czwartek, 21 maja 2015

XXXI: Różnice w miłości


Czwarta część albumu.
Jak obiecałam - zasłużony rozdział dla najlepszej Pam... Parry!

Swoją drogą, dawno nie dziękowałam za komentarze, więc - dla przypomnienia - bardzo dziękuję!

* *** * 
***
Dee
czerwiec, 1994r.

- A tata? – Wlepiła we mnie szare oczy, położyła rączki na moich ramionach. – Dzie tata?
- A tata wróci do nas niedługo, za kilka dni. – Pocałowałam ją w czoło, zeszłam na dół, trzymając małą jak największy skarb. Przecież nim była, w rzeczy samej. – Tata wróci, bo też tęskni za tobą…
 Weszłyśmy do salonu, a przez salon na werandę za domem. Paradoksalnie, ale pierwszy raz w życiu w pełni korzystałam i czułam lato. Uśmiechnęłam się sama do siebie i postawiłam córkę na alabastrowo białej posadzce; Rosie od razu poszła przed siebie, ładnie pokonała dwa schodki i rutynowo zaczęła zrywać kwiatki, które później znosiłyśmy do domu.
- Rosalie! – krzyknęłam, mała odwróciła się w moją stronę. – Nazbieraj więcej – wyjęłam sobie z włosów fioletową koniczynę, którą dostałam kilka godzin wcześniej – dla cioci Caroline!
- Tak! – odkrzyknęła i wróciła do swojego ulubionego zajęcia.
 A ja usiadłam na swojej wybłaganej kanapie, tyle że z drewna, którą z pasją wykładałam co tydzień innymi poduszkami. Założyłam na nos wysłużone okulary przeciwsłoneczne, które zjechały ze mną pół świata. Trzy lata temu siedziałam z Caroline na jej balkonie, słońce zachodziło, teraz też. Wpadałam wtedy w dość poważnie depresyjne stany, niektórzy twierdzili, że może naprawdę ją mam, ale przeczyłam. Niekoniecznie słusznie, czułam się koszmarnie. Nie rozmawiałam z nikim, jedynie z mężem, ale to i tak od biedy. Wtedy na balkonie powiedziałam przyjaciółce, że się poddaję. Że ja już nie chcę. Że dłużej nie zniosę, bo nie mogę. I że nie będę. Nie wierzyła, ale ja naprawdę się poddałam, zakopałam ten temat gdzieś głęboko, nie mówiąc nic nikomu. Nikt i tak nie pytał, każdy bał się wybuchu. Anthony spoglądał z pustym zaciekawieniem, kiedy kładłam się obok tak, jakby nie było go przy mnie. Byłam zmęczona tym wszystkim. Caroline to wiedziała, obchodziła się ze mną jak z jajkiem i wiem, że chciała dobrze, byłam jej za to wdzięczna. Tu między nami było normalnie. Pomagałam jej przy bliźniakach, wychodziłam z nią na zakupy, przesiadywałam u niej w domu godzinami i na odwrót, odwiedzałyśmy i Leandrę. Leandrę, która przez cały ten czas trzymała się raczej z boku, by niczego nie podburzyć. Wiedziała, czego chcę, co nie daje mi żyć w pełni. Och, ona nie miała w sobie taktu, wiedziałyśmy o tym wszystkie, ha… Była jednak życzliwa. Kiedy dowiedziała się, że jestem w ciąży – popłynęły jej i łzy. Trzy. Uśmiechnęła się. Nie powiedziała wiele. Ale było jak wszystko - cała ona, nasza Lea.
 Została jedynie moja mama, mająca zawsze dość sceptyczne podejście do wszystkiego. Do mojego macierzyństwa również. Wiedziałam od zawsze, że nie jest z tych kobiet, które zakochane są w każdym dziecku, jakie zobaczą. Wiedziałam, że nie zachwycała się dziećmi koleżanek. Nie czuła tego. Ale czego można było się spodziewać i jak dziwić, skoro miała problem z zachwycaniem się własnym dzieckiem. Potrzebowała ponad dwudziestu lat, by powiedzieć rozumnej mnie, że kocha. Że zawsze kochała i naprawdę. Nie chciałam być taką matką, jaką dla mnie była Marjorie. Kochałam i kocham ją, to oczywiste. Ale czasem sama nie wiedziałam, czy nie brało się to już z tego, że matkę ma się jedną. I że trzeba ją kochać. Marjorie nigdy nie była złą kobietą, ona po prostu była w niewłaściwym miejscu. Sam ojciec powiedział mi kiedyś, że ona może nie powinna wychodzić za mąż. Wszyscy znali Margie, która śmiała się i bawiła do rana, jeździła ze znajomymi, gdzie tylko droga prowadziła. Lub gdzie jej nie było. 
 Byłam nastolatką, kiedy siedziałam na chodniku przed domem i patrzyłam w niebo, płakałam. Płakałam nad losem mojej mamy, wierzyłam, że to ja jej odebrałam wolność. Później wyrzuciłam z siebie te myśli. Ale w końcu powiedziałam sobie, że tak się naprawdę stało. I nie jest to bynajmniej moją winą, ale też nie jej. Matka mogła być wolna ze mną, z ojcem, z nami wszystkimi. Ale była panikarą. Na wieść o ciąży zapomniała, że to nic jej nie odbiera, a może dać więcej. I zabiła Margie, którą kochałabym ponad wszystko. Została tylko Marjorie.
 Ja też nie zachwycałam się dziećmi. W pewnym sensie się ich bałam i przez dobre lata uważałam, że nie chcę ich nigdy mieć. Patrzyłam na swoją matkę i matkę Caroline. Ich zmordowane twarze odbierały mi jakiekolwiek chęci do ewentualnego macierzyństwa. Potem zaczęłam spotykać się z Johnem Bainesem. Już wtedy wiedziałam, że rzekomo nie mogę mieć dzieci. A patrząc z czasem na człowieka, którego wmówiłam sobie, że pokochałam – nawet cieszyłam się, że nie ma szans na żadne potomstwo. Nie byliśmy dla siebie, żarliśmy się wciąż. To były inne światy. On byłby idealnym kandydatem na męża Caroline w oczach Normy Hadley. Później się z nim rozstałam, a raczej on ze mną. Bystrze zauważył, że to nie ma sensu. I zostałam sama, ze świadomością, że jakikolwiek mężczyzna by ode mnie nie odszedł – z rodziny zawsze sama zostanę. I nikt nie zostanie po mnie. Machnęłam na to ręką, szłam przed siebie. Nie chciałam tego dziecka. Poznając później na nowo swojego przyszłego męża, myślałam tak samo. Poszłam z nim do łóżka po koncercie, kochaliśmy się po części bez grzechu, bo w końcu środki zabezpieczające nim są. Pal licho, że seks pozamałżeński. Później zaczęłam się z nim spotykać. Nie pytał, dlaczego nie panikuję przed ciążą, skoro znamy się tak niedługo. Sądzę, że nie chciał nawet pytać. Może miał nadzieję, że… Sądzę, że na pewno ją miał. Miał ją przez kilka lat, potem zaczął tracić wiarę, co wiem, co widziałam i czułam. Im on był słabszy, tym ja silniejsza. Dopiero wtedy, kiedy już kompletnie stracił swoją wiarę – ja straciłam ją też. Nie urosła. Po prostu chciałam zapomnieć.
 A moja ciąża wyszła na jaw w połowie grudnia dziewięćdziesiąt jeden. Na dwa dni po moich urodzinach. Wiedziałam, że coś jest nie tak, miałam naturalnie myśli, że może to i…to właśnie. W pierwszej kolejności poleciałam do Caroline, która powiedziała: „Zrób test ciążowy, co ci szkodzi, Madeline?”, po czym się uśmiechnęła. Uznałam, że nic mi nie szkodzi. Już przyzwyczaiłam się do negatywnych wyników. Za to pozytywnego nie widziałam jeszcze nigdy. Pozytywny zobaczyłam w łazience u Caroline, ale on był mój. Rozpłakałam się, jak kazała mi moja natura. A może to już nie była natura, a zwyczajne ludzkie szczęście? Ulga?
- Madeline?... – Opierałam się plecami o ścianę, kiedy dotarł do mnie, jak przez mgłę, jej głos. Oddychałam nierówno, płakałam cicho. Gorące łzy, nigdy takich nie czułam. Uśmiechałam się, choć zaciskałam zęby, tłumiąc w sobie wszystkie wrzaski, jakie obijały się o moją czaszkę, całą mnie zresztą. – Dee, hej…
 Oderwałam się nagle od ściany i rzuciłam na drzwi, otworzyłam je błyskawicznie, wypadając do przedpokoju na piętrze. Widziałam rozmazaną twarz zmieszanej przyjaciółki. A ona widziała moje łzy. Logiczne, że założyła: nic nowego. Westchnęła cicho, zaczynając już ze znaną formułką.
- Nie!... – przerwałam jej; zamilkła. – Caroline, nie… - wykrztusiłam.
 Po czym wybuchłam płaczem. Podeszłam bliżej i zarzuciłam jej ręce za szyję. Nie powiedziała nic, przytuliła mnie mocno. Położyła głowę na moim ramieniu. Dopiero po jakimś czasie zaczęła lekko drżeć. Płakała i ona, pierwszy raz widziałam u niej łzy, płynące przez człowieka. Mnie. Może w ogóle pierwszy raz widziałam ją łzawą. Ale to było piękne. Pierwszy raz na pewno widziałam ją bez swojej żelaznej maski. Cóż miała już ukrywać? Z czym się kryć? Była piękną kobietą, żoną ikony muzycznego świata, matką dwójki, dzieci o charakterach równie brylantowych, jak te ich rodziców. I nie musiała już przejmować się moim nieszczęściem. Zawsze było dla mnie niesamowite, że ktoś taki jak ona może przejmować się aż tak sprawami kogoś innego. Kogoś jak ja. A przecież miałam stosy ewentualnych problemów, o których jej mówiłam. A ona była dla mnie taka dobra. Płakała ze mną i ze mną się śmiała.
 Ona widziała jako pierwsza. Szczęście, że zawsze była dobrą aktorką.
 Miałam już wszystko.
 Dotknęłam nieba?

***

- A wy byście mogły być siostrami – skomentowała Suzanne, która kręciła się wokół mnie i swojej mamy. – Bo jesteście bardzo podobne. A ja bym mogła być siostrą Rosie, bo do Davida nie jestem wcale podobna.
- Nie jesteś do niego podobna tak bardzo, jak twój tatuś nie jest podobny do…wujka – odparowała Caroline, po czym zaczęła się śmiać, rzucając mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Może to rodzinne, oj Boże… - zaśmiałam się i ja, po czym wyciągnęłam się na ładnie skoszonej, zielonej trawie.
 Słońce prawie zaszło, ale my dawno nie mieliśmy tak gorącego lata w Nowym Jorku. Siedziałam ze swoją córeczką, Caroline i jej armią postrachu w swoim ogrodzie, zapominając tam o całym świecie. Nie był nam już do niczego potrzebny. Za każdym razem, kiedy się widywaliśmy, ja dochodziłam do wniosku, że Rosalie ma wyjątkowe szczęście z takimi pokrewieństwami i znajomościami. Rolę się w końcu poniekąd odwróciły: Caroline zapominała o swoich dzieciach, rzucając się na małą Perry. Z kolei Susie z Davidem wywyższali się - jedno przed i nad drugim – przede mną, po czym znowu lecieli do Rosie. Suzanne była zakochana w małej, chodziła z nią absolutnie wszędzie, a moja zaś chodziła za nią jeszcze dalej. A David czuł się poszkodowany, smutno jest być chłopcem. Ale ja go uwielbiałam i zawsze będę. Natomiast jeśli o dziewczynach mowa, w nich zobaczyłam siebie i Caroline. Rosalie też miała wyrocznię w Suzanne. One też były nierozłączne. One też nie odstępowały od siebie na krok, pomimo wszelkich kłótni, a miały ich niemało. Nie chciałam początkowo przyjąć do świadomości, że dzieli je prawie taka sama różnica wieku jak nas dwie. Przypadek? A gdzieżby tam. Po tym wszystkim? Niemożliwe. Zresztą, kto by w to uwierzył…
- Mama, mas. – Nie zdążyłam nawet zareagować, kiedy na moją twarz spadły pokłady bladoróżowych cynii. – Plosę. – A potem poczułam na sobie dwanaście kilo ruchomej, żywej wagi.
- Zabijesz matkę… - wykrztusiłam, starając się podnieść.
- Cierp, ja miałam tak podwójnie – skomentowała niewzruszona Caroline, ściągająca kwiatki z mojej twarzy. – Ale miałam też dwa razy mniej miłości.
- Nieprawda! – oburzyła się Suzanne, która momentalnie podbiegła do mamy, rzucają się na nią. Z miłością. – Ja cię kocham przecież!
- Ja też – rzucił David, który nie mógł przytulić się do matki, bo przecież był już mężczyzną. A takie okazywanie sobie uczuć przy świadkach jest dla bab.
- Ja tes – dodała i Rosalie, wtulając się we mnie, kładąc sobie jeden z kwiatów na główce. – I tatę tes.
- Ciebie tata też kocha – powiedziałam, patrząc na nią. Miała niesamowite oczy. Szare, jak moje. Ale nie gładkie. Przy źrenicach kilka ciemnych plam. Jak te jej ojca. Miała nasze oczy. Była taka śliczna. – Kocha cię najbardziej na świecie.
- I ciebie tes.
- Dlaczego u nas nie ma takiej miłości? – jęknęła Caroline. I nie wiem, czy z żalu, czy dlatego, że ręce Susie coraz bardziej uszczelniały swój uścisk.
- Bo u was nie ma od kogo wyjść tak miłość. – Pokazałam jej język; dostałam identyczną odpowiedź.
- U nas mama mówi tacie, że jest głupi i niedo…nie…niedopowiedzialny – wtrącił David, spojrzał poważnie najpierw na mnie, potem siostrę, a w końcu i na mamę.
- Nieodpowiedzialny chyba – burknęła Susan, patrząc na brata co najmniej tak, jak Leandra patrzyła przez kilka lat na Tylera. Coś w tym może i musiało być, rzeczywiście… - Naucz się mówić.
- Niedopowiedzialny też może być, mniejsza z tym – mruknęła Caroline. – Ale tak czy inaczej, pewnie to jest odpowiedzią na moje pytanie. A teraz możesz mnie puścić, Susie.
- Ale ja cię kocham.
- Wiem, czuję. Weź brata i pokaż mu kawałek świata w ogrodzie cioci, hm?
- David – rzuciła momentalnie, spojrzała w stronę Davida, który od razu zareagował. – Chodź ze mną. Mama każe, żebym ci pokazała kawałek świata.
- Ale… - zaczął.
- Chodź. – Ale nie pozwoliła mu skończyć.
 Poszli. Z mężczyznami Suzanne radziła sobie nic nie gorzej od mamy. Widać, czyja krew, nie ma tu czego podważać. Z kolei David jednak wdał się w ojca. Wszystko im się w dzieciach ładnie rozłożyło, nikt nie powinien być poszkodowany.
- Ja tes idę – mruknęła po chwili Rosalie, spełzając ze mnie na trawę. Podniosła się i pobiegła za małymi Tylerami.
 Zabawne, że ta dwójka miała po sześć lat blisko, a David zachowywał się jak chłopiec w wieku Rosie. Z tym, że miał lepiej opanowaną mowę. Ale to była kwestia czasu, w końcu Rosalie była moją córką.
 Zostałam sama z Caroline. Leżałyśmy na trawniku i było jak lata temu. Jeszcze w Anglii. Z tym, że już nie leżałyśmy na nierównej trawie przy naszej ulicy, którą dziennie przejeżdżały góra cztery auta. Nie leżałyśmy, bojąc się, że zaraz ktoś z problemem nas przegoni. I nie musiałyśmy słuchać rozdartych bachorów sąsiadów, wrzeszczących gdzieś za oknami. Wszyscy krzyczeli. Nikt nie umiał nad tym zapanować. To też mnie gorszyło w rodzinie. Ale nas to nie dotyczyło i nigdy nie miało.
- Lecę do Anglii z końcem sierpnia – rzuciła niedbale.
 Nie odpowiedziałam nic. Wiedziałam, że w końcu to zrobi i słusznie. Ja chyba nie miałam już po co tam wracać.

***

 Czas leciał wolno, a ja, sama z Rosalie, żyłam sobie w spokoju. Czasem odwiedziła nas moja mama, czasem właśnie Caroline. Nocami przesiadywałam przy oknie, żarliwie wpatrując się w niebo.
Czekałam, aż do nas wróci. Czekałyśmy we dwie. A promocja gigantycznego sukcesu komercyjnego -  „Get a Grip” - trwała. Już od roku.
- Cę z tobą pać, mama… - jęknęła żałośnie i wyciągnęła rączki w moją stronę. Siedziała w sypialni na łóżku, które zwyczajowo dzieliłam z mężem. – Mama… - Wlepiła we mnie swoje piękne oczęta, próbowała wzbudzić litość. I jakże skutecznie.
 Westchnęłam i uśmiechnęłam się, pokręciłam głową. Rozczesałam w końcu swoje mokre , za długie już, włosy i podeszłam do łóżka. Usiadłam na nim, biorąc małą na kolana; ziewnęła cicho. Zignorowała wszystko, zaczynając bawić się moimi, wciąż mokrymi, włosami. Milczałam, patrząc na nią, to przed siebie. Miał do nas jutro wrócić. I za dwa dni polecieć do swoich. Nie wiem, czy zamierzał pociągnąć tak przez całą trasę. Ja sama wolałabym chyba zobaczyć go raz na jakiś czas, ale dłużej, niż średnio co tydzień, ale na góra dwa dni. Chociaż wiedziałam, że to niemożliwe. Nie miałam żalu, skąd. Nie mogłam nawet go mieć.
- Jutro tata wraca – szepnęłam, całując ją w czoło.
- Tata! – Nagle się ożywiła, zadzierając ku górze główkę. – Cekaj…
 Nie zdążyłam nawet zareagować, kiedy spełza z moich nóg i koślawo stanęła na swoich, powlekła się w stronę fotela, na którym leżała jej sukienka i kilka moich rzeczy, które miałyśmy na sobie w ciągu dnia. Nie miałam pojęcia, czego szuka, ale nie mówiłam nic, zakładając, że wie, co robi. Na pewno wiedziała, była wyjątkowo bystra i rozgarnięta jak na swój, bardzo błahy, wiek. Chciała poznać świat i słusznie. Mordowałam się kilkanaście godzin, by mogła w ogóle go ujrzeć. Wznoszono i alarmy, że będzie trzeba zrobić cięcie. Mnie już było wszystko jedne, czułam się bardzo bliska śmierci z wycieńczenia. Nie czułam za to bólu, byłam zbyt przerażona. Poród był najdziwniejszym, co w życiu doświadczyłam. Naprawdę nie obchodził mnie ból, który pewnie i był. Na pewno. W czasie mojej ciąży również nie mogłam spać spokojnie, Anthony też. Parę razy, zasłabłam, parę innych czułam się gorzej, jak koszmarnie. Lekarz zawsze kręcił głową, że to może wcale nie być takie proste. Marjorie rwała sobie włosy z głowy, dowiadując się, że znów byłam w szpitalu, choć nie powinnam. Caroline gryzła paznokcie, paląc papierosy z przyszłym ojcem. A Steven ze mną rozmawiał. Rozmawiał ze mną całymi godzinami. Tylko David z Susie wciąż się do mnie śmiali. Pytali, czy będą mieć kuzyna czy kuzynkę. Pytali, jakie imiona. Jak się czuję. A ja z nimi wciąż mówiłam, odpowiadałam. Zwariowałabym bez nich. Perry’ego mogłabym wysławiać pod niebiosa do końca życia. Mogę zresztą, nawet to robię. Czasem mam wrażenie, że te miesiące kosztowały go więcej ode mnie. Ja nie myślałam za wiele o sobie, nie miałabym już na to sił. Wyszłam z założenia, że sobą i tak nigdy się nie martwiłam, jakoś szło, bardziej skupiałam się na innych i za to się nienawidziłam. Nad sobą tylko się użalałam. A on traktował nas na równi, mnie i dziecko. Stawiając mnie jednak wyżej. Miał we mnie dwie osoby, wariował, kiedy coś się działo. Ale nie dawał mi tego po sobie poznać. Zachowywał zimną krew, był inny. Zmieniał się razem z moimi stanami. Może wiedział, że gdybym coś zobaczyła, to i ja bym zaczęła panikować. A znaczna większość moich problemów z ciążą wynikała właśnie ze stresu, jak się okazywało. Nic nie mogłam na to poradzić, choć wszyscy załamywali ręce, a ja przepraszałam ich gorliwie w swojej głowie.
- Mama!
 Wróciłam na ziemię. Nie chciałam już o tamtym myśleć, tamto dziewięć miesięcy było koszmarem. Chyba nie spałam wtedy ni razu, tak się czułam. Wciąż myślałam, by nic nie zrobić źle, by nie zaszkodzić dziecku. Czasem szlag mnie trafiał i zastanawiałam się, dlaczego to musi tak wyglądać. Na co mi to było. Bano się, że po porodzie nawiedzi mnie syndrom baby blues, co samej mnie wydało się – o zgrozo – bardzo prawdopodobne. Na szczęście okazałam się być mocniejsza, niż sądzili, że być mogę. Ja sama nie sądziłam, że podołam. Choć za długo walczyłam, by nie.
- Mama! – powtórzyła, już bardziej rozpaczliwie.
- Słucham cię… - powiedziałam, spojrzałam w dół, na nią. Wzięłam ostrożnie Rosie znów na kolana. Przyjrzałam jej się zdezorientowana, a ona znów wyciągnęła rączki do góry; pochyliłam głowę, córka starała się położyć mi na niej, pomarszczony lekko, kwiat białej róży. Mieliśmy ich sporo w ogrodzie. – Kiedy ty ją tu przyniosłaś?
- Ślicnie – powiedziała, patrząc się na czubek mojej głowy, nie zwracając uwagi na wcześniejsze pytanie.
- Rano ją wzięłaś?
- Tak.
- Chyba nie zrywałaś?
- Nie. Pod była.
 Uspokoiłam się, że nie miała styczności z kolcami. W rzeczy samej, ale te kwiaty miały dziwną tendencję do spadania, przez co pod krzewem było ich znacznie więcej niż na nim samym.
- Mądra dziewczynka. – Uśmiechnęłam się szczerze. – Dziękuję ci.
- Jak od taty.
- Co?...
- Jak od taty… - powiedziała ciszej, oparła się głową o moją klatkę piersiową.
 Przytuliłam ją do siebie, po czym ostrożnie podniosłam się, trzymając ją w ramionach. Przeszłam na kolanach na koniec łóżka, gdzie położyłam ją na środku. Wstałam znów, tym razem pokonałam całą długość sypialni, by zgasić lampę; zostawiłam tylko tę małą na ścianie, zaraz nad materacem. Wróciłam znów, a kiedy się kładłam, z głowy spadła mi biała różyczka. Położyłam ją na szafce przy łóżku, sama usiadłam na jego skraju. Słyszałam za sobą spokojny, cichy oddech Rosalie, przed sobą widziałam niepewnie tańczącą, jasną storę, poruszaną przez ciepły wiatr.
 Siedziałam cicho, patrzyłam, bujając się w tył i w przód. Aż w końcu sama się położyłam, nie odrywając wziąć wzroku od okna, które w tej pozycji zasłaniał mi kwiatek, marszczący się coraz bardziej. Pogłaskałam opuszkami palców jego aksamitne płatki. Odwróciłam się niespokojnie w stronę śpiącej córki, która czując samą moją bliskość, wtuliła się we mnie.
- Jak od taty… - Uśmiechnęłam się.
 Miała rację. Dostałam od niego wiele białych róż. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, czy były moimi ulubionymi. Nie miałam nigdy potrzeby wybierania ulubionego kwiatu. Ale gdyby jednak kazano mi to zrobić – zapewne wybór padłby na białą różę. Wszystko przez tatę…
 Zasnęłam.


wtorek, 19 maja 2015

część IV: życie wcale nie na pozór


„Czas uciekał, uciekła Wakeford z Hadley. Wróciła jako Perry i Tyler. Jak to się stało? Kiedy zaszło aż tak daleko? Nie mam pojęcia... A...a ja? Kiedy skończyłam studia? Kiedy mój brat się ustatkował? I dokąd uciekł cały ten czas, nigdy się nie dowiem. Ale jasne jest jedno: lata osiemdziesiąte zostawiły nam kopalnie zjawiskowych zdjęć. Część z nich zobaczyły całe Stany. A może i cały świat. Otwarto nam nowe drzwi. Im zwłaszcza, haha.

„Nieszczególnie miałam co robić, kiedy dziewczyny wyjechały. Paradoksalnie dla wielu, jak się domyślam. W końcu przeważnie trzymałam się z boku i nie mówiłam wiele, widywałam się z nimi dość sporadycznie, odkąd się wyprowadziły ode mnie. Ale kiedy wyjechały z Aerosmith w trasę, trafiło do mnie, że w gruncie rzeczy są dla mnie...najważniejsze? Erikę kochałam i kocham, jasne. Ale to jest zupełnie inna ranga uczucia. 
Na pierwszym jesteśmy razem, naturalnie. Lato '86, Kalifornia. Na drugim ja po prawej, po lewej Ivone Drake. Kupowałam u niej fajki przez lata. W kiosku, gdzie robiła, poznałam i Erikę.”














„Czasem tak myślę, że każda z tych kręgów prędzej czy później tak skończy. I nie ma w tym niczego nadzwyczajnego; skoro wiążesz się ze sławą, na pewno nie jesteś brzydka. A jeśli jesteś - i tak nie jesteś. W końcu śpisz z kimś, o kim marzą tłumy. Och, smutna prawda. Oczywiście nie, żebym ja twierdziła, że jestem szkaradna. Nie jestem. W osiemdziesiątym szóstym trafiłam do jednego z lepszych magazynów dla kobiet. Nie jedyna. Harper's Bazar? W innych pisano, że okazałam się być jedyną kobietą, która potrafi utrzymać Stevena Tylera na dystans, zawładnąć nim. Śmiałam się długo, a potem spojrzałam na powyższe zdjęcia: mogłabym zapanować nad każdym. I wciąż cię pamiętam, Paul. Słonko.”

„Byłam podekscytowana i przerażona, kiedy w zimie osiemdziesiąt siedem zostały zrobione mi te zdjęcia. Pamiętam, kiedy rok wcześniej przerzucałam strony Harper's, aż nagle zastygłam bez ruchu, widząc Caroline. Piękną Caroline w zjawiskowej odsłonie. Wystarczyło na nią spojrzeć, by wiedzieć, że lepiej nie zadzierać. Zastanawiałam się, jak to jest. I dowiedziałam się, istotnie. Te zdjęcia są jak akty. Wiem, że chciano mnie w podobnej odsłonie już od jakiegoś czasu; ludzie słuchali, co w mediach mówił Anthony, a ten często się odnosił do mojej osoby. Mówił o mnie pięknie, młode były zazdrosne. A wpływowi ludzie uznali, że może czas, i by pani Perry wyszła z cienia, pierwszy raz pokazała się gdzieś bez męża, na którym wiecznie była kurczowo uwieszona. Tak mówiono. Anthony uwielbia te dwa. Ja też. A nawet i mama.”

„Angel jest utworem wyjątkowym, ciężko temu przeczyć. Pisałem tekst przez kilka lat. Kiedy pokazałem go Joe, powiedziałem, że brakuje nam tylko muzyki - przestraszyłem się, że nie zdążymy z tym wszystkim na czas. Perry miał zastój weny. Czytał wciąż słowa, nie mówiąc nic. Ale udało mu się. Większość napisał sam, część ze mną. Powstała tak chyba najmocniejsza ballada Aerosmith. Kierowana do bardzo mocnych osób. Za każdym razem, kiedy Angel wykonujemy, wierzę, mam nadzieję i wiem, że widać po nas, co w tym naprawdę czuć. Tam jest jeszcze więcej niż pasja. Tam jest coś więcej.”


„Wszyscy widzieliśmy już swoje twarze na papierze. Trasa Permanent Vacation i całe zamieszanie wokół niej było chyba jednym z piękniejszych doświadczeń w życiu w tym innym świecie. Chociaż ja nigdy do niego nie wszedłem tak, jak inni. Niektórzy wchodzili i zostawali na zawsze. Inni wypadali z wrzaskiem i gubili się na zewnątrz. Kończyli - powszechnie też wiadomo, jak. Mnie to nigdy nie dotyczyło. Ja tam nie żyłem, naprawdę nie tak. Po tamtej stronie istnieje tylko pozorne życie. Dusisz się dymem, dławisz prochem i toniesz we własnej krwi, którą zastępujesz czymś innym. Przez jakiś czas byłem idiotą. Ale raz, jeden jedyny, dałem sobie pomóc.”

„Paliłem z nią wiele razy, przeważnie bez słowa. Pierwszy raz na poważnie z nią porozmawiałem podczas wesela Stevena i Caroline. Lea wydawała mi się zawsze być kimś odciętym od cywilizacji, kimś, komu to nie przeszkadza. Przeszkadzało jej. Bała się, że nie potrafi dogadać się z ludźmi. Nigdy nie wydawała mi się być kimś interesującym, ale, jak się okazało, była od zawsze intrygująca. Jej świat tylko inaczej wyglądał. Tamtej nocy, kiedy z nią tańczyłem, jakby zrozumiałem wszystkie opowieści Madeline. Lea kochała żaby, później ludzi. Z wyjątkami, kilka takich było.


„Bała się mi powiedzieć. Nie ufała mi nawet po tych wszystkich latach, nie ufała mi, kiedy okazało się, że nosi w sobie nasze dzieci. Nie sądziłem, że tak będzie. Ona bała się, że odejdę, a ja - paradoksalnie - bałem się, że odejdzie ona. Jak Bebe lata temu. Ale nikt nie odszedł. Urodziła i stała się dla mnie jeszcze więcej, jak Aniołem, o którym pisałem. 
Zdjęcie z '93. David zdecydowanie przechwycił geny matki.”















„Nie wiem, kiedy robiono jej te wszystkie zdjęcia. Ale czasem po prostu wychodziła z domu, a tydzień później w oczy rzucały mi się takie rzeczy. Miała w sobie dojrzałość i kobiecość już jako czternastolatka. A co się stało z czasem...? Nie wiem.
Zawsze była idealna. Moje ulubione, styczeń, 1990r.”






















„Wiedziałam, że kiedyś zobaczę takie zdjęcie.
To jest moje ulubione.”


* *** *
Znalazłam taką masę wspaniałych zdjęć!

czwartek, 14 maja 2015

XXX: wystarczy. Już wystarczy


Bardzo ciężko przyszło, zarówno im - jak i mnie. 
Dla Rose, ten jest dla Rose.

* *** *

***

Dee
październik, 1990r.

 Mruknęłam cicho, jakby z oburzeniem, czując ciepłą dłoń, gładzącą moje rozczochrane włosy. Nie miałam siły nawet na podniesienie powieki, by zobaczyć, co dzieje się przy mnie. Poruszyłam tylko głową, chcąc zrzucić z siebie troskliwą dłoń, ale nic to nie dało. Naciągnęłam na siebie, na wyczucie, grubą kołdrę, wypuściłam pod nią z siebie powietrze. To również ciężko mi przyszło.
- Kochanie…
 Jednak otworzyłam oczy. Wytknęłam od niechcenia głowę na powierzchnie; wszystko było takie rozmazane. Do sypialni światło wpadało ledwo co, słyszałam za to głośne dudnienie deszczu w dach, parapety, aż w końcu w ziemię. Kątem oka dostrzegłam ponure, szare niebo. To ono płakało tak żałośnie za oknem. Zapomniałam, że przecież przyszedł październik, a słońce zapragnęło uciekać za wszelką cenę. Może słuszne, wyjątkowo bardzo w tym roku i ja chciałam uciec. Pierwszy raz w życiu o tym pomyślałam i bynajmniej nie jest to winą deszczu, pogody. Prawdopodobnie problem znów był w samej mnie, ale to nic nowego. Od urodzenia wychowywałam się w takim płaczącym świecie. Nie znałam innego. Nie potrzebowałam nawet go znać, spaliłabym się.
- Kochanie, dzień dobry…
 Już nie miałam nawet, jak udawać. Westchnęłam i przekręciłam się w drugą stronę, wlepiłam swe martwe spojrzenie w matkę, siedzącą przy mnie od nie wiem, jak długiego czasu. Zapomniałam, że ściągnęłam do siebie Marjorie, zapomniałam, że miałam widywać ją dzień w dzień przez jakiś okres czasu. Ale sama tego chciałam, tak z drugiej strony.
- Nie śpię – mruknęłam.
- Widzę przecież. – Uśmiechnęła się. – Mogę ci zrobić śniadanie.
- Zrób mi, dobra kobieto, czekałam na taką propozycję od dawna.
- Mąż ci nie zrobi śniadania od siebie?
- Zrobi. Ale w dziewięćdziesięciu procentach przypadków zrobi to jednak z jakimś interesem. – Posłałam jej uśmiech znacznie słabszy, ale zawsze. Podniosłam się ociężale i wbiłam wzrok w półkę z książkami, stojącą pod przeciwną ścianą. – Ogarnę się i zejdę do kuchni.
- Mam nadzieję. W takim razie zrób, co masz zrobić. A ja też zrobię, co ja mam zrobić.
 Po tych słowach wstała i wyszła z sypialni, słyszałam jej kroki na schodach, a potem wszystko ucichło. Przetarłam zwyczajowo oczy knykciami i zwlekłam się w końcu z łóżka, posnułam się powoli do łazienki, w której planowałam zamknąć się na ponad pół godziny. Znałam dobrze mamę, to oczywiste. I wiedziałam, że jej śniadaniem można by najeść się bardziej niż obiadem. Dlatego też potrzebowało ono więcej czasu niż obiad, jeśli mowa o przygotowaniu. Mogłam zatem być spokojna.
 Zrzuciłam z siebie wszystko i weszłam do wanny, odkręciłam kurek i wsparłam brodę na swych kolanach, nogi objęłam rękoma. Patrzyłam, jak ciepła woda uderza z impetem o dno, rozpryskuje się wszędzie dookoła. Przypomniałam sobie, kiedy sześć lat temu znalazłam się w tym domu po raz pierwszy. To było dokładnie sześć lat i jeden miesiąc temu. Boże, byłam taka głupia, myśląc, że dam radę zapomnieć i być niezależną. Ja nie Caroline, nigdy nie byłam do niej tutaj podobna, a zawsze zazdrościłam jej charakteru tak nieprzyzwoicie bardzo. Wydawało mi się, że ona ma łatwiej w życiu, będąc bardziej gruboskórną ode mnie i miałam rację, cóż. Moja skóra w ogóle nie była gruba, nie potrzebowano wiele, by ją przeciąć. I ciężko się goiła. Może nie byłoby nawet tak źle, to ja sama wciąż rozdrapywałam rany i zadręczałam się. Z czasem rzeczywiście zaczęłam szukać problemów tam, gdzie ich nie było.
 Doskonale pamiętam siłę, która mnie uderzyła pamiętnej nocy, w którą oświadczył mi się Anthony. Powiedział, że może ja nie potrafię być szczęśliwa. Wciąż szukam dziury w całym. Zabolało, ale on nie był bez racji, chyba tak było, chyba tak miałam. Polubiłam tak żyć, przyzwyczaiłam się do wiecznego strachu, jaki mi towarzyszył. I byłam w tym wszystkim zaskakująco silna, co z kolei napawało mnie dumą.
- Jesteś sprzecznością – mawiał, kręcąc głową.
- Ale mnie kochasz – ucinałam, choć nie miało to nic do rzeczy.
- Niestety. – Uśmiechał się, a ja się uspokajałam. Lubiłam, kiedy to mówił, dodawało mi pewności i jednak tego wewnętrznego spokoju ducha. Codziennie prowokowałam go na wszelkie sposoby, by mi to powiedział.
 Potrzebowałam miłości i nieszczególnie miałam ochotę, by się nią dzielić. Jasne, że wolałam, by siedział ze mną, jak z jakimiś znajomymi, Stevenem czy resztą. Ale to właśnie w roku dziewięćdziesiątym ja po raz pierwszy zostałam w domu, mówiąc mu wprost, że nie chcę lecieć do Australii. Tego byłoby dla mnie za wiele, już wystarczała mi moja poprzednia wizyta w Azji. Nigdy już więcej, to absolutnie nie dla mnie. Marzyłam o powrocie do domu. Albo po prostu trasy zaczynały mnie męczyć i potrzebowałam spokoju, ku jego wyraźnemu rozczarowaniu, ale musiał zrozumieć. On jednak miał tam nieco więcej do roboty ode mnie. A od niedawna i Caroline miała ciekawsze zajęcia niż jeżdżenie z nimi.
 Zanurzyłam się cała pod wodą, wciąż myśląc. Umyłam się, myślałam. W końcu i wyszłam, narzuciłam na siebie pierwszą lepszą koszulkę – warto dodać, że nieswoją - i poniszczone legginsy, po czym wyszłam z łazienki z ręcznikiem na głowie. Spełzłam na dół, bardzo mozolnie. I w kuchni zastałam Marjorie, stawiającą dwa parujące kubki na stole. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się życzliwie, znów odwzajemniłam, choć cztery razy bardziej pusto.
- Dobrze się czujesz? – spytała, siadając naprzeciwko mnie. – Bo wyglądasz nie najlepiej.
- Czuję się przeciętnie – odparłam wymijająco, sięgając po cukierniczkę. – Jakoś inaczej.
- Boli cię coś?
- Nie. Tylko dziwnie mi jest w tym domu teraz. Pierwszy raz pojechał beze mnie. To znaczy pierwszy raz ja nie chciałam jechać z nim, żeby nie było.
- Właśnie dlaczego nie chciałaś właśnie? Przecież nigdy nie narzekałaś na te trasy.
- Bo nie ma tam na co narzekać, naprawdę. Rzecz w tym, że…że po prostu z czasem staje się tam nudno. Nie lubię tak wciąż zmieniać miejsca zamieszkania, a tam wciąż nowy hotel, wszystko inne. Stany to jeszcze, Europa też. Ale dalej – nie. Dalej jest tragicznie, bałam się w ogóle na ulicę wyjść.
- Ja bym chciała zobaczyć Azję, wiesz… - westchnęła. Zawsze mogłaby się ze mną zamienić, w razie co. Na pewno nikt by wtedy nie narzekał na nudę, to byłabym w stanie zagwarantować. – Ale może dobrze, że raz zostałaś, Madeline. Stęskni się za tobą.
- Mówisz?
- Przecież obie bardzo dobrze o tym wiemy!
- W sumie racja, masz rację, mamo… - Uśmiechnęłam się, wyjmując łyżeczkę w kawy. – Uznałam, że posiedzę z Caroline. Jej teraz tam nie ma kto pomóc, a naprawdę jest z czym pomagać. Zresztą ona by chętnie pojechała… Właśnie, bez niej jest mi tam nudno.
- Co ty byś zrobiła, gdybyś jej nie znała...
- Siedziałabym dalej za ladą w sklepie White’ów w Cambridge – rzuciłam sucho. To również było czymś, czego byłam pewna niemalże w stu procentach. Nie wiem, czy dążyłabym wtedy do czegokolwiek. Nie miałabym z kim tak się snuć po mieście, z kim planować życia. Nie spotkałabym jej. I prawdopodobnie sama byłabym zupełnie inną osobą. Chociaż tego nie wiem. Może po prostu potrzebowałabym więcej czasu na znalezienie tych zwyrodnialców. – Coś bym robiła, mamo…
- Ja wiem, kochanie.
- Mogłabym na przykład wychowywać dzieci. Swoje. – Utkwiłam w niej szare spojrzenie, zaczynając zarazem wiercić w niej psychiczną dziurę.
 Ostatnio moje skłonności do poruszania najmniej odpowiednich tematów w najmniej odpowiednich chwilach znacznie się nasiliły. 
- Madeline, przecież… - westchnęła, nie mówiąc dalej nic. Och, bo co by miała mi powiedzieć? – Wiesz, że…
- Nie, ja właśnie tego nie wiem. To jest niemożliwe, że jakiś lekarz z Cambridge przekreślił moje wszelkie szanse na to, kiedy miałam niespełna dwadzieścia lat! To jest po prostu, mamo, niemożliwe, ja w to nie wierzę. Na pewno to nie jest prawdą. Dam sobie uciąć za to rękę, daję słowo.
 Bardzo łatwo było mnie i wyprowadzić z równowagi, a przecież zawsze byłam spokojna, cicha. 
- Przecież się staracie… - jęknęła. Była bezradna jak oni wszyscy.
- I będziemy do skutku.
- Kochanie, ale od sześciu lat nic…
- Jestem jeszcze młoda.
- Ale on ma czterdzieści lat!
- Ale to nie on będzie rodził! – krzyknęłam, wstając od stołu. – Nie on, tylko ja! I ja będę, jeszcze będę! Mam tylko trzydzieści lat, co to jest!
 Machnęłam ręką i wyszłam szybko z kuchni, pomknęłam schodami na górę, trafiając znów do sypialni. Nie byłam zła, a na pewno nie na Marjorie. Potrzebowałam tylko ochłonąć, ten temat wzbudzał we mnie bardzo skrajne emocje, a ostatnio poruszałam go naprawdę coraz częściej. W tym momencie to ja naciskałam. Wiedziałam bardzo dobrze, że on chce tego nic nie mniej ode mnie. Nagle to wszystko wydało mi się absurdalne. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy powiedziano mi, że nie. Pierdolone dziewiętnaście lat. Na świecie ludzie pokonywali beznadziejne choroby, budzili się ze śpiączek, kiedy nie było już szans, robili przeszczepy serca. Potrafili sprawić, by ktoś inny żył z nieswoim sercem. Kurwa! I na świecie kobiety rodziły dzieci, których nie mogły mieć. Dlaczego więc ja miałabym nie wierzyć, że też mogę? Mogłam. Oszukałam przeznaczenie, wyszłam za mężczyznę, do którego zdjęć wzdychałam jako czternastolatka, podczas gdy on sam mógłby mieć każdą. Przyczyniłam się do rozsławienia zespołu, który obecnie grał na największych scenach świata. To ja wydobyłam dla nich złotą kartę. Geffen tylko im ją ode mnie ewentualnie wręczył, cholera.
- Wróć do mnie, skończcie już te pieprzone koncerty… - warknęłam, przykładając czoło do zimnej szyby, całej w kroplach nieustającego deszczu. Odpaliłam papierosa, zaciągnęłam się nim jak rzadko kiedy. – Wróć i dajcie sobie chwilę wytchnienia.

Caroline
kwiecień, 1991r.

  Ktoś z nas zaczynał wariować, popadać w obłęd.
- Nie pal już tyle, nie poznaję cię, Madeline – jęknęłam, siadając na jednym ze sporych krzeseł, stojących na naszym balkonie.
- Daj spokój, nie jesteś lepsza – odbiła, strzepując popiół do popielniczki, trzymanej przez siebie na kolanach.
- Papierosami nie poprawiasz raczej swojej sytuacji.
- Ta sytuacja mnie przygniata, Caroline. To chyba nie ma jednak sensu. Może jestem akurat tym przypadkiem, z którym naprawdę coś jest bardzo nie tak. Nie każdy ma tyle szczęścia. A ja chyba dostałam go już za wiele, mimo wszystko.
- No wiesz? – Pokręciłam głowy, sięgnęłam po szklankę z sokiem, stojącą przy mnie. Wiedziałam, że ten stół na balkon okaże się być jednak dobrym pomysłem, nawiasem mówiąc. A wracając, upiłam łyk, odstawiłam szkło na swoje miejsce, wsparłam się łokciami o podłokietnik i utkwiłam spojrzenie w zrezygnowanej przyjaciółce. – Dee, weź… Proszę cię.
- Niektórych gór się nie przesunie, zostawmy to już. – Zwróciła lekko twarz w moją stronę. – Ani on, ani ja. Nie mamy już siły. Nic na siłę.
- Dlaczego nie pójdziesz do lekarza? Nie porównuj takiego z Cambridge do takiego nowojorskiego. Jeszcze ponad dziesięć lat. Wiele się zmieniło. Mogło na pewno.
- We mnie? – prychnęła.
- W medycynie. W pewności. Sprawności tego wszystkiego. Może coś jednak, Dee. Co ci szkodzi?
- Wiem, co mi powie. Nie wierzę im. Nie chcę tam iść. Wstydzę się. – Położyła głowę na stole, westchnęła głośno.
 Wszystko tonęło w czerwonym świetle zachodzącego słońca. Mieliśmy wyjątkowo ciepły kwiecień, co mnie bardzo cieszyło. Po nim miał nadejść maj, a ten miesiąc od dawna był dla mnie szczególnym okresem w roku. Nie miałam chyba żadnego złego wspomnienia, które łączyłoby się z nim. Ten też miał być cudowny, nic nie wskazywało, by było inaczej. Ostatnio wszystko układało się nad wyraz dobrze, przynajmniej u nas. Steven nie miał z chłopakami żadnych zobowiązań względem zespołu, nie nagrywali, nie jeździli w trasy. Siedzieli w domu, przypominając sobie, jak wygląda życie poza pracą. A wbrew wszystkim pozorom, ich była męcząca bardziej niż mogłoby się wydawać. Tyler naprawdę wrócił do rodziny, a ta wiedziała, że go ma. Byłam szczęśliwa. Dzieci śmiały się bez przerwy, kiedy on z nimi był. I aż wstyd jest mi się przyznawać, że panował nad nimi lepiej ode mnie. To jest po prostu niewyobrażalne, haha. Dwa trzyletnie stwory, jeden nieznacznie starszy. Byłam jednak z siebie dumna, w końcu to ja wychowywałam trójkę tak bardzo niesfornych dzieci. I wiem, że bez Dee chyba byłoby mi ciężko. Czasem, kiedy ojciec uciekał, a matka już nie miała płuc – przydawała się taka nieposkładana ciotka Wakeford. Suzanne dyktowała, co robić, David używał swoich argumentów, a Madeline na wszystko się zgadzała, kręcąc się z ich dwójką po całym domu albo i poza nim. I nadal to jej ufałam bardziej niż Stevenowi, nie oszukujmy się.
 Zasługiwała na dzieci, ja byłam tego pewna. Ale świat nie jest sprawiedliwy i w życiu nie ma zasad, którymi siły wyższe się kierują. Jakie siły, myślałam z czasem. Z czasem coraz częściej.
 Powiedziała, że się poddaje. Nie wierzyłam jej, nie było opcji, bym uwierzyła. Ale jednak wszystko ucichło. Zamilkła po tamtej rozmowie i nie mówiła już o swoich niedoszłych dzieciach. Tak je kiedyś określiła, to bolało nawet mnie. W końcu miałam w niej siostrę. Ale zamilkła, a ja nie mówiłam też nic, by jej nie drażnić, zresztą i tak nie wiedziałabym, co mówić. Marjorie od zawsze wolała trzymać się z dala od tego tematu, nawet nie wiem, czy kiedykolwiek chciała mieć wnuki. Najpierw Madeline była za młoda, by o tym myśleć, później lekarz powiedział, co powiedział. Pamiętam, że przez pierwsze lata spływało to po Dee. Nie ruszyło jej ni trochę. A nawet się w pewnym sensie i ucieszyła. Rozumiałam ją, szczerze mówiąc. Kiedy byłam nastolatką, marzyła mi się taka chwilowa bezpłodność, jakkolwiek koszmarnie to nie brzmi. Ale, tak na chłopski rozum, to byłoby praktyczne. Już dla mnie jak dla mnie, ale dla całej rzeszy innych dziewczyn, które chciały po prostu się zaspokoić, a nie od razu bawić się w matkę. Żadna filozofia… Wracając do Marjorie – nie sądzę, by przepadała za dziećmi. Nigdy nie widziałam jej chwalącej pociechy znajomych. Nie zachwycała się nimi. Susie i David stanowili wyjątek, w końcu moje, ha. Nie miałam, oczywiście, wątpliwości, że pokochałaby swoje własne wnuki nad życie. Ale ona nie była z tych matek, które naciskałyby na swoje dzieci o własne. Margie była specyficzną kobietą i przebojową w swym zastaniu, cóż. Utknęła z mężem w końcu lat sześćdziesiątych, a w ich domu na obrzeżach Nowego Jorku było chyba jeszcze spokojniej, jak w tym w Anglii. Jak to robili?
- Mama nawet nie wie, że najpopularniejszym albumem roku jest album naszych chłopaków – śmiała się Dee, kiedy w osiemdziesiątym siódmym „Permanent Vacation” biło wszelkie normy popularność wśród nowości. – Ale kazała im pogratulować.
 Byli dziwną rodziną. Przez lata nie byli nią wcale. Chyba wszyscy musieli dojrzeć – udało się. Dobrze. Miałam jeszcze nadzieję, że moja Norma z Willem też jeszcze dojrzeją rzeczywiście. Bo ja chyba już…

Joe
grudzień, 1991r.

- Czuję się nagle taki… Aż nie wiem, co robić – powiedziałem którejś nocy, kiedy Madeline akurat weszła do sypialni, a ja siedziałem na łóżku z jedną gitarą na kolanach, drugą leżącą na dywanie.
- O świętach myśl – rzuciła, zarzucając zarazem z siebie ręcznik. Jawna prowokacja, wiedziałem o tym, starałem się…ignorować. Oszukać samego siebie. Bezskutecznie.
- Do świąt jeszcze cały miesiąc…
- Dwadzieścia trzy dni, Anthony, to wcale nie tak dużo, jak się wydaje.
- Nie mam co robić, to jest dla mnie cała wieczność, kochana – westchnąłem, spoglądając na nią kątem oka.
- To pomyśl sobie, co ja musiałam przeżywać, kiedy miesiąc sama siedziałam, a ty w Australii… - mruknęła, siadając za mną; poczułem jej głowę na swoim ramieniu.  – Tyle czasu sama…
- Ubrałaś się chociaż?...
- Niestety tak.
- Nie przemyślałaś tego, co? – Pokręciłem głową, podniosłem się z łóżka i wziąłem obydwie gitary, oparłem je o ścianę. – Wiem, że nie zresztą, nie odpowiadaj.
- Nie miałam nawet takiego zamiaru – zaśmiała się; odwróciłem się i zobaczyłem ją, przerzucającą kartki jakiejś gazety.
- Ja jestem dla ciebie już naprawdę tak bardzo nieinteresujący?
- Może nie aż tak, ale twoje czasy świetności chyba minęły… - Uśmiechnęła się, wciąż na mnie nie patrząc.
- Ty jesteś niemożliwa! – Usiadłem przy niej, zabierając jej bezceremonialnie gazetę. – Co masz na myśli, mówiąc o czasach mojej świetności?
- Siedemdziesiąty pierwszy i osiemdziesiąty siódmy. Gdzie w tym pierwszym wyglądałeś jak najmniejsze chuchro na świecie, a teraz mógłbyś ich wszystkich zmiażdżyć, wiesz?
- To źle? – spytałem, kładąc jej rękę na udzie.
- Nie, no nie…
- Nie narzekaj, co?
- Nie będę, tylko takie moje spostrzeżenia – mruknęła, całując i kładąc się, pociągnęła mnie za sobą.
- Weź już lepiej nic nie mów.
- Przepraszam…
 Przeprosiła. Nie mogę powiedzieć, że tego nie zrobiła. Nie miałem już nic do zarzucenia.

***

 Sylwester dziewięćdziesiąt jeden. Spędzaliśmy go w Los Angeles, zostaliśmy zaproszeni na imprezę noworoczną, organizowaną przez MTV. My, cała rzesza innych. Celebryci. Zgodziliśmy się, wspólnie z chłopakami uznaliśmy, że głupio byłoby odmówić jeszcze tego, skoro i tak ten rok przesiedzieliśmy w jednym miejscu, nie grając praktycznie nigdzie. Nie mogliśmy przecież dać puścić się w niepamięć po raz kolejny. A tak była okazja pokazać się gdzieś, dać znać, że żyjemy. Może i wspomnieć, że zaczęliśmy myśleć o nowej płycie. Poza tym każdy nas zachęcał, by jechać. Collins przede wszystkim.   
 Madeline nie była szczególnie zadowolona, kiedy dowiedziała, się gdzie owa impreza  będzie miała miejsce, ale na szczęście obdarzono mnie jakimś darem przekonywania. Wiedziałem, że była raz w Los Angeles i że to miasto wcale nie zrobiło na niej tak piorunującego wrażenia, jakie robiło na połowie świata. Poleciała tam kilka lat temu z interesem, o którym ja dowiedziałem się dopiero po jego rzeczywistym dobiciu. Dowiedziałem się razem z resztą świata, szczerze mówiąc. Gdzie ja bym się spodziewał, że moja żona zmusi Davida Geffena do podpisania kontraktu z kalifornijskimi szczeniakami, które okażą się być największym rockandrollowym objawieniem lat osiemdziesiątych? Nigdy, za nic. Ale za tym idzie tylko pewność, że i jej daru przekonywania nie poskąpiono. Niewątpliwe, wciąż mnie tym poskramiała. A ja głupi się jej dawałem, chociażby dla świętego spokoju.
 Na miejsce dotarliśmy dwudziestego dziewiątego grudnia, Los Angeles nie wiedziało, jak naprawdę wyglądają święta. Zimę znało ze zdjęć. Zamiast śniegu miało hektolitry deszczu, odniosłem wrażenie. Szare niebo, wszystko mokre i dekoracje bożonarodzeniowe, jeszcze nie zostały zdjęte, naturalnie. Zatrzymaliśmy w wyjątkowo stonowanym, prestiżowym i strojnym hotelu Millennium Biltmore, gdzie przyjęto nas wyjątkowo szybko i bezboleśnie. Tak też minęły dwa kolejne dni.
 Snuliśmy się w dwójkę, ja z nią, po mieście, zatrzymując się co kilka kroków, bo autograf, czasem i zdjęcie.
- Ty jesteś prześliczna, chcę mieć zdjęcie z waszą dwójką! – oznajmiła podekscytowana nastolatka, która złapała nas, kiedy akurat przeszliśmy gdzieś na drugą stronę ulicy. – Zjawiskowa, nie zmieniłaś się nic...
 Słuchałem tej rozmowy, trzymając wciąż w dłoni nasze-jej złote „Permanent Vacation” z kilkoma zdjęciami w środku, podpisałem się na kilku z nich, wedle życzenia rudej dziewczyny. Młoda jakby o mnie zapomniała, skupiła się na Madeline, którą zaistniała sytuacja wprawiła w osłupienie. Została zalana falą pytań, komplementów, wyznań. Nawet ja tak nie miałem.
- Co ty w sobie masz, kobieto, od lat się zastanawiam… - mruknąłem, kiedy w końcu odkleiliśmy się od kalifornijskiego towarzystwa, ruszyliśmy dalej przed siebie. Pocałowałem ją w czubek głowy, wsunęła dłoń do tylnej kieszeni moich spodni.
- Nigdy się nie poznamy, Perry – odpowiedziała cicho, uśmiechając się zadziornie.
 Stała się delikatniejsza. Zawsze była jak biała róża kołysana przez wiatr. Ale od jakiegoś czasu była jakby z porcelany. Wszystko, co robiła, robiła z nadludzką precyzją i ostrożnością. Śmiała się. Przelewała na mnie jeszcze więcej uczucia. Wciąż się tuliła, wciąż całowała. Wchodziła na mnie przy każdej możliwej okazji. Śmiała się, śmiała się bez przerwy. Czarowała mnie jak nigdy, gdybym nie był jej mężem, a zobaczyłbym ją taką właśnie wtedy po raz pierwszy – zakochałbym się z miejsca. Wiedziałem o tym.
 Trzydziesty pierwszy nadszedł.
- Coś ty jej zrobiła? – spytałem szeptem Caroline, która akurat wyswobodziła się z objęć Tylera. Zanim odpowiedziała zdążyłem dokładnie jej się przyjrzeć: i ona wyglądała zjawiskowo. Kremowa, rozkloszowana sukienka, prawie do kolan, wysokie buty. Niewinna twarzyczka, przysłonięta przez orzechowe loki. Nie było mowy, by była po trzydziestce. Miała dwadzieścia pięć lat góra. Uśmiechnąłem się.
- Chciałam spytać cię o to samo. – Mrugnęła, odbierając ode mnie zapalniczkę, którą trzymałem wciąż w dłoni. – Ale zakładam, że nie wiesz, skoro mnie pytasz.
- Nie mam pojęcia.
- Ale to nieważne. Nie zmieniajmy jej, z uśmiechem jej do twarzy. Może teraz już nie zapomnimy, jak wtedy pięknie wygląda.
 Skinąłem głową, miała rację.
- Widziałaś ją?
- Wyszła przed chwilą do ogrodu z Terry.
- Dzięki, kochana. – Ucałowałem ją w dłoń; nazwała mnie głupim, zaśmiała się, po czym ja zniknąłem wraz z elegancką szklanką whisky za oszklonymi drzwiami, prowadzącymi do ogrodu.
 A w ogrodzie zastałem więcej ludzi, jak w środku. Pokręciłem bezradnie głową, dopiłem alkohol. I zobaczyłem ją, jednak jak ja mógłbym jej nie dostrzec? Siedziała na jednym z murków, patrząc w niebo. Szybko podszedłem do niej, usiadłem obok; spojrzała na mnie kątem oka, ale nie powiedziała nic. Uśmiechnęła się lekko. Dochodziła północ, wszyscy wokół się śmiali, rozmawiali. Zapomniałem, że na dobrą sprawę był środek zimy. Tutaj tego nie czuć. Jeszcze po kilku kieliszkach i wśród tłumu. Nad nami migotały tylko lampki na szczytach wieżowców i te na skrzydłach przelatujących samolotów. Gwiazdy za chmurami, zaczynało znów lekko kropić, ale kto by o to wówczas dbał?
- Nie pijesz? – szepnąłem, całując ją w kark.
- Nie mam ochoty… - odparła, oparła swoją głowę o moją.
 Czarna sukienka z obcisłym tułowiem bez ramion i luźnym dołem spływała do samej ziemi. Plecy zakrywały jej tylko ciemne włosy i cienka, czarna chusta. Rdzawa biżuteria, miała ją wszędzie. Idealnie czarne paznokcie błysnęły raz po raz. Wyglądała niesamowicie. Wiedziała, że nie potrzebuje kolorów, by być zauważoną.
- Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, Madeline… - powiedziałem.
 I tylko jej uśmiech. Niedługo po tym porwano nas w tłumy, symboliczne odliczanie. Tysiąc rażących, sztucznych kwiatów, rozpalających niebo, przysłonięte chmurami. Naprawdę nie czuliśmy już deszczu. Szampan, którego nie chciała. Większość naszych została już w ogrodzie, my wróciliśmy na swoje poprzednie miejsce. Milczeliśmy, łasiła się do mnie. Czułem na sobie spojrzenie Caroline, stojącej razem ze swoim mężem i innymi przy stoliku dalej.
- Mogę ci coś powiedzieć? – wychrypiała uroczo moja, spojrzała na mnie szarym spojrzeniem. Wielkie, wielkie oczy.
- W końcu – zaśmiałem się, posłała mi niepewny uśmiech na odzew. – Śmiało.
 Patrzyła na mnie wciąż, otwierała i zamykała usta. Aż w końcu spuściła wzrok, pokręciła głową, zaśmiała się krótko.
- W czas, bo w czas… - zaczęła w końcu, patrząc w niebo – ale jestem w ciąży.
 Śmiała się.
 W czas, bo w czas.
 Trafiały nas coraz większe krople, wokół robiło się coraz głośniej. Nikt nie dbał. Ja niczego nie słyszałem. I chwała Bogu za to.
 Osiem lat temu powiedziałem, że nigdy jej nie poznam. Nie pomyliłem się.
 Pierwszy raz w życiu się tu nie pomyliłem. 

czwartek, 7 maja 2015

XXIX: Sztuka kataklizmu


Ślub jak ślub.
Wesele jak wesele.
Tylko ludzie jacyś inni?

* *** *
***

Leandra 
wrzesień, 1990r.

 Siedziałam na sporej komodzie w jednym z tych pokoi, które były, by po prostu być. Nazwijmy go gościnnym, choć z mojej perspektywy, to to mógłby być bardzo dobry salon, ale co ja tam wiedziałam o życiu sław, ha.
- Ale to są jaja. – Spojrzałam po Madeline z Caroline, rozdzierając opakowanie pierwszego lepszego batonika, jakiego znalazłam w kuchni. – Dopiero co siedziałyśmy tak z tobą, Wakeford, a teraz?
- To jest aż niepokojące, bo ona jest młodsza ode mnie – odpowiedziała Caroline, kiwając powoli głową.
- Zarówno ona. jak i on są młodsi od was!
- Zazdrośnica… - westchnęła Dee, wywracając teatralnie oczyma. – Ale się teraz, Hadley, nie ruszaj. To znaczy rękoma nie.
- Zdążysz przed drugą?
- Jest ósma rano, Lea, spokojnie.
- Ona jest szybka, zdąży. – Caroline pokazała jej język, ja zaśmiałam się krótko. Słyszałam te historie…
- A kto przyjedzie? – spytałam, odgryzając kawałek czekolady, biorąc na kolana pierwszą lepszą gazetę.
 Nikt nic nie powiedział, Dee wbiła wzrok w zamyśloną Caroline. Zrobiłam to i ja, żeby ta dobrze zrozumiała, że zależy nam na odpowiedzi. Przecież trzeba wiedzieć, dla ilu osób naraz należy dobrze wyglądać, naturalnie.
 Poprzedniego dnia przyszła pani młoda i ja złożyłyśmy wizytę w domu Perry’ch, wyrzucając przy tym z niego samego Joe’go. Miałyśmy zostać tam do rana, później się wyszykować. Przecież niecodziennie brało się udział w takich ślubach. A na pewno nie ja. Natomiast sam Perry z Tylerem wybyli gdzieś, nie wiadomo gdzie. Już nawet nie wiem, czy coś takiego można nazwać wieczorem kawalerskim. Oni, pozostała trójka. Kto jeszcze mógłby tam być? Nie byłam w stanie tego przełożyć na wieczory kawalerskie zwykłych ludzi. Przerastało mnie to.
 Westchnęłam cicho, czekając wciąż na odpowiedź Caroline. Przypomniałam sobie sytuacje sprzed kilku lat, kiedy przygotowywałyśmy się do ślubu Madeline. O ósmej byłyśmy już zwarte i gotowe. O dziesiątej przyszła fryzjerka z salonu, o którym czytałam tylko w naszych prestiżowych czasopismach dla kobiet. Jak się okazało później, Caroline miała okazję ją poznać już o wiele wcześniej. Znały się jeszcze w erze, którą nazywałam tą przed Tylerem. Och, to było tylko kolejnym dowodem na to, iż Hadley nie potrzebowała znanego towarzystwa, by poznawać wpływowych ludzi i prawdziwych profesjonalistów. Nie wiem, co w sobie miała. Ale od zawsze ciągnęło do niej ludzi, którzy mogą więcej, jakby na to nie spojrzeć. Zresztą, to wszystko widać było właśnie we wrześniu dziewięćdziesiątego roku, kiedy Madeline malowała jej paznokcie na niezawodny czerwony kolor. Jill York znów miała przyjść nas czesać. I znów nie miała chcieć od nas pieniędzy, które panna młoda i tak miała jej wcisnąć. Dobry gest, zrozumiałe.
- Rodzina Stevena – zaczęła w końcu nasza dzisiejsza gwiazda – Mary Firby. Wy dwie, Joe. Twoja Erika, Lea. Chłopaki. Ich drugie połówki. Moi rodzice. Rodzice Madeline. Dzieci, naturalnie. Ode mnie z pracy kilka osób, tych bliższych. Od Stevena też jakieś zaufane osoby, niektórych nawet nie znam. I nie wiem sama, kto jeszcze. Normalny ślub, normalne wesele. Na co nam było tyle tego ścierwa zapraszać. Poszliśmy waszymi śladami, Dee – powiedziała, uśmiechnęła się do siostrzyczki.
- I bardzo dobrze, na co sztuczne tłumy – mruknęła, jadąc pędzelkiem, z niesamowitą precyzją, po długim paznokciu Caroline. – Ale ty mu te plecy teraz zharatasz.
- Madeline…!
- Przepraszam, przepraszam… - zaśmiała się cicho.
- Ale dobrze, niech wie, że ma żonę – skomentowałam, uśmiechając się do swoich dziewczyn. – A masz pewność, że pan młody dotrze na czas? Chociaż czy ja wiem, czy on taki młody już…
- Leandra, kurwa, wyrzucę cię stąd zaraz – jęknęła najstarsza.
- No pytam tylko!
- Dotrze, dotrze. – Dee skinęła głową. – Jak mój dotarł, to jej tym bardziej.
- Ale twój to jednak twój Perry, a jej to jednak jej Tyler.
- Tak, ale również zwróć uwagę, że czegokolwiek by wtedy nie robili, to Tyler miał pilnować, by Joe dotarł ładnie tam, gdzie miał dotrzeć. I Steven bardzo dobrze wiedział, że ma tego dopilnować, zaufaj, Lea. A skoro tak było, to tym razem Joe ma pilnować Stevena. A to jest akurat rutyna, nic nowego. Dadzą radę.
- Och… No tak…
 Miało to sens. Absurdalny, ale miało. Wiedziałam już od lat, jak wyglądały układy w tym zespole, między nimi wszystkimi, wplatając w to jeszcze Dee z Caroline. I wciąż zadawałam sobie pytanie, jak to jest, że wpadłam w to i ja.
 Byłam psychologiem. Zaraz po studiach, których dyplom ukończenia dostałam w wyjątkowej chwale, rozpoczęłam różne staże. Pracowałam w kilku szkołach. Później w gabinecie z kobietą, która wykazała chęci współpracy ze mną, poznałyśmy się kiedyś na zebraniu, zrobionym na kształt szkolenia. Powiedziała, że potrzebuje ludzi, którzy mówią wtedy, kiedy to naprawdę konieczne, a robią jeszcze więcej i dobrze. Powiedziała, że potrzebuje kogoś jak ja. Zgodziłam się. I nie wiem, kiedy stało się to wszystko. Nie wiem, kiedy otworzyłam swój własny gabinet razem z koleżanką. Nie wiem, kiedy pozwoliłam sobie na wspaniałe mieszkanie w jednym z nowojorskich drapaczy chmur. I nie wiem, kiedy tak źle zaczęło dziać się u nich. Do tego stopnia, że miałam sesje z Tylerem i resztą zespołu. Ich manager uznał, że potrzebują psychologa, tak powiedziała Hadley. Wszyscy szaleli, każdy miał go dość, ale nikt nie mógł go zwolnić. Snuł intrygi, w które wkręcał Aerosmith, choć nic nie było tam prawdziwe. Nic. Jednak po tych kilku spotkaniach, ja zobaczyłam, że problem jest rzeczywiście. Ale nie mają go oni. A ich szanowny pan Collins. Dobrze się złożyło, że ten nie wiedział o mnie. Że nie wiedział, kim jestem. Że znam dwie z kobiet Aerosmith lepiej od ich partnerów. Nie miał nawet skąd tego wiedzieć. A że poprzez swoją pracowitość i przykładanie się do pracy zdobyłam rozgłos w Nowym Jorku dość szybko – wybrano mnie. Oczywiście zaingerowały w to moje dziewczyny, ale to nie było podejrzane ni trochę. Ważne, że byłam dobra. Ważne, że to potwierdzano. Ważne, że chciano moje felietony w kilku poważniejszych pismach. Zaufajcie mi, jestem psychologiem.
 I wszystkie drogi prowadzą do sztuki, zaklęłam kiedyś. Nie dotarłam tam przez serce i muzykę. Dotarłam tam przez ludzki mózg. Potrzebowali mnie, kilka razy na poważnie. A mieć w zanadrzu zdanie „Prowadziłam sesje z ikoną świata muzyki” brzmi dobrze. Przecież nie posłano by ich byle kogo.
 Bo ja nie byłam byle kim.

***

 Musiało być już po północy. Siedziałam przy jednym ze stolików, patrzyłam na ludzi. Bawili się, śmiali, jedli, pili, tańczyli. Spali. Tak dawno nie byłam na weselu, trzy lata temu? Czyżby wszyscy moi znajomi uznali, że są zbyt młodzi na śluby? Ja bym mogła go wziąć, myślałam. Tylko coś mi w tym przeszkadzało… Wsparłam głowę na dłoni, obserwowałam wirujące, kolorowe sukienki, długie włosy. Pan młody wyglądał zjawiskowo zabawnie w garniturze, ale zaskoczył nas wszystkich. To było stonowane, to miało klasę, wdzięk. Wyglądał jak prawdziwy gentleman. Tak też się zachowywał, pomimo że od jakichś trzech godzin tańczył nie ze swoją żoną, a z żoną swojego przyjaciela. Nie oszukujmy się, nikt tutaj nie potrafił tak tańczyć. Ale wszyscy wyglądali pięknie. Madeline w rozpuszczonych, podtapirowanych włosach, czarnej sukience do kolan, odsłaniającej jej plecy. Nie wiem, gdzie zgubiła buty, ale to nie jest ważne. Natomiast sama pani Tyler bawiła się z nikim innym, jak Peter Firby, który niespodziewanie zjawił się na ślubie wraz ze swoją matką. I też ładnie razem wyglądali. Peter zawsze był przystojny, a lata mu tego nie odbierały. Jego platynowe włosy pożerały każdą siwą nić, jaka by się w nich pojawiła. Trzymał się. I wciąż patrzył na Caroline w ten sam sposób. Może to nigdy nie była miłość. Ale on ją kochał na swój sposób. Młody Firby był od zawsze człowiekiem trudnym, ale na pewno i dobrym. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Idąc w to dalej, moja Erika czuła się nieswojo, choć niby powinna już przywyknąć, że ci ludzie weszli w nasze otoczenie. Lub raczej to ja w nie weszłam, a ona za mną, niczego nieświadoma. Ale uprzedzałam, że nie będzie łatwo. Pamiętam, że była sytuacja, kiedy to odwiedził mnie sam Steven, istotnie. Żeby to jedna. Dochodziła może druga w nocy, a on akurat skądś wracał, uznał, że wpadnie. I wpadł, porozmawiał, nie przeszkadzało mu moje zdezorientowanie. Był osobliwym człowiekiem, który potrzebował innych. Potrzebował na pewno ich uwagi. Mówią, że tak było od zawsze, musiał być w centrum i nie dać o sobie zapomnieć.
 A ja, ja siedziałam dalej przy stole. Obserwowałam. Piłam. Co było. Aż nagle usiadł przy mnie Joe, który nie wiem, gdzie był wcześniej. Jego żona zajęła się panem młodym, pani młoda, starym znajomym, a reszta obracała się w towarzystwie jeszcze innym. A zatem byliśmy na siebie skazani.
- Żona cię olała – zaczęłam, skierowałam wzrok w jego stronę.
 Odpaliłam niepewnie papierosa, kiedy ten spojrzał zaś na mnie, uśmiechnął się litościwie. Niedopięta koszula, czarna marynarka z podwiniętymi rękawami, kilka łańcuszków na szyi, która z roku na rok stawała się jakby coraz ciemniejsza. Pokręcił lekko głową, wplatając w swoje włosy dłoń, gdzie na jednym z palców błysnęła złota obrączka. Czy w ogóle ją zdejmował?
- Żona wciąż mi ucieka do innych – odparł, wciąż się uśmiechając.
- Niesforna się przy tobie zrobiła.
- Mówisz?
- Tak. Nigdy taka nie była. Rozpuściłeś ją, nieusłuchana taka – zaśmiałam się, strzepując popiół do popielniczki, spuszczając lekko wzrok w dół. Nie chciałam czuć tak na sobie jego spojrzenia. Patrzył na mnie bezpośrednio po raz pierwszy od tych wszystkich lat.
- Wydaje ci się, Lea. – Sięgnął drugą ręką po zapalniczkę, którą trzymałam; zabrał mi ją od tak. – Wie, kiedy lepiej jest słuchać.
- No w to akurat nie wątpię… - mruknęłam cicho, unikałam jego oczu za wszelką cenę.
 Prawda jest taka, że nie umiałam rozmawiać z Joe. Steven pierdolił często od rzeczy, śmiał się, był…wygadany. Kontaktowy. A Perry łapał za słowa, używał ich sam bardzo celnie. Nie peszył się, choć Dee zawsze mówiła, że to robi. Najwyraźniej ona, jej przypadek był wyjątkiem.
- Co robiłaś, kiedy nas nie było? – spytał, wypuszczając papierosowy dym w moją stronę. Wpadł w moje sztucznie pokręcone włosy, które i tak już puszczały, wracając do swojej prawdziwej postaci. Najlepiej. – Wiesz, co mam na myśli, uprzedzając wszelkie twoje pytania.
- Wiem, ja wiem… Mam ci streścić to…sześć lat, Joe?
- Mamy dużo czasu.
- Chce ci się tego słuchać?
- A mam co robić? Sama powiedziałaś, że moja żona zostawiła mnie dla Stevena. – Uśmiechnął się znów, tym razem odwzajemniłam. Miał rację. Nasze miłości nas zostawiły i zniknęły. Zostawiły nas samych sobie, kto by się spodziewał.
- Niby nie masz… - rzekłam nieśmiało, sięgnęłam po kieliszek z szampanem, którego wytrwale piłam od początku imprezy. Wesele było chyba jednak zbyt pospolitym określeniem dla tych ludzi, tego klimatu. – Ale u mnie się stało niewiele. Ja żyję inaczej. Zawsze żyłam. I chyba nigdy nie chciałam żyć tak, jak Dee z Caroline. Choć czasem, ostatnio nawet, wiele nad tym wszystkim myślę. Ale to nieważne…. Ja…
- Wciąż się wstydzisz – zaśmiał się, spłonęłam gdzieś w środku. Przecież to nie było moją winą, miałam tak od zawsze… - Mów dalej. – Nalał sobie wina do kieliszka, spojrzał na mnie z ukosa.
 Milczałam chwilę. Aż uznałam, że powiem w dwóch zdaniach o całym swoim życiu na przestrzeni ostatnich lat, tych, które go interesowały, a przynajmniej sprawiał wrażenie, że tak jest. Dobrze mu szło.
- Nic, skończyłam studia, porobiłam trochę tu, tam, pojeździłam po różnych spotkaniach, szkoleniach, bo nie wiem, jak inaczej to nazwać. I w końcu wyrobiłam sobie jakimś sposobem markę, chociaż to pewnie też złe określenie, mam swój gabinet, gdzie siedzę razem z koleżanką, mam na koncie podróż po głowach panów z Aerosmith i tyle, nic więcej się u mnie nie stało, Joe.
- I patrz, dokąd cię biologia poprowadziła.
- Biologia biologią…
- Na pewno dalej, jak mnie.
- Jak to? – Spojrzałam na niego, znów niepewnie.
- Marzyło mi się zostanie biologiem morskim, od dziecka tego chciałem. I przez kilka lat swojego życia nawet robiłem coś w tym kierunku. Ale później wszystko mi spierdoliły oceny, skupienie i włosy. Uznałem, że jednak może nie to jest mi pisane. – I on przeniósł na mnie swój wzrok, uśmiechnął się. A ja się zaśmiałam. Nie uciekłam. – Nie masz z czego!
- Przepra…szam… - wykrztusiłam, wciąż nie mogąc się opanować. – Ale mnie zaskoczyłeś tymi…ambicjami.
- Mama z tatą łudzili się długo, że coś z tego będzie… Ale poszedłem w trochę inną stronę.
- Prawie żadna różnica.
- Sama widzisz, moja droga.
 Był czarujący. To fakt, chyba dotarło do mnie, co tak chwyciło Madeline. Potrzebowałam na to jakichś piętnastu lat, wielu mil od domu i przepłakanych przez nią nocy, ale jednak do mnie trafiło. Śmiałam się, patrząc na niego. I czyżby w końcu pękły wszelkie lody, czy już pogodziłam się z nim, choć jednak w sobie? Przeminęły na dobre wszelkie żale. A ja po raz pierwszy od sześciu lat na spokojnie z nim rozmawiałam. Ze Stevenem droczyłam się raz po raz, to była wkurwiająca, ale za to bardzo pozytywna znajomość. Podczas gdy tutaj stało się coś innego. Nie spodziewałam się.
- Chodź – rzucił po chwili, wstając, podając mi i dłoń – zatańczymy. Nikt inny nas nie chce, wszyscy zostawili.
 W odpowiedzi posłałam mu szczery uśmiech. Kolejny. Podałam mu swą dłoń i wstałam. Tańczyłam z nim, choć nie umieliśmy tego, tak jak każdy na tej sali. W pewnym momencie moje entuzjastyczne spojrzenie przecięło się z zaciekawionym Madeline. Spoglądała na mnie zza ramion Stevena. A ja nią zza tych, w których zasypiała co noc.
 Miał szczęście, że jednak wolałam dziewczyny, nie oszukujmy się.

Joe

 Tydzień, jak miał żonę. 
- Już myślałem, że nie żyjesz – mruknąłem, wpuszczając go do swojego domu. – Że cię zabiła w czasie nocy poślubnej.
- Zabawny jak zawsze – odpowiedział, wchodząc do kuchni. – Dlaczego u ciebie?
- Przeszkadza ci to?
- Nie, po prostu pytam.
- Nie chciało mi się nigdzie z tym jechać, raz w życiu możemy się w sprawie trasy spotkać tutaj.
- Zaskakuje mnie twoja przebiegłość ostatnio. – Usiadł na stole w końcu, czuł się jak u siebie, choć nigdy mu tego nie zaproponowałem.
- Nie jesteś u siebie – zwróciłem się do niego, uśmiechnąłem wrednie.
- U rodziny, stary, prawie jak u siebie.
 Pokręciłem z litości głową, nalałem sobie wody do szklanki, czując na sobie wzrok Stevena. Mojego brata, jak się przyjęło. Oczywiście... Odwróciłem się w końcu w jego stronę, oparłem o blat. Milczał, rozglądał się po pomieszczeniu, jakby był to co najmniej pierwszy raz. Zaśmiałem się w głębi duszy, nie spodziewałem się, że kiedyś coś go ujarzmi aż tak. Obiecałem sobie wtedy sam sobie, że będę musiał naprawdę gorąco podziękować Caroline, że urodziła akurat bliźniaki. Nie wiem, ale może i to zaplanowała. Odkąd Tyler miał w domu dwójkę dzieci w tym samym wieku, kobietę – już żonę – i samego siebie, wszystko to w tym samym czasie, zrozumiał jakby całe piękno spokoju. Ciszy. Mógł się bezkarnie wyżywać u siebie, Suzanne z Davidem bez wątpienia kochali zmysł rodzicielski swojego ojca, raczej na pewno się z nim nie mogły nudzić. A pani Tyler nie musiała się przejmować, że dzieci jej zabiorą cały czas. Wspaniale się złożyło. I ja miałem spokój. 
- Do dwóch razy sztuka – powiedział w końcu, otrząsnąłem się.
- Co?
- Małżeństwo.
- Do dwóch razy sztuka… - powtórzyłem od razu, skinąłem wolno głową. – W naszym przypadku. Na pewno.
- Na pewno?
- Masz wątpliwości?
- Nie. Tutaj chyba…chyba nigdy nie miałem. – Uśmiechnął się. – Chociaż wolałbym się zatrzymać na jednym. Tylko skąd mogłem wiedzieć, że się nie uda.
- Mogłeś. – Wzruszyłem ramionami, machnąłem na niego ręką. – Mogłeś wiedzieć to ty, ja w swoim przypadku też mogłem. Ja nawet wiedziałem. Ale wyżej postawiłem sobie wieczny święty spokój ojca. Chociaż co mi z tego przyszło, skoro ten i tak patrzył i patrzy na mnie z góry, choć pewnie wolałby nie. Pod koniec lat siedemdziesiątych pewnie się mnie wyrzekł.
- Dramatyzujesz chyba.
- Dramatyzuję. Ale ja siebie, kurwa, bym się mógł wyrzec. Jak można było żenić się z kobietą, której się nie kochało?
- Wspaniale, że wreszcie otwarcie się do tego przyznajesz – zaśmiał się, zeskoczył ze stołu. Poszedł do blatu, przy którym stałem, prześledził go wzrokiem. – Tylko wodę macie?
- Nie. I tak, przyznaję się. Chociaż wolałbym zapomnieć.
- Twój związek z Elyssą daje mi do myślenia albo raczej pociesza mnie trochę. Ja przynajmniej kochałem Cyrindę, kiedy się z nią żeniłem. – Uśmiechnął się bardzo nieżyczliwie. Uwielbiał o tym rozmawiać, kiedy sam zaczynał temat, miał dobry humor. Dowartościowywał się tak, miałem wrażenie. – Co jest poza wodą?
- Kurwa, daj już sobie spokój. Lubisz się nad tym rozdrabniać? Lubisz wspominać sobie pizdę, która o mało samego ciebie do grobu nie wpędziła? – warknąłem, zadzierając głowę ku górze. – Która była bliska i do zrujnowania życia twojej córki?
 Nie powiedział nic, milczałem i ja. Spaliłem go wzrokiem, spuścił swój, wbił go w posadzkę. Odgarnął sobie z czoła włosy, cofnął się. Usiadł w końcu przy stole. Wszystko w ciszy.
- Nie lubię – rzekł. – Nie wiem, czemu o tym mówię. Wciąż we mnie siedzi. I nie rozumiem. Cyrinda jest…bardzo chytrym lisem… Który kocha swoje dziecko. One obydwie się kochają. Ta cała burza, która o mało nie zabiła mnie i Foxe, ona nie dotknęła Mii. I mówmy co chcemy, ale ja chyba muszę być jej za to dozgonnie wdzięczy. Czy tego chcę, czy nie. Ale Cyrinda wiedziała, jak do młodej podejść.
- Matczyny instynkt – mruknąłem. Usiadłem na krześle obok, sięgnąłem po paczkę papierosów. Odpaliłem jednego. – One wszystkie mają z tym coś szczególnego. Nieważne, jakie by nie były.
- Gdzie to siedzi…
- W sercu. Przysłowiowym. – Wypuściłem przed siebie dym, gubiąc się w nim zarazem. – Każda z matek twoich dzieci jest inna, a każda chce i chciała jak najlepiej dla córek. I już syna.
- A co z twoim synem?
- Nic nowego…
- Dlaczego nie weźmiesz go od niej? Dlaczego nie może mieszkać z wami? Dee chyba nie miałaby z tym problemu, zwłaszcza, że sa…
- Nic nie mów. – Zmiażdżyłem go spojrzeniem. Zaraz po tym rozsypało się w pył. – Nie wiem, co mam robić. Nigdy nie sądziłem, że będę miał taki problem. Sądziłem, że przewidziałem wszystko, ale nigdy nic takiego. Nawet nie wiem, co mam jej mówić. Jest gotowa wyrwać sobie za to żyły.
- Przecież na pewno mo…
- Tak, ale ona jest uparta. – Nie dałem mu skończyć. Zawsze sprowadzało się do jednego. On nie był w stanie zrozumieć, jak bardzo Madeline była uparta. Jak potężną wiarę miała. I bałem się, że staje się coraz bardziej ślepa. – Sześć lat, Steven. Sześć lat. I teraz ona ma trzydzieści, ja czterdzieści. Sądzisz, że to pomaga?
- Nie. Ale nie sądziłem, że to kiedykolwiek powiesz coś takiego.
- Jasne.
- Wiesz, co kiedyś za to powiedziała mi twoja żona? – Nachylił się w moją stronę, spojrzałem po nim. – Że wszystko jest bardzo głęboko w nas. I ona właśnie teraz w sobie to budzi, Perry. 
 Co w sobie jeszcze miała?
 Odpaliłem kolejnego papierosa, nie mówiąc nic. Patrzyłem przed siebie, nie widziałem – też nic. Czas mijał, my w ciszy. A w końcu zaśmiałem się cicho i krótko, przyłożyłem dwa wolne palce do skroni.
- Może to ze mną jest coś nie tak?
- Dokładnie. Perry, dokładnie.
- Mhm? – Podniosłem głowę, ten patrzył na mnie z wyższością. – Oświecisz mnie?
- Tobie też radzę to w sobie w końcu obudzić. W twoim przypadku czterdzieści lat powinno być zachętą, nie wymówką. W końcu może zmądrzałeś. – Uśmiechnął się.
- Pieprz się.
 Ktoś zapukał do drzwi. Schodzili się powoli. Bogu dzięki? 
- Wrócimy z Australii, a ty weźmiesz się w końcu do roboty – rzucił i wyszedł z kuchni. Zaraz po tym usłyszałem znajome, męskie głosy.
  Nie czułem Australii. Jeszcze jeden miesiąc, tak daleko stąd. Sam. Ona nie chciała ze mną lecieć. Wolała zostać tu. Z Caroline. Ja też bym wolał. Obiecałem sobie, że po trasie promującej „Pump” zrobię wszystko, byśmy nie zaciągnęli na siebie kolejnej gigantycznej trasy. Wszyscy mieliśmy już dość. Znów potrzebowaliśmy ciszy.
W moim przypadku zapewne tej przed burzą. Już to znałem. 
Po burzach ten świat stawał się lepszy.


* *** *