Czwarta część albumu.
Jak obiecałam - zasłużony rozdział dla najlepszej Pam... Parry!
Swoją drogą, dawno nie dziękowałam za komentarze, więc - dla przypomnienia - bardzo dziękuję!
* *** *
***
Dee
czerwiec, 1994r.
- A tata? – Wlepiła we mnie szare oczy, położyła rączki na
moich ramionach. – Dzie tata?
- A tata wróci do nas niedługo, za kilka dni. – Pocałowałam
ją w czoło, zeszłam na dół, trzymając małą jak największy skarb. Przecież nim
była, w rzeczy samej. – Tata wróci, bo też tęskni za tobą…
Weszłyśmy do salonu,
a przez salon na werandę za domem. Paradoksalnie, ale pierwszy raz w życiu w
pełni korzystałam i czułam lato. Uśmiechnęłam się sama do siebie i postawiłam
córkę na alabastrowo białej posadzce; Rosie od razu poszła przed siebie, ładnie
pokonała dwa schodki i rutynowo zaczęła zrywać kwiatki, które później
znosiłyśmy do domu.
- Rosalie! – krzyknęłam, mała odwróciła się w moją stronę. –
Nazbieraj więcej – wyjęłam sobie z włosów fioletową koniczynę, którą dostałam
kilka godzin wcześniej – dla cioci Caroline!
- Tak! – odkrzyknęła i wróciła do swojego ulubionego
zajęcia.
A ja usiadłam na
swojej wybłaganej kanapie, tyle że z drewna, którą z pasją wykładałam co
tydzień innymi poduszkami. Założyłam na nos wysłużone okulary przeciwsłoneczne,
które zjechały ze mną pół świata. Trzy lata temu siedziałam z Caroline na jej
balkonie, słońce zachodziło, teraz też. Wpadałam wtedy w dość poważnie
depresyjne stany, niektórzy twierdzili, że może naprawdę ją mam, ale
przeczyłam. Niekoniecznie słusznie, czułam się koszmarnie. Nie rozmawiałam z
nikim, jedynie z mężem, ale to i tak od biedy. Wtedy na balkonie powiedziałam
przyjaciółce, że się poddaję. Że ja już nie chcę. Że dłużej nie zniosę, bo nie
mogę. I że nie będę. Nie wierzyła, ale ja naprawdę się poddałam, zakopałam ten
temat gdzieś głęboko, nie mówiąc nic nikomu. Nikt i tak nie pytał, każdy bał
się wybuchu. Anthony spoglądał z pustym zaciekawieniem, kiedy kładłam się obok
tak, jakby nie było go przy mnie. Byłam zmęczona tym wszystkim. Caroline to
wiedziała, obchodziła się ze mną jak z jajkiem i wiem, że chciała dobrze, byłam
jej za to wdzięczna. Tu między nami było normalnie. Pomagałam jej przy
bliźniakach, wychodziłam z nią na zakupy, przesiadywałam u niej w domu
godzinami i na odwrót, odwiedzałyśmy i Leandrę. Leandrę, która przez cały ten
czas trzymała się raczej z boku, by niczego nie podburzyć. Wiedziała, czego
chcę, co nie daje mi żyć w pełni. Och, ona nie miała w sobie taktu,
wiedziałyśmy o tym wszystkie, ha… Była jednak życzliwa. Kiedy dowiedziała się,
że jestem w ciąży – popłynęły jej i łzy. Trzy. Uśmiechnęła się. Nie powiedziała
wiele. Ale było jak wszystko - cała ona, nasza Lea.
Została jedynie
moja mama, mająca zawsze dość sceptyczne podejście do wszystkiego. Do mojego
macierzyństwa również. Wiedziałam od zawsze, że nie jest z tych kobiet, które
zakochane są w każdym dziecku, jakie zobaczą. Wiedziałam, że nie zachwycała się
dziećmi koleżanek. Nie czuła tego. Ale czego można było się spodziewać i jak
dziwić, skoro miała problem z zachwycaniem się własnym dzieckiem. Potrzebowała
ponad dwudziestu lat, by powiedzieć rozumnej mnie, że kocha. Że zawsze kochała
i naprawdę. Nie chciałam być taką matką, jaką dla mnie była Marjorie. Kochałam
i kocham ją, to oczywiste. Ale czasem sama nie wiedziałam, czy nie brało się to
już z tego, że matkę ma się jedną. I że trzeba ją kochać. Marjorie nigdy nie
była złą kobietą, ona po prostu była w niewłaściwym miejscu. Sam ojciec
powiedział mi kiedyś, że ona może nie powinna wychodzić za mąż. Wszyscy znali
Margie, która śmiała się i bawiła do rana, jeździła ze znajomymi, gdzie tylko droga
prowadziła. Lub gdzie jej nie było.
Byłam nastolatką, kiedy siedziałam na
chodniku przed domem i patrzyłam w niebo, płakałam. Płakałam nad losem mojej
mamy, wierzyłam, że to ja jej odebrałam wolność. Później wyrzuciłam z siebie te
myśli. Ale w końcu powiedziałam sobie, że tak się naprawdę stało. I nie jest to
bynajmniej moją winą, ale też nie jej. Matka mogła być wolna ze mną, z ojcem, z
nami wszystkimi. Ale była panikarą. Na wieść o ciąży zapomniała, że to nic jej
nie odbiera, a może dać więcej. I zabiła Margie, którą kochałabym ponad
wszystko. Została tylko Marjorie.
Ja też nie
zachwycałam się dziećmi. W pewnym sensie się ich bałam i przez dobre lata
uważałam, że nie chcę ich nigdy mieć. Patrzyłam na swoją matkę i matkę
Caroline. Ich zmordowane twarze odbierały mi jakiekolwiek chęci do ewentualnego
macierzyństwa. Potem zaczęłam spotykać się z Johnem Bainesem. Już wtedy
wiedziałam, że rzekomo nie mogę mieć dzieci. A patrząc z czasem na człowieka,
którego wmówiłam sobie, że pokochałam – nawet cieszyłam się, że nie ma szans na
żadne potomstwo. Nie byliśmy dla siebie, żarliśmy się wciąż. To były inne
światy. On byłby idealnym kandydatem na męża Caroline w oczach Normy Hadley.
Później się z nim rozstałam, a raczej on ze mną. Bystrze zauważył, że to nie ma
sensu. I zostałam sama, ze świadomością, że jakikolwiek mężczyzna by ode mnie
nie odszedł – z rodziny zawsze sama zostanę. I nikt nie zostanie po mnie.
Machnęłam na to ręką, szłam przed siebie. Nie chciałam tego dziecka. Poznając
później na nowo swojego przyszłego męża, myślałam tak samo. Poszłam z nim do
łóżka po koncercie, kochaliśmy się po części bez grzechu, bo w końcu środki
zabezpieczające nim są. Pal licho, że seks pozamałżeński. Później zaczęłam się
z nim spotykać. Nie pytał, dlaczego nie panikuję przed ciążą, skoro znamy się
tak niedługo. Sądzę, że nie chciał nawet pytać. Może miał nadzieję, że… Sądzę,
że na pewno ją miał. Miał ją przez kilka lat, potem zaczął tracić wiarę, co
wiem, co widziałam i czułam. Im on był słabszy, tym ja silniejsza. Dopiero
wtedy, kiedy już kompletnie stracił swoją wiarę – ja straciłam ją też. Nie
urosła. Po prostu chciałam zapomnieć.
A moja ciąża wyszła
na jaw w połowie grudnia dziewięćdziesiąt jeden. Na dwa dni po moich urodzinach. Wiedziałam, że coś jest nie
tak, miałam naturalnie myśli, że może to i…to właśnie. W pierwszej kolejności
poleciałam do Caroline, która powiedziała: „Zrób test ciążowy, co ci szkodzi,
Madeline?”, po czym się uśmiechnęła. Uznałam, że nic mi nie szkodzi. Już
przyzwyczaiłam się do negatywnych wyników. Za to pozytywnego nie widziałam
jeszcze nigdy. Pozytywny zobaczyłam w łazience u Caroline, ale on był mój.
Rozpłakałam się, jak kazała mi moja natura. A może to już nie była natura, a
zwyczajne ludzkie szczęście? Ulga?
- Madeline?... – Opierałam się plecami o ścianę, kiedy
dotarł do mnie, jak przez mgłę, jej głos. Oddychałam nierówno, płakałam cicho.
Gorące łzy, nigdy takich nie czułam. Uśmiechałam się, choć zaciskałam zęby,
tłumiąc w sobie wszystkie wrzaski, jakie obijały się o moją czaszkę, całą mnie
zresztą. – Dee, hej…
Oderwałam się nagle
od ściany i rzuciłam na drzwi, otworzyłam je błyskawicznie, wypadając do
przedpokoju na piętrze. Widziałam rozmazaną twarz zmieszanej przyjaciółki. A
ona widziała moje łzy. Logiczne, że założyła: nic nowego. Westchnęła cicho,
zaczynając już ze znaną formułką.
- Nie!... – przerwałam jej; zamilkła. – Caroline, nie… -
wykrztusiłam.
Po czym wybuchłam
płaczem. Podeszłam bliżej i zarzuciłam jej ręce za szyję. Nie powiedziała nic,
przytuliła mnie mocno. Położyła głowę na moim ramieniu. Dopiero po jakimś
czasie zaczęła lekko drżeć. Płakała i ona, pierwszy raz widziałam u niej łzy,
płynące przez człowieka. Mnie. Może w ogóle pierwszy raz widziałam ją łzawą.
Ale to było piękne. Pierwszy raz na pewno widziałam ją bez swojej żelaznej
maski. Cóż miała już ukrywać? Z czym się kryć? Była piękną kobietą, żoną ikony
muzycznego świata, matką dwójki, dzieci o charakterach równie brylantowych, jak
te ich rodziców. I nie musiała już przejmować się moim nieszczęściem. Zawsze
było dla mnie niesamowite, że ktoś taki jak ona może przejmować się aż tak
sprawami kogoś innego. Kogoś jak ja. A przecież miałam stosy ewentualnych
problemów, o których jej mówiłam. A ona była dla mnie taka dobra. Płakała ze
mną i ze mną się śmiała.
Ona widziała jako
pierwsza. Szczęście, że zawsze była dobrą aktorką.
Miałam już wszystko.
Dotknęłam nieba?
***
- A wy byście mogły być siostrami – skomentowała Suzanne,
która kręciła się wokół mnie i swojej mamy. – Bo jesteście bardzo podobne. A ja
bym mogła być siostrą Rosie, bo do Davida nie jestem wcale podobna.
- Nie jesteś do niego podobna tak bardzo, jak twój tatuś nie
jest podobny do…wujka – odparowała Caroline, po czym zaczęła się śmiać,
rzucając mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Może to rodzinne, oj Boże… - zaśmiałam się i ja, po czym
wyciągnęłam się na ładnie skoszonej, zielonej trawie.
Słońce prawie zaszło,
ale my dawno nie mieliśmy tak gorącego lata w Nowym Jorku. Siedziałam ze swoją
córeczką, Caroline i jej armią postrachu w swoim ogrodzie, zapominając tam o
całym świecie. Nie był nam już do niczego potrzebny. Za każdym razem, kiedy się
widywaliśmy, ja dochodziłam do wniosku, że Rosalie ma wyjątkowe szczęście z
takimi pokrewieństwami i znajomościami. Rolę się w końcu poniekąd odwróciły:
Caroline zapominała o swoich dzieciach, rzucając się na małą Perry. Z kolei
Susie z Davidem wywyższali się - jedno przed i nad drugim – przede mną, po czym
znowu lecieli do Rosie. Suzanne była zakochana w małej, chodziła z nią
absolutnie wszędzie, a moja zaś chodziła za nią jeszcze dalej. A David czuł się
poszkodowany, smutno jest być chłopcem. Ale ja go uwielbiałam i zawsze będę.
Natomiast jeśli o dziewczynach mowa, w nich zobaczyłam siebie i Caroline.
Rosalie też miała wyrocznię w Suzanne. One też były nierozłączne. One też nie
odstępowały od siebie na krok, pomimo wszelkich kłótni, a miały ich niemało.
Nie chciałam początkowo przyjąć do świadomości, że dzieli je prawie taka sama różnica wieku jak nas dwie. Przypadek? A gdzieżby tam. Po tym wszystkim? Niemożliwe.
Zresztą, kto by w to uwierzył…
- Mama, mas. – Nie zdążyłam nawet zareagować, kiedy na moją
twarz spadły pokłady bladoróżowych cynii. – Plosę. – A potem poczułam na sobie
dwanaście kilo ruchomej, żywej wagi.
- Zabijesz matkę… - wykrztusiłam, starając się podnieść.
- Cierp, ja miałam tak podwójnie – skomentowała niewzruszona
Caroline, ściągająca kwiatki z mojej twarzy. – Ale miałam też dwa razy mniej
miłości.
- Nieprawda! – oburzyła się Suzanne, która momentalnie
podbiegła do mamy, rzucają się na nią. Z miłością. – Ja cię kocham przecież!
- Ja też – rzucił David, który nie mógł przytulić się do
matki, bo przecież był już mężczyzną. A takie okazywanie sobie uczuć przy
świadkach jest dla bab.
- Ja tes – dodała i Rosalie, wtulając się we mnie, kładąc
sobie jeden z kwiatów na główce. – I tatę tes.
- Ciebie tata też kocha – powiedziałam, patrząc na nią.
Miała niesamowite oczy. Szare, jak moje. Ale nie gładkie. Przy źrenicach kilka
ciemnych plam. Jak te jej ojca. Miała nasze oczy. Była taka śliczna. – Kocha
cię najbardziej na świecie.
- I ciebie tes.
- Dlaczego u nas nie ma takiej miłości? – jęknęła Caroline.
I nie wiem, czy z żalu, czy dlatego, że ręce Susie coraz bardziej uszczelniały
swój uścisk.
- Bo u was nie ma od kogo wyjść tak miłość. – Pokazałam jej
język; dostałam identyczną odpowiedź.
- U nas mama mówi tacie, że jest głupi i
niedo…nie…niedopowiedzialny – wtrącił David, spojrzał poważnie najpierw na
mnie, potem siostrę, a w końcu i na mamę.
- Nieodpowiedzialny chyba – burknęła Susan, patrząc na brata
co najmniej tak, jak Leandra patrzyła przez kilka lat na Tylera. Coś w tym może
i musiało być, rzeczywiście… - Naucz się mówić.
- Niedopowiedzialny też może być, mniejsza z tym – mruknęła
Caroline. – Ale tak czy inaczej, pewnie to jest odpowiedzią na moje pytanie. A
teraz możesz mnie puścić, Susie.
- Ale ja cię kocham.
- Wiem, czuję. Weź brata i pokaż mu kawałek świata w
ogrodzie cioci, hm?
- David – rzuciła momentalnie, spojrzała w stronę Davida,
który od razu zareagował. – Chodź ze mną. Mama każe, żebym ci pokazała kawałek
świata.
- Ale… - zaczął.
- Chodź. – Ale nie pozwoliła mu skończyć.
Poszli. Z mężczyznami
Suzanne radziła sobie nic nie gorzej od mamy. Widać, czyja krew, nie ma tu
czego podważać. Z kolei David jednak wdał się w ojca. Wszystko im się w
dzieciach ładnie rozłożyło, nikt nie powinien być poszkodowany.
- Ja tes idę – mruknęła po chwili Rosalie, spełzając ze mnie
na trawę. Podniosła się i pobiegła za małymi Tylerami.
Zabawne, że ta dwójka
miała po sześć lat blisko, a David zachowywał się jak chłopiec w wieku Rosie. Z
tym, że miał lepiej opanowaną mowę. Ale to była kwestia czasu, w końcu Rosalie
była moją córką.
Zostałam sama z
Caroline. Leżałyśmy na trawniku i było jak lata temu. Jeszcze w Anglii. Z tym,
że już nie leżałyśmy na nierównej trawie przy naszej ulicy, którą dziennie
przejeżdżały góra cztery auta. Nie leżałyśmy, bojąc się, że zaraz ktoś z
problemem nas przegoni. I nie musiałyśmy słuchać rozdartych bachorów sąsiadów,
wrzeszczących gdzieś za oknami. Wszyscy krzyczeli. Nikt nie umiał nad tym
zapanować. To też mnie gorszyło w rodzinie. Ale nas to nie dotyczyło i nigdy
nie miało.
- Lecę do Anglii z końcem sierpnia – rzuciła niedbale.
Nie odpowiedziałam
nic. Wiedziałam, że w końcu to zrobi i słusznie. Ja chyba nie miałam już po co
tam wracać.
***
Czas leciał wolno, a
ja, sama z Rosalie, żyłam sobie w spokoju. Czasem odwiedziła nas moja mama,
czasem właśnie Caroline. Nocami przesiadywałam przy oknie, żarliwie wpatrując
się w niebo.
Czekałam, aż do nas wróci. Czekałyśmy we dwie. A promocja gigantycznego sukcesu komercyjnego - „Get a Grip” - trwała. Już od roku.
- Cę z tobą pać, mama… - jęknęła żałośnie i wyciągnęła
rączki w moją stronę. Siedziała w sypialni na łóżku, które zwyczajowo dzieliłam
z mężem. – Mama… - Wlepiła we mnie swoje piękne oczęta, próbowała wzbudzić
litość. I jakże skutecznie.
Westchnęłam i
uśmiechnęłam się, pokręciłam głową. Rozczesałam w końcu swoje mokre , za długie
już, włosy i podeszłam do łóżka. Usiadłam na nim, biorąc małą na kolana;
ziewnęła cicho. Zignorowała wszystko, zaczynając bawić się moimi, wciąż
mokrymi, włosami. Milczałam, patrząc na nią, to przed siebie. Miał do nas jutro
wrócić. I za dwa dni polecieć do swoich. Nie wiem, czy zamierzał pociągnąć tak
przez całą trasę. Ja sama wolałabym chyba zobaczyć go raz na jakiś czas, ale
dłużej, niż średnio co tydzień, ale na góra dwa dni. Chociaż wiedziałam, że to
niemożliwe. Nie miałam żalu, skąd. Nie mogłam nawet go mieć.
- Jutro tata wraca – szepnęłam, całując ją w czoło.
- Tata! – Nagle się ożywiła, zadzierając ku górze główkę. –
Cekaj…
Nie zdążyłam nawet
zareagować, kiedy spełza z moich nóg i koślawo stanęła na swoich, powlekła się
w stronę fotela, na którym leżała jej sukienka i kilka moich rzeczy, które
miałyśmy na sobie w ciągu dnia. Nie miałam pojęcia, czego szuka, ale nie
mówiłam nic, zakładając, że wie, co robi. Na pewno wiedziała, była wyjątkowo
bystra i rozgarnięta jak na swój, bardzo błahy, wiek. Chciała poznać świat i
słusznie. Mordowałam się kilkanaście godzin, by mogła w ogóle go ujrzeć.
Wznoszono i alarmy, że będzie trzeba zrobić cięcie. Mnie już było wszystko
jedne, czułam się bardzo bliska śmierci z wycieńczenia. Nie czułam za to bólu,
byłam zbyt przerażona. Poród był najdziwniejszym, co w życiu doświadczyłam.
Naprawdę nie obchodził mnie ból, który pewnie i był. Na pewno. W czasie mojej
ciąży również nie mogłam spać spokojnie, Anthony też. Parę razy, zasłabłam,
parę innych czułam się gorzej, jak koszmarnie. Lekarz zawsze kręcił głową,
że to może wcale nie być takie proste. Marjorie rwała sobie włosy z głowy,
dowiadując się, że znów byłam w szpitalu, choć nie powinnam. Caroline gryzła
paznokcie, paląc papierosy z przyszłym ojcem. A Steven ze mną rozmawiał.
Rozmawiał ze mną całymi godzinami. Tylko David z Susie wciąż się do mnie
śmiali. Pytali, czy będą mieć kuzyna czy kuzynkę. Pytali, jakie imiona. Jak się
czuję. A ja z nimi wciąż mówiłam, odpowiadałam. Zwariowałabym bez nich.
Perry’ego mogłabym wysławiać pod niebiosa do końca życia. Mogę zresztą, nawet to robię.
Czasem mam wrażenie, że te miesiące kosztowały go więcej ode mnie. Ja nie myślałam
za wiele o sobie, nie miałabym już na to sił. Wyszłam z założenia, że sobą i
tak nigdy się nie martwiłam, jakoś szło, bardziej skupiałam się na innych i za
to się nienawidziłam. Nad sobą tylko się użalałam. A on traktował nas na równi,
mnie i dziecko. Stawiając mnie jednak wyżej. Miał we mnie dwie osoby, wariował,
kiedy coś się działo. Ale nie dawał mi tego po sobie poznać. Zachowywał zimną
krew, był inny. Zmieniał się razem z moimi stanami. Może wiedział, że gdybym
coś zobaczyła, to i ja bym zaczęła panikować. A znaczna większość moich
problemów z ciążą wynikała właśnie ze stresu, jak się okazywało. Nic nie mogłam
na to poradzić, choć wszyscy załamywali ręce, a ja przepraszałam ich gorliwie w
swojej głowie.
- Mama!
Wróciłam na ziemię.
Nie chciałam już o tamtym myśleć, tamto dziewięć miesięcy było koszmarem. Chyba
nie spałam wtedy ni razu, tak się czułam. Wciąż myślałam, by nic nie zrobić
źle, by nie zaszkodzić dziecku. Czasem szlag mnie trafiał i zastanawiałam się,
dlaczego to musi tak wyglądać. Na co mi to było. Bano się, że po porodzie
nawiedzi mnie syndrom baby blues, co samej mnie wydało się – o zgrozo – bardzo
prawdopodobne. Na szczęście okazałam się być mocniejsza, niż sądzili, że być
mogę. Ja sama nie sądziłam, że podołam. Choć za długo walczyłam, by nie.
- Mama! – powtórzyła, już bardziej rozpaczliwie.
- Słucham cię… - powiedziałam, spojrzałam w dół, na nią.
Wzięłam ostrożnie Rosie znów na kolana. Przyjrzałam jej się zdezorientowana, a
ona znów wyciągnęła rączki do góry; pochyliłam głowę, córka starała się położyć
mi na niej, pomarszczony lekko, kwiat białej róży. Mieliśmy ich sporo w ogrodzie.
– Kiedy ty ją tu przyniosłaś?
- Ślicnie – powiedziała, patrząc się na czubek mojej głowy,
nie zwracając uwagi na wcześniejsze pytanie.
- Rano ją wzięłaś?
- Tak.
- Chyba nie zrywałaś?
- Nie. Pod była.
Uspokoiłam się, że
nie miała styczności z kolcami. W rzeczy samej, ale te kwiaty miały dziwną
tendencję do spadania, przez co pod krzewem było ich znacznie więcej niż na nim
samym.
- Mądra dziewczynka. – Uśmiechnęłam się szczerze. – Dziękuję
ci.
- Jak od taty.
- Co?...
- Jak od taty… - powiedziała ciszej, oparła się głową o moją
klatkę piersiową.
Przytuliłam ją do
siebie, po czym ostrożnie podniosłam się, trzymając ją w ramionach. Przeszłam
na kolanach na koniec łóżka, gdzie położyłam ją na środku. Wstałam znów, tym
razem pokonałam całą długość sypialni, by zgasić lampę; zostawiłam tylko tę
małą na ścianie, zaraz nad materacem. Wróciłam znów, a kiedy się kładłam, z
głowy spadła mi biała różyczka. Położyłam ją na szafce przy łóżku, sama
usiadłam na jego skraju. Słyszałam za sobą spokojny, cichy oddech Rosalie,
przed sobą widziałam niepewnie tańczącą, jasną storę, poruszaną przez ciepły
wiatr.
Siedziałam cicho,
patrzyłam, bujając się w tył i w przód. Aż w końcu sama się położyłam, nie
odrywając wziąć wzroku od okna, które w tej pozycji zasłaniał mi kwiatek,
marszczący się coraz bardziej. Pogłaskałam opuszkami palców jego aksamitne
płatki. Odwróciłam się niespokojnie w stronę śpiącej córki, która czując samą
moją bliskość, wtuliła się we mnie.
- Jak od taty… - Uśmiechnęłam się.
Miała rację. Dostałam
od niego wiele białych róż. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, czy były moimi
ulubionymi. Nie miałam nigdy potrzeby wybierania ulubionego kwiatu. Ale gdyby
jednak kazano mi to zrobić – zapewne wybór padłby na białą różę. Wszystko przez tatę…
Zasnęłam.