłum, a moja mama westchnęła, w oku miała taką piękną iskrę. Nie pamiętam, bym wcześniej ją kiedyś widziała.
 Rzadko kiedy stała tak blisko tej magicznej linii między sceną a pożądanym przez tysiące backstage’m. Była sama. David poleciał gdzieś za Suzanne dobre pół godziny temu, a Caroline wyjątkowo nie wytrzymała i pognała za nimi. W końcu. Mama stała sama, patrząc tak błędnie przed siebie. Zaszłam ją od tyłu, przytuliłam. Nie drgnęła nawet, zupełnie jakby wiedziała, że zaraz coś podobnego się stanie.
- Myślałam, że cię zaskoczę – zaśmiałam się.
- Już się do tego przyzwyczaiłam przez te wszystkie lata – odparła, oglądając się lekko za siebie, uśmiechnęła się do mnie.
- W sumie racja, nie jestem jedyna…
Westchnęła, zaśmiała się cicho. Wróciła wzrokiem na scenę. – Trzydzieści… trzydzieści lat temu wbijałam sobie pręty barierek w żebra, wijąc się w pierwszym rzędzie.
 Momentalnie ją puściłam, stanęłam przy niej ramię w ramię. Spojrzałam wielkimi oczyma. – Ty…
- Miałam wejściówki, tak. Ale zanim z nich korzystałam, okupowałam scenę od przodu.
- Jak to jest, że ty… Jak to jest możliwe, że w siedemdziesiątym czwartym i później… - Nie potrafiłam.
- Nie mam pojęcia, Rosie. Nawet się nigdy nie przyznałam przed sobą, że bardzo bym tego chciała. Kiedy w osiemdziesiątym czwartym robiłam się na ich koncert, stałam przed lustrem w łazience u Leandry i patrzyłam się tak w swoje odbicie… Chcąc nieprzyzwoicie bardzo zobaczyć się znów z twoim… tatą. Byłam piekielnie ciekawa, czy któryś z nich mnie jeszcze pamięta. Miałam takie typowo nastoletnie myśli, będąc już pod sceną, że któryś z nich mnie zauważy, podchodząc do krawędzi. Coś go uderzy… ale takie rzeczy… To już nie był ten poziom ich kariery. Tylko takie moje naiwne fantazje. Ale później poszłam z Leą na backstage, ona szybko mi zniknęła z pola widzenia. Nie dbałam o to. Podeszłam do Hamiltona z Tylerem, kiedy ich tylko dostrzegłam. I to Tom mnie poznał, kiedy się przedstawiłam. Niesamowite. Ale z drugiej strony – może niezupełnie. Przecież on jest… inny od nich.
- Nie zaprzeczę… - wtrąciłam, śmiejąc się. Tom był chyba najbardziej zabawnym człowiekiem, jakiego znałam. Nigdy się nie wychylał, a i tak wszyscy go pokochali.
- A później i w Stevenie zaskoczyło – ciągnęła – że już kiedyś mieliśmy okazję się poznać. Pamiętał, jak patrzyłam tę dekadę wstecz na… Anthony'ego. I nie mówiąc wiele, uśmiechając się w zamian w ten swój… charakterystyczny sposób, nakierował mnie na garderobę mojego celu. I ciężko było na początku. Znów myślałam, że się prędzej pozabijamy niż dogadamy… ale się pomyliłam – szepnęła.
 Pomyliła się tak bardzo. Bo tata kochał ją ponad wszystko i wszystkich. Była dla niego ostoją. Widziałam to, czułam. Wzruszała mnie miłość własnych rodziców. Jak bardzo różniła się od tej Stevena i Caroline. Chociaż ich też była niezwykła. Nie wiem, ile razy wzajemnie się znienawidzili przez te wszystkie lata, ale jednak wciąż coś ich trzymało. Byli jak bomba. Jednak wszyscy ich uwielbiali. Słuchając kiedyś, jak Susie opowiadała mi o poznaniu jej rodziców, śmiałam się, tracąc dech. Natomiast kiedy ja kiedyś mówiłam jej o poznaniu Madeline i Joe – wzruszenie. A mało co wzruszało kogoś tak dzikiego jak Suzanne Tyler. Mówiła o cudzie, o czarach o czymś z sił wyższych. Że po prostu niesamowite. Nie przeczyłam.
 Mama wiele razy mówiła mi o wszystkich trasach, na których razem byli. Mówiła o zapaściach, narkotykach. Tragizmie całego ich życia. Jej. Mówiła o nich. Ludziach. O domu, który zostawiła. O niemożliwym śnie, który spełniła z Caroline. To jednak wcale nie było cudem, o nie.
 Chciałam, by trwali. 
- O Chryste… - jęknęła w końcu.
 „Dream On”.
 Mama wiele razy mówiła o…
 Mary, która dała jej przyjaciółce przepustkę do Nowego Świata.
 Peterze, który w młodości zasłynął z nieodwzajemnionej miłości do jej przyjaciółki.
 Benjaminie, który zlitował się nad nią, wpychając ją na prom do jej szczęścia.
 Jasperze, którego tak naprawdę nikt nigdy nie poznał.
 Berry, która rzekomo go zmieniła, ale nikt nie miał realnego dowodu na jej istnienie.
 Madison, która była tylko fotografem, ale jednak zapadła mamie w pamięci.
 Zacku, który był mi najwspanialszym dziadkiem pod słońcem.
 Marjorie, która…
 Co to było za życie, mamo?
 Leandra, która była najdziwniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Ale któż wie, co by było, gdyby trzydzieści lat temu nie sprzedała w alkoholowym upojeniu Tylerowi, gdzie mieszka jego przyszła żona.
 Steven, który… och, tego się nie definiuje.
 David, nasz student. Suzanne, moja siostra. Adrian, nie mogący się szczycić naszym rodowym nosem.
 Caroline, która trzymała na wodzy ich wszystkich, jeśliby trzeźwo spojrzeć na historię ich wspólnych relacji na przestrzeni tych czterech dekad.
 Anthony, o którym nigdy nie potrafiłam myśleć jak o Joe. Mama nigdy tak o nim nie mówiła. W mojej głowie brzmiało to źle. Tak samo jak bolało mnie mówienie o nim jak o ojcu. On był moim tatą. To jest mój tata.
 I Madeline…
 Miałam wilgotne oczy. Chwyciłam mamę za rękę. Nie chciałam myśleć o tym wszystkim. Spojrzałam na matczyny profil. Nie było jej przy mnie, ewidentnie. Była gdzieś… bardzo daleko. Nie wiem, gdzie była.
 Lecz ja wiedziałam, gdzie jestem.
 Mama powiedziała mi kiedyś, że w deszczu dowiedziała się o istnieniu człowieka, za którego wyszła.
 Że w deszczu kochała się z nim po raz pierwszy.
 Że w deszczu uciekała z jego domu.
 Że w deszczu wyznała mu nienawiść i miłość.
 Że w deszczu przyjęła jego nazwisko.
 Że w deszczu naprawdę za nim zatęskniła.
 Że w deszczu powiedziała mojemu tacie, że będę.
 Mama powiedziała mi kiedyś, że plamki na moich tęczówkach są śladami po deszczu.
 Kilka lat temu, kiedy dzwoniłam do taty, by powiedzieć mu, że wynoszę się ze Stanów do Anglii, powiedziałam mu, że przecież będę wracać do domu, do nich, do Nowego Jorku. Tak mu powiedziałam. Zawsze mi wpajano, że mam dom w Nowym Jorku. Przy nich. Ale to nieprawda.
 Spojrzałam wokół siebie. Te wszystkie kable, potężne skrzynie, wrzawa, chaos, scena, krzyk, blask, pokłady instrumentów, pisk. Miliony przebytych mil. Wielkie hotele. Wieczny pośpiech.
 Szczyt.
 Inny świat.
 To był mój dom.
 To tutaj zawsze wracałam.
 Bo tylko w drodze miałam ich wszystkich. 

15 komentarzy:

  1. Ech, to już jest koniec, nie ma już nic. Jesteśmy wolni możemy iść.
    Przecież nic nie może wiecznie trwać...
    Wszystko ma swój czas i przychodzi kres na kres...

    Dziwnie się z tym czuję. Naprawdę. Tak bardzo chciałam przeczytać ten epilog wczoraj i nawet rzuciłam wszystko w postaci rozkładania sobie łóżka, aby go przeczytać. Tak bardzo byłam ciekawa co tu się stanie, bo nawet nie miałam większego pomysłu, ani przeczucia, co tu takiego Alu dasz... a jak skończyłam czytać, to zdałam sobie sprawę z tego, że jest to koniec. Nie ma już nic. (Raczej, ja wiem, że jest coś dalej, nie ma już nic tu, w tym miejscu. A może jednak...?) Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Wiesz, na zakończenie chciałabym napisać tyle pięknych słów, ale mam wrażenie, że wszystko pisałam w toku opowiadania. Ech, dziwnie, naprawdę dziwnie. Ale tak jak wspominałam Ci wczoraj - Zakończyłaś to w najpiękniejszy sposób w jaki mogłaś zakończyć. Tak naprawdę, tu nie trzeba wiele mówić, bo wszystko zostało powiedziane. Podsumowane i nic nie uległo zapomnieniu. Och, chociaż... jak była tam wspomniana Madison (jak Rosie wymieniała osoby, o których opowiadała jej matka - a zrobiło mi się bardzo miło, bo się nie spodziewałam, ha) Ale zabrało mi Duffa, ha... ale dobra, nie ważne. Oj tam. Przecież moja Madison z Duffem są tu najmniej ważni, w ogóle nie są ważni. A jednak przez nich cała ta historia stała mi się tak bardzo bliska. Jakby po części moja. Na pewno będzie dla mnie szczególna, bo przecież zrobiłyśmy tu coś takiego, czego jeszcze nikt nigdy w opowiadaniach nie zrobił i pewnie nie zrobi. No tak, zdarzało się, że dwie autorki pisały swoje wspólne opowiadanie... ale nikt nie wpadł na to, aby połączyć dwa blogi i w sumie zrobić jedną historią, która pozostaje dwoma niezależnymi... Czasami zastanawiam się, czy Michael i Rosie, to nie jest o krok za daleko, ale w sumie dlaczego... Z resztą nie ważne. Przecież to już jest całkiem inna historia, o innych ludziach i o innej miłości. A jednak tak bardzo podobnej jak tu... O takich samych cudach. Dobra, koniec. Nie rozwodzę się nad tym. Wrócę na ziemię, czyli do tego bloga.

    Alu, właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że jest to pierwszy blog, który czytałam od początku do samego końca. Od początku do samego końca komentowałam i w sumie... dobra, nie zostawiłam tu dwóch komentarzy i to pod dość istotnymi rozdziałami. Ech, jakoś źle się z tym czuję. Tym bardziej, że ten przed ostatni rozdział, no... Ale dziwne to. Przecież czytam blogi tyle lat, a tak naprawdę dopiero po 5 latach przyszedł taki czas, że byłam od początku do końca. Hm... nie wiem o czym może to świadczyć. Być może o tym, że tak naprawdę bardzo mało blogów zostaje dokończonych, albo w połowie traci się cierpliwość i się porzuca. Z resztą, ja nie mogłam porzucić tego. Nawet nie pamiętam, kiedy tak głęboko związałam się z tą historią. Dziwnie mi, kiedy zdam sobie sprawę z tego, że na samym początku nie miałam do niej żadnych uczuć. Dobra, coś nowego, to po prostu zaczynamy czytać, dlaczego nie...? Skoro się wróciło na blogi to wypada, aby coś poczytać, prawda? A tu nagle bum... och, to trochę jak ze mną i z moim mężczyzną. Dobra, dobra... na początku zwykły kolega, a nawet nie... i nagle bum. Ha, porównuję tego bloga do miłości, ale coś w tym jest. Ja się nie zakochałam w tej historii, ja ją po prostu pokochałam, a to jest jednak różnica, prawda? Pamiętam, że moje pierwsze emocje wywoływała Dee, której przecież na początku nienawidziłam. No naprawdę. Jak dla mnie była okropnym dzieckiem, a jeszcze gorszą nastolatką. Wytargać ją tylko za te kudły... a następnie stała się cudowną kobietą, która.. dużo mi uświadomiła, ha. No dobra, ja naprawdę podchodziłam do tego wszystkiego za bardzo emocjonalnie. Ale ta historia była dla mnie taka prawdziwa i taka mi bliska. Mimo tego, że działa się w obcych dla mnie świecie, w obcych mi czasach, w obcym mi życiu... a jednak wydawało mi się czasami, że to wszystko wydarzyło się na moim podwórku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och... z resztą, Alu, ja naprawdę mogłabym Ci wypisać tu tyle porównań. Ale o tym najważniejszym już wiesz. Przecież powiedziałam Ci o tym tak po prostu... Nie ważne. (Ostatnio za dużo używam tego wyrażenia.) Hm... Dee się zmieniała na moich oczach, a może po prostu zaczęła się co raz bardziej otwierać? Sama tego nie wiem. Tak, nie ważne, ha. Nie, akurat to jest ważne. Ona się zmieniła. Nic dziwnego. Wydoroślała, dojrzała i chyba tak naprawdę odkryła siebie. Odnalazła swoje szczęście. Zawsze chciała być szczęśliwa. Mimo tego, że mówiła, że miłości nie ma. Wierzyła, że jest... i tak, przecież ona nigdy nie była zakochana. Chociaż... nie, była, w facecie z plakatu, dźwiękach gitary, tym ze sceny... który był dla niej Joe. Przecież nie znała Anthony'ego. Być może na początku nie zdawała sobie sprawy z tego, że w ogóle taki ktoś istnieje. Nie wiem, czy ona zauważyła to przy pierwszym spotkaniu. Ale wtedy była dzieckiem. Niedojrzałym dzieckiem, które przecież nic nie wiedziało o życiu. Z resztą, ekscytowała się, że zobaczyła Joe'go... tego pana z plakatu. Och, a jak szła na ich koncert, to też chodziło jej o Joe'go. Anthony'ego poznała chyba dopiero podczas ich pierwszej nocy... tamtego wieczoru. Chyba wtedy się zmieniła. To był ten moment, w którym ona sama z Dee stała Madeline. Chociaż może nie zdawała sobie sprawy z tego... W gruncie rzeczy, oboje są do siebie tak bardzo podobni, a jednak tak bardzo różni... Są piękni, uroczy... i chyba niepokonani...
      Jak Dee opowiadała o tym wszystkim Rosie, ponownie oglądając koncert. Jak mówiła o tym wszystkim tak jakby sama nie rozumiała, co się właściwie takiego stało. No tak, bo to wszystko jest ciężko zrozumieć. Może czasami lepiej się nad tym nie zastanawiać, bo i po co? Ale czasami przecież przychodzą takie chwile, w których coś wraca... Tak, mała Dee miała plan. Może plan na zabawę. O tak, coś się stało. Ale przecież nigdy nie pomyślała, że wszystko potoczy się właśnie w taki sposób, więc dorosła Madeline po prostu przestała to rozumieć.

      Weź, idź. Płakać mi się chce. Jestem za bardzo uczuciowa i emocjonalna, jak sobie wszystko przypomnę. Wszystko.. każdy ważniejszy moment... Boże. Idź, nie lubię Cię.

      Zacięłam się. Nie wiem, co mam pisać dalej, a przecież mam tyle do powiedzenia. Za dużo, aby to wszystko ogarnąć. Za mało, aby odpowiednio wyrazić moje uczucia. Ech... Rosie jest mi taka bliska. Chyba jeszcze bardziej niż jej matka. Chociaż ona wydaje się być taka podobna do niej, a jednak całkiem inna. W końcu nie wzdycha do faceta z plakatu. Ha. Ale Rosie ma mamę, Dee miała matkę... Rosie ma mamę i tatę i tak naprawdę cudowną otoczkę życia. Nie, nie chodzi tu o koncerty i tak dalej. Chodzi tu o całą historię, która się wydarzyła. Chociaż można się spodziewać, że tak naprawdę nie mogła wydarzyć się w innym świecie, prawda...? A może jednak. Kiedy ona czytała te listy, fragmenty, kiedy zdawała sobie sprawę z tego wszystkiego. Znalazła namacalny dowód, poczułam z nią jakąś taką ogromną jedność. Zupełnie jakbym ja tam siedziała i zastanawiała się. Nie wierzyłam razem z nią, chociaż przecież przeszłam to wszystko razem z jej rodzicami. Wpatrywałam się razem z nią w te listy, chociaż tak naprawdę czytałam już je nie raz. To było naprawdę dziwne. Przecież nie siedziałam w swoim pokoju skulona na krześle. Ja siedziałam razem z nią... Nie, ja siedziałam jako ona. Dziwne, to było naprawdę dziwne... I nawet nie wiem jak mam to wszystko określić. Ja chyba nawet nie chcę tego określać.

      Usuń
    2. Dream On...

      Half my life's in books' written pages
      Live and learn from fools and from sages
      You know it's true
      All the things come back to you

      Ta piosenka zawsze wydawała mi się taka inna od całej reszty dorobku Aerosmith. Taka odmienna od wszystkich. Sama nie wiem. Nie słucham jej za często, bo nawet nie widnieje w mojej liście na telefonie. W radiu chyba też jej raczej nie dają. A jednak gdzieś jest zapisana w mojej głowie.. Jako... coś innego. Zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie ja mam tylko takie odczucia. Być może dlatego, że parę lat temu siedziała w pociągu, słuchałam tego (Och, wtedy miałam to na telefonie) i zdałam sobie sprawę z tego, że moje sny mogą się spełnić... W sumie, to opowiadanie powinno mieć właśnie taki tytuł, bo jest o snach i marzeniach. O tym, ze przecież wszystko może się zdarzyć, prawda? Tylko tak mocno trzeba tego chcieć. Obrać sobie swój własny cel i tak po prostu iść do przodu. Czasami po trupach do celu. Och, sam początek... bo czy było możliwe, że te dwie dziewczynki mieszkające w Anglii, gapiące się na plakat i umierające przy muzyce, kiedykolwiek w ogóle spotkają swoich idoli inaczej niż scena koncertu ograniczona barierką? Czy było możliwe, że spędzą z nimi całe życie w miłości. Ha... przecież to było takie niemożliwe. A także takie bliskie nam.. Mnie, kiedy byłam nastolatką. Mnie, kiedy płakałam, że nigdy więcej nie zobaczę Mojego Mężczyzny...Chyba idę w trochę złym kierunku w tym wszystkim.

      Przecież już nie raz pisałam, że to opowiadanie jest cudowne. To opowiadanie jest o czymś innym niż cała reszta.
      Alu, co tu robisz? Wiem, pisałam to... marnujesz się tu.
      Powiem Ci coś... ja nie mam talentu. Ja sobie go wypracowałam przez wszystkie lata. Ty masz prawdziwy talent. Przecież jak ja byłam w Twoim wieku (och, jak to brzmi. Poczułam się staro) nawet nie myślałam o tym, że w ogóle mogę cokolwiek napisać... W ogóle nie byłam w stanie napisać cokolwiek. Myślenie sobie od dziecka, że to się zrobi, a zrobienie tego jest całkiem inną sprawą. Ty masz ogromny talent. I proszę, nie zmarnuj go, bo to będzie naprawdę złe i po prostu smutne. Przed Tobą są wielkie rzeczy... Pewnie za parę lat nie będziemy już o sobie pamiętać. Zapomnisz o mnie, a ja być może o Tobie. Wiesz, ja naprawdę nie mam pamięci do osób. Och, ale mam nadzieję, że pewna informacja, pewne wydarzenie, kiedy pójdę przeglądać sobie książki obudzi moje wspomnienia i po prostu się do siebie uśmiechnę. To będzie tak samo piękna chwila, jak te wszystkie na tym blogu. A może nawet jeszcze piękniejsza. Alu, obiecaj mi, że mi to zrobisz. Sprawisz, że tak będzie.

      Ja nie wiem, co mam tu napisać, aby było ładnie.
      Nie wiem jak mam zakończyć ten komentarz.
      Ja już nic nie wiem.

      Dream On

      Usuń
    3. Nie chcę się za bardzo tutaj rozwlekać nad tym wszystkim. Odniosę się... Chociaż... chociaż tak. Ale to nie na forum, a prywatnie.
      Tutaj chciałabym Ci tylko powiedzieć, że ja nigdy nie zapominam ludzi. Pamiętam wszystkich. Co mi i dla mnie zrobili.
      I to jest moje przekleństwo.
      Boże, dziękuję Ci.
      Dream On...

      Usuń
  2. Witaj Alicjo, nie będę się kryć z tym, że mam u Ciebie ogromne zaległości. Chcę tylko napisać, że ja kiedyś to nadrobię, przeczytam wszystko od momentu w którym zaprzestanęłam, albo nawet od początku, obiecuję. Nie mam pojęcia kiedy to zrobię, ale chcę, abyś wiedziała, że ja tego tutaj tak nie zostawię.
    I teraz jest mi wstyd przed samą sobą, że jednak nie byłam tutaj, że przez długi czas Cię zaniedbałam. Naprawię to.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż się dziwnie poczułam po przeczytaniu tego.
      Mimo wszystko zaczekam. I dziękuję Ci.

      Usuń
  3. Alicjo,
    Tak sobie siedzę w pokoju, piję herbatę i tak pomyślałam - czemu nie teraz? Wiesz, miałam przyjść tu później, aż już się wszyscy rozpiszą, jednak nie mam co robić. Byłam z Rocky'm na dworze (nauczył się podnosić łapę, choć nadal traci równowagę) i co ja mam, do cholery, robić?! Nic! Właśnie.
    Zacznijmy od tego, że to już koniec, co mnie... Smuci? W pewnym sensie, tak, mhm. Przyzwyczaiłam się do tego, że w każdy czwartek coś pojawia się na Until [...], nawet, jeśli nie czytałam, bo miałam przerwę, to zwykle tu zaglądałam i patrzyłam na aktywność (co, swoją drogą, mnie załamało), to co pisałaś na początku, czy końcu, tak po prostu. Zresztą, jak mnie nie było to i tak byłam, ha, tylko nie pisałam. Ale wracając - będzie mi brakować Caroline, Leandry, Madeline (nie, Maddie, tak), Twojego Joe i Stevena. A JUŻ NAJBARDZIEJ TO PETERA. :(((( W końcu to mój ukochany bohater, nie? XD tak, tak, tak! Firby, będę za Tobą tęsknić! XDD
    Może powspominamy, co? Pamiętam jak byłam tu pierwszy raz, chyba zostawiłam tu pod którymś rozdziałem swój pierwszy, najdłuższy komentarz. Ta, takie rzeczy się pamięta. Mhm, nigdy tego nie zapomnę... Albo tego jak nie darzyłam Dee sympatią, choć nadal ulubioną bohaterką nie jest, to mamy lepsze relacje. XD kiedyś nawet Leandry nie lubiłam, ale w jej przypadku to szybko minęło. Alicjo, pomimo tego, że raczej przez większość opowiadania mnie nie było (możemy policzyć, nie?) to i tak zdążyłam je polubić, postacie i historię. Może i nie czytam teraz nic Twojego, ale kiedyś pewnie tak... No bo, jeśli kiedykolwiek wydasz książkę, to wiesz... Ja ją pewnie kupię. XDDD ale spokojnie, pewnie jeszcze przed wydaniem coś Twojego przeczytam, no, pewnie na pewno. XD wiesz przecież, że się nie poddam i wygram walkę z czasem. Kocham Cię.
    Sama nie wiem, co mogę powiedzieć o całym epilogu. Był... Ładny i dobrze, naprawdę. A przez to ładny mam na myśli szczęśliwe zakończenie, bo nie jest złe. Nikt nie umiera. Ja sama zwykle robię coś tragicznego, ale jestem fanką szczęśliwych zakończeń. Naprawdę. XD A Twoje zakończenia są śliczne, tak. Czuję się spełniona czytając koncówkę, wiem, że wszystko jest jak powinno. Doprowadziłaś do konca historię Dee i Caroline, och, ja tak bym już chciała u siebie, bardzo lubię takie historie, które ładnie się kończą, których bohaterowie starzeja się i mają dzieci. Ale powiedz, czy to nie fajne? Ty pewnie wiesz lepiej, bo sama napisalaś!
    Krótki wywiad: powiedz, jak się czujesz z tym, że doprowadziłaś opowiadanie do końca i że Twoje dziewczyny mają rodziny?
    BO TUTAJ MAMY ZAPOTRZEBOWANIE TEGO. Tak, ja potrzebuję takich opowiadań. XD
    Ale z drugiej strony - jest to okrutne. Niby wszystko kiedyś musi się skończyć, ale nam jest smutno, źle się z tym czujemy, bo się przywiązujemy. Sama nie wiem czy to dobrze, ale... Pustka. Tyle zostaje. Czytając to myślalam ciągle o tym, że to jest koniec, że już nic nie będzie i aż mnie w sercu ścisnęło. Poczulam się źle z tą wiadomością. Bo jak? Tak być nie może, dlaczego kończy się wtedy, kiedy nie jestem gotowa? Mogłoby trwać, mi by wystarczyła sama świadomość iż to istnieje dalej. A tak to... Smutno mi, znów. Przyzwyczaiłam się, naprawdę. Cholera, ciagle będę miała Dee i Caroline w głowie, o Leandrze już nie wspomnę. Boli trochę...
    Nie wiem, co mam tu napisać. Lecz na samo zakonczenie - https://youtu.be/izGwDsrQ1eQ
    MUSIAŁAM, PRZEPRASZAM.
    Mam nadzieję, że jeszcze coś Twojego przeczytam, choć śledzić na pewno będę. Pytanie tylko, czy pojawię się z komentarzem.
    Smutno mi, kończę, Alicjo.
    Kocham i przepraszam.

    I komentarz krótki, wybacz, to idzie z telefonu.
    Do napisania, Alicjo. ♥

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytalam calość. I szczerze nie mam pojęcia jak mam to skomentować.
    Epilog jest piękny. I te stare listy, które Dee pisała do Caroline o Stevenie i ANTHONYM...Kurde, po angielsku to takie piękne imię...Anthony...a po polsku tak do dupy...Antoni. Antek.
    No i Dream On.
    Sing with us sing for the year
    Sing for the laughter and sing for the tears
    Sing with me, if it's just for today
    Maybe tomorrow the good Lord will take you away
    Tak zleciało to opowiadanie. Nie bardzo wiem, co mam napisać, jak zwykle zresztą. Piszesz tak specyficznie, że zawsze mnie zatyka i mam tą blokadę w komentarzach, bo wszystko tu jest ważne. Nie jest ważny jeden fragment, tylko caly rozdział. Nie ma takiej zmiany perspektyw jak u mnie, że tu Slash, tu kto inny. Nie da się przeczytać poł rozdzialu, bo wtedy nie wiadomo o co chodzi. I nie da się skomentować jednej rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam Cię. Zawsze zostawiasz mi takie piękne długie komentarze, a ja nigdy się u Ciebie tak nie odwdzięczyłam.

      Usuń
  5. Czuję się jak świnia, dëMärs... Ale ja tu wrócę i jakoś się odezwę, tylko... tylko muszę sobie coś uświadomić i rozłożyć. Przepraszam, poczekaj jeszcze chwilkę, błagam.

    OdpowiedzUsuń
  6. jestem.
    i nawet nie umiem się jakoś śmieszkowo przywitać.
    właśnie czuję jak mi łza leci po policzku. cholera.

    pamiętam jak po raz pierwszy zaczęłam czytać tego bloga. to był poniedziałek. na pewno poniedziałek, ponieważ drugiego dnia miałam iść do hotelu i nie musiałam się na nic uczyć. miałam do nadrobienia chyba trzy rozdziały, bo w ogóle nie poinformowałaś mnie, że zaczęłaś coś nowego. i pamiętam, że nikt nie lubił Madeline. wszyscy z taką niechęcią dosyć się odnosili w komentarzach, a ja mówiłam, że i tak ją uwielbiam. i uwielbiam ją nadal. od samego początku do końca. to jest trochę dziwne, bo patrząc na te wszystkie rozdziały, od samego początku do samego końca, ma się wrażenie, że to właśnie Dee najbardziej się zmieniła. z takiej... cwaniary, rozpieszczonej gówniary, która się wszędzie pcha, próbuje być wulgarna, prowokować... stała się piękna dojrzałą kobietą, żoną, ktora pragnęła dziecka... tak naprawdę ona w ogóle się nie zmieniła. ona zawsze taka była, że jak się w kimś zakocha, to koniec, nikt nie będzie kochał tak jak ona. była dziewicą, kiedy pierwszy raz spała z Anthonym, a mogło się wydawać, że już dawno się z kimś puściła. była... jest wspaniałą mamą, której sama w zasadzie nigdy nie miała. i widziała w Joe Anthony'ego, a nie Joe. teraz mi się wydaje, że to co ona robiła w młodości, te przebieranki, postarzanie się, prowokowanie, to była taka maska... ona jest cudowna. będzie mi jej brakować. chyba do niej najbardziej przywiązałam się w ciągu całego opowiadania. ona mi momentami tak bardzo przypomina moją Susie.

    ale przywiązałam się też do Caroline... też jest cudna, uwielbiam to, jak ona ze Stevenem uzupełniają się z Joe i Madeline. trochę jak ogień i woda, bo Steven i Caroline to, jak to wyżej było wspomniane, taka bomba, znienawidzili się przez te wszystkie lata, ale nadal byli razem, bo już nie wyobrażali sobie życia osobno. a Joe i Madeline... obydwoje tacy nieśmiali, spokojni, dwa ponuraki, które nie widzą świata poza sobą.

    Leandry nadal nie lubię. nigdy jej nie polubiłam i nadal tak jest, haha. ale nawet przywiązałam się do ich dzieci, w szczególności do Davida. jako jedyny wydawał się taki najbardziej ogarnięty, inteligentny, miał wyznaczone jakieś swoje cele... teraz jest też tak z Rosalie.

    i te stare listy... teraz sama zaczęłam się zastanawiać, czy Dee zostawiła je specjalnie, żeby Rosie je przeczytała. jak jej to wszystko zaczęła opowiadać podczas koncertu... wydaje mi się, że tak... w sumie nigdy nie znalazłam takich listów, w którym moi rodzice wyznają sobie miłość, haha. a nawet jeśli, to nie chciałabym czytać. serio. wiem, że pisała mu listy, jak był w wojsku. ale pewnie już ich nie ma.

    najbardziej wzruszyła mnie ta końcówka. kiedy Rosalie zaczęła wspominać każdego, o którym opowiadała jej mama. o Jasperze, o tej mistycznej Berry, o Peterze, Mary, o jej rodzicach... mam wrażenie, że o nich wszystkich było tego tak mało... w szczególności o Jasperze. uwielbiałam go, Ty mi go zabiłaś, miało się wrażenie, że wie się o nim dużo, a praktycznie nie wiedziało się nic... to smutne. jestem ciekawa, co teraz by się z nim działo...

    chociaż i tak te kilka linijek o deszczu przebiło wszystko.
    Mama powiedziała mi kiedyś, że w deszczu dowiedziała się o istnieniu człowieka, za którego wyszła.
    Że w deszczu kochała się z nim po raz pierwszy.
    Że w deszczu uciekała z jego domu.
    Że w deszczu wyznała mu nienawiść i miłość.
    Że w deszczu przyjęła jego nazwisko.
    Że w deszczu naprawdę za nim zatęskniła.
    Że w deszczu powiedziała mojemu tacie, że będę.
    Mama powiedziała mi kiedyś, że plamki na moich tęczówkach są śladami po deszczu.
    wierz mi lub nie, ale popłakałam się przy tej ostatniej linijce. a ja nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałam przy czytaniu czegoś... dziękuję za ten fragment.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. aż trudno uwierzyć, że to już koniec... tak szybko to wszystko zleciało. będę tęsknić za Joe, Madeline, Caroline, Stevenem... Jasperem... za Leandrą nie.
      mówiłam Ci już, że jesteś najlepsza? mówiłam. jesteś. jesteś cudowna, uwielbiam Cię. nie tylko już jako bloggerkę, ale też jako osobę. trochę to brzmi, jakbyśmy się żegnały na zawsze... a przecież przed nami jeszcze Underground i drugi blog... teraz bez przerwy będę czekała na Jacksona...
      kocham Cię.
      i dziękuję jeszcze raz.

      Usuń
  7. Alu, zrobiłam to. Nie wiem czy chciałam kiedykolwiek, ale zrobiłam.
    Na tą chwilę nie umiem powiedzieć nic więcej. Zostawię Ci coś potężnego jeszcze przed końcem wakacji, choć nie przeczę, że w samej ich końcówce. Teraz pragnę jedynie podziękować.
    Jesteś artystką Alicjo. I inspirujesz.
    I jesteś najlepszą pisarką jaką było mi się dane zetknąć na bloggerze, a także uważam, że Twój blog jest cudowniej napisany niż niejedna doceniana na arenie międzynarodowej książka. Jesteś niesamowita.
    Uwielbiam Cię.
    Przepraszam.
    I bardzo, ale o bardzo dziękuję.
    Proszę, byś dała mi trochę czasu.


    Mam ochotę skomentować to wszytsko dokładnie kiedy będzie padał deszcz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pada. A ja na pewno nie napiszę tutaj tego wszystkiego, o czym myślałam, że napiszę prawie miesiąc temu. Sama nie wiem czemu to robię, wiesz, jak sobie chyba tydzień temu pomyślałam, że napiszę Ci tu coś więcej niż powyższe kilka zdań, to zaraz się pojawiło pytanie - a może słów nie trzeba? DeMars, jesteś tu w ogóle? Eh...
      Boże, rozpisywanie się na temat treści ostatnich rozdziałów wydaje mi się teraz tak bardzo bezsensowne. Trzy miesiące... Ałć. To boli. Jestem bardzo zła. Tylko jak to się stało, że ten czas tak zleciał.
      Nieważne, nie to chciałam Ci przekazać, Alu. Chciałam powiedzieć, że Until The Rain Fall Down było najlepszym blogowym opowiadaniem jakie kiedykolwiek czytałam, jedno z najlepszych opowiadań, historii, jakie czytałam w ogóle. Jakby ktoś kazał mi wymieniać ulubionych autorów, przemknęłabyś niewątpliwie przez moje myśli, a ja na pewno bym się do tej myśli uśmiechnęła. Nie raz Ci pisałam, że czarujesz, zachwycasz, że inspirujesz. Wiemy to od dawna, bo ta magia nie wygasa. Ale tak sobie myślę... Najpiękniejsze jest to, że Twoje opowiadanie zostaje z człowiekiem. Kiedyś było tak, że Dee kojarzyła mi się z minutowym utworem Rhoadsa. Teraz jest na odwrót. Teraz słucham tej kompozycji i widzę przed sobą Twoją Madeline, widzę panią Perry z uroczą Rosalie u boku, widzę samego Joe. A za nimi wyłania się królowa Caroline Tyler, Steven, Suzanne i David... Gdzieś tam uśmiecha się też Adrian, Lea i Erica. Są wszyscy. Oh, i jeszcze on, tego co kocham nieprzerwanie po dziś dzień. Kojarzysz może, tę scenę z gwiezdnych wojen, kiedy mistrz Yoda, Obi Wan Kenobi i Anakin stoją jako duchy? Nad nimi wszystkimi lata taki Jasper. I uśmiecha się ze smutkiem. Przeprasza pewnie.
      Alicjo... Jesteś niesamowita. Nie wiem czemu nic nie pojawia się na Złotym Sercu, ale naprawdę chciałabym czytać coś Twojego, naprawdę. I... Boże, chciałabym Ci tu napisać tyle rzeczy, ale jakoś nie umiem się zebrać, to chyba mój ostatni komentarz na tym blogu, a taki cholernie nieskładny, nosz kurwa.
      Grr.
      Chciałabym podziękować.
      I zapewnić, że ja będę pamiętać o wszystkim co się tu wydarzyło. I o tym, że... Dream on, po prostu. Until our dreams come true :)

      Dziękuję!

      Hugs, Rocky.

      Usuń
  8. Alicjo!
    Przy tobie nie da sie nie nudzic.Pamietam poczatki tego opowiadania,pamietam te udostwpnione linki i dni ,kiedy ja rzadko sie tu pojawialam.Chcialam czytac to opwowiadanie o nadrabiac je,ale nie dalam rady.I teraz widze juz epilog.Jak to szybko leci. A teraz zastamawiam sie , co ja robilam tego 24.06 ,ze przeoczylam ten wazny moment.Ten czas tak szybko leci ,a ja tak pozno o wszystkim sie dowiaduje.
    Epilog piekny.A ty Alicjo wroc na bloggera,brakuje mi cie tu ,wiesz?c:
    Chcialabym kiedys pisac jak ty.Alicjo prosze cie , napisz kiedys ksiazke i mnie poinformuj ok?
    Sciskam cieplo,Maddie.

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')