Czwarta część albumu.
Jak obiecałam - zasłużony rozdział dla najlepszej Pam... Parry!
Swoją drogą, dawno nie dziękowałam za komentarze, więc - dla przypomnienia - bardzo dziękuję!
* *** *
***
Dee
czerwiec, 1994r.
- A tata? – Wlepiła we mnie szare oczy, położyła rączki na
moich ramionach. – Dzie tata?
- A tata wróci do nas niedługo, za kilka dni. – Pocałowałam
ją w czoło, zeszłam na dół, trzymając małą jak największy skarb. Przecież nim
była, w rzeczy samej. – Tata wróci, bo też tęskni za tobą…
Weszłyśmy do salonu,
a przez salon na werandę za domem. Paradoksalnie, ale pierwszy raz w życiu w
pełni korzystałam i czułam lato. Uśmiechnęłam się sama do siebie i postawiłam
córkę na alabastrowo białej posadzce; Rosie od razu poszła przed siebie, ładnie
pokonała dwa schodki i rutynowo zaczęła zrywać kwiatki, które później
znosiłyśmy do domu.
- Rosalie! – krzyknęłam, mała odwróciła się w moją stronę. –
Nazbieraj więcej – wyjęłam sobie z włosów fioletową koniczynę, którą dostałam
kilka godzin wcześniej – dla cioci Caroline!
- Tak! – odkrzyknęła i wróciła do swojego ulubionego
zajęcia.
A ja usiadłam na
swojej wybłaganej kanapie, tyle że z drewna, którą z pasją wykładałam co
tydzień innymi poduszkami. Założyłam na nos wysłużone okulary przeciwsłoneczne,
które zjechały ze mną pół świata. Trzy lata temu siedziałam z Caroline na jej
balkonie, słońce zachodziło, teraz też. Wpadałam wtedy w dość poważnie
depresyjne stany, niektórzy twierdzili, że może naprawdę ją mam, ale
przeczyłam. Niekoniecznie słusznie, czułam się koszmarnie. Nie rozmawiałam z
nikim, jedynie z mężem, ale to i tak od biedy. Wtedy na balkonie powiedziałam
przyjaciółce, że się poddaję. Że ja już nie chcę. Że dłużej nie zniosę, bo nie
mogę. I że nie będę. Nie wierzyła, ale ja naprawdę się poddałam, zakopałam ten
temat gdzieś głęboko, nie mówiąc nic nikomu. Nikt i tak nie pytał, każdy bał
się wybuchu. Anthony spoglądał z pustym zaciekawieniem, kiedy kładłam się obok
tak, jakby nie było go przy mnie. Byłam zmęczona tym wszystkim. Caroline to
wiedziała, obchodziła się ze mną jak z jajkiem i wiem, że chciała dobrze, byłam
jej za to wdzięczna. Tu między nami było normalnie. Pomagałam jej przy
bliźniakach, wychodziłam z nią na zakupy, przesiadywałam u niej w domu
godzinami i na odwrót, odwiedzałyśmy i Leandrę. Leandrę, która przez cały ten
czas trzymała się raczej z boku, by niczego nie podburzyć. Wiedziała, czego
chcę, co nie daje mi żyć w pełni. Och, ona nie miała w sobie taktu,
wiedziałyśmy o tym wszystkie, ha… Była jednak życzliwa. Kiedy dowiedziała się,
że jestem w ciąży – popłynęły jej i łzy. Trzy. Uśmiechnęła się. Nie powiedziała
wiele. Ale było jak wszystko - cała ona, nasza Lea.
Została jedynie
moja mama, mająca zawsze dość sceptyczne podejście do wszystkiego. Do mojego
macierzyństwa również. Wiedziałam od zawsze, że nie jest z tych kobiet, które
zakochane są w każdym dziecku, jakie zobaczą. Wiedziałam, że nie zachwycała się
dziećmi koleżanek. Nie czuła tego. Ale czego można było się spodziewać i jak
dziwić, skoro miała problem z zachwycaniem się własnym dzieckiem. Potrzebowała
ponad dwudziestu lat, by powiedzieć rozumnej mnie, że kocha. Że zawsze kochała
i naprawdę. Nie chciałam być taką matką, jaką dla mnie była Marjorie. Kochałam
i kocham ją, to oczywiste. Ale czasem sama nie wiedziałam, czy nie brało się to
już z tego, że matkę ma się jedną. I że trzeba ją kochać. Marjorie nigdy nie
była złą kobietą, ona po prostu była w niewłaściwym miejscu. Sam ojciec
powiedział mi kiedyś, że ona może nie powinna wychodzić za mąż. Wszyscy znali
Margie, która śmiała się i bawiła do rana, jeździła ze znajomymi, gdzie tylko droga
prowadziła. Lub gdzie jej nie było.
Byłam nastolatką, kiedy siedziałam na
chodniku przed domem i patrzyłam w niebo, płakałam. Płakałam nad losem mojej
mamy, wierzyłam, że to ja jej odebrałam wolność. Później wyrzuciłam z siebie te
myśli. Ale w końcu powiedziałam sobie, że tak się naprawdę stało. I nie jest to
bynajmniej moją winą, ale też nie jej. Matka mogła być wolna ze mną, z ojcem, z
nami wszystkimi. Ale była panikarą. Na wieść o ciąży zapomniała, że to nic jej
nie odbiera, a może dać więcej. I zabiła Margie, którą kochałabym ponad
wszystko. Została tylko Marjorie.
Ja też nie
zachwycałam się dziećmi. W pewnym sensie się ich bałam i przez dobre lata
uważałam, że nie chcę ich nigdy mieć. Patrzyłam na swoją matkę i matkę
Caroline. Ich zmordowane twarze odbierały mi jakiekolwiek chęci do ewentualnego
macierzyństwa. Potem zaczęłam spotykać się z Johnem Bainesem. Już wtedy
wiedziałam, że rzekomo nie mogę mieć dzieci. A patrząc z czasem na człowieka,
którego wmówiłam sobie, że pokochałam – nawet cieszyłam się, że nie ma szans na
żadne potomstwo. Nie byliśmy dla siebie, żarliśmy się wciąż. To były inne
światy. On byłby idealnym kandydatem na męża Caroline w oczach Normy Hadley.
Później się z nim rozstałam, a raczej on ze mną. Bystrze zauważył, że to nie ma
sensu. I zostałam sama, ze świadomością, że jakikolwiek mężczyzna by ode mnie
nie odszedł – z rodziny zawsze sama zostanę. I nikt nie zostanie po mnie.
Machnęłam na to ręką, szłam przed siebie. Nie chciałam tego dziecka. Poznając
później na nowo swojego przyszłego męża, myślałam tak samo. Poszłam z nim do
łóżka po koncercie, kochaliśmy się po części bez grzechu, bo w końcu środki
zabezpieczające nim są. Pal licho, że seks pozamałżeński. Później zaczęłam się
z nim spotykać. Nie pytał, dlaczego nie panikuję przed ciążą, skoro znamy się
tak niedługo. Sądzę, że nie chciał nawet pytać. Może miał nadzieję, że… Sądzę,
że na pewno ją miał. Miał ją przez kilka lat, potem zaczął tracić wiarę, co
wiem, co widziałam i czułam. Im on był słabszy, tym ja silniejsza. Dopiero
wtedy, kiedy już kompletnie stracił swoją wiarę – ja straciłam ją też. Nie
urosła. Po prostu chciałam zapomnieć.
A moja ciąża wyszła
na jaw w połowie grudnia dziewięćdziesiąt jeden. Na dwa dni po moich urodzinach. Wiedziałam, że coś jest nie
tak, miałam naturalnie myśli, że może to i…to właśnie. W pierwszej kolejności
poleciałam do Caroline, która powiedziała: „Zrób test ciążowy, co ci szkodzi,
Madeline?”, po czym się uśmiechnęła. Uznałam, że nic mi nie szkodzi. Już
przyzwyczaiłam się do negatywnych wyników. Za to pozytywnego nie widziałam
jeszcze nigdy. Pozytywny zobaczyłam w łazience u Caroline, ale on był mój.
Rozpłakałam się, jak kazała mi moja natura. A może to już nie była natura, a
zwyczajne ludzkie szczęście? Ulga?
- Madeline?... – Opierałam się plecami o ścianę, kiedy
dotarł do mnie, jak przez mgłę, jej głos. Oddychałam nierówno, płakałam cicho.
Gorące łzy, nigdy takich nie czułam. Uśmiechałam się, choć zaciskałam zęby,
tłumiąc w sobie wszystkie wrzaski, jakie obijały się o moją czaszkę, całą mnie
zresztą. – Dee, hej…
Oderwałam się nagle
od ściany i rzuciłam na drzwi, otworzyłam je błyskawicznie, wypadając do
przedpokoju na piętrze. Widziałam rozmazaną twarz zmieszanej przyjaciółki. A
ona widziała moje łzy. Logiczne, że założyła: nic nowego. Westchnęła cicho,
zaczynając już ze znaną formułką.
- Nie!... – przerwałam jej; zamilkła. – Caroline, nie… -
wykrztusiłam.
Po czym wybuchłam
płaczem. Podeszłam bliżej i zarzuciłam jej ręce za szyję. Nie powiedziała nic,
przytuliła mnie mocno. Położyła głowę na moim ramieniu. Dopiero po jakimś
czasie zaczęła lekko drżeć. Płakała i ona, pierwszy raz widziałam u niej łzy,
płynące przez człowieka. Mnie. Może w ogóle pierwszy raz widziałam ją łzawą.
Ale to było piękne. Pierwszy raz na pewno widziałam ją bez swojej żelaznej
maski. Cóż miała już ukrywać? Z czym się kryć? Była piękną kobietą, żoną ikony
muzycznego świata, matką dwójki, dzieci o charakterach równie brylantowych, jak
te ich rodziców. I nie musiała już przejmować się moim nieszczęściem. Zawsze
było dla mnie niesamowite, że ktoś taki jak ona może przejmować się aż tak
sprawami kogoś innego. Kogoś jak ja. A przecież miałam stosy ewentualnych
problemów, o których jej mówiłam. A ona była dla mnie taka dobra. Płakała ze
mną i ze mną się śmiała.
Ona widziała jako
pierwsza. Szczęście, że zawsze była dobrą aktorką.
Miałam już wszystko.
Dotknęłam nieba?
***
- A wy byście mogły być siostrami – skomentowała Suzanne,
która kręciła się wokół mnie i swojej mamy. – Bo jesteście bardzo podobne. A ja
bym mogła być siostrą Rosie, bo do Davida nie jestem wcale podobna.
- Nie jesteś do niego podobna tak bardzo, jak twój tatuś nie
jest podobny do…wujka – odparowała Caroline, po czym zaczęła się śmiać,
rzucając mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Może to rodzinne, oj Boże… - zaśmiałam się i ja, po czym
wyciągnęłam się na ładnie skoszonej, zielonej trawie.
Słońce prawie zaszło,
ale my dawno nie mieliśmy tak gorącego lata w Nowym Jorku. Siedziałam ze swoją
córeczką, Caroline i jej armią postrachu w swoim ogrodzie, zapominając tam o
całym świecie. Nie był nam już do niczego potrzebny. Za każdym razem, kiedy się
widywaliśmy, ja dochodziłam do wniosku, że Rosalie ma wyjątkowe szczęście z
takimi pokrewieństwami i znajomościami. Rolę się w końcu poniekąd odwróciły:
Caroline zapominała o swoich dzieciach, rzucając się na małą Perry. Z kolei
Susie z Davidem wywyższali się - jedno przed i nad drugim – przede mną, po czym
znowu lecieli do Rosie. Suzanne była zakochana w małej, chodziła z nią
absolutnie wszędzie, a moja zaś chodziła za nią jeszcze dalej. A David czuł się
poszkodowany, smutno jest być chłopcem. Ale ja go uwielbiałam i zawsze będę.
Natomiast jeśli o dziewczynach mowa, w nich zobaczyłam siebie i Caroline.
Rosalie też miała wyrocznię w Suzanne. One też były nierozłączne. One też nie
odstępowały od siebie na krok, pomimo wszelkich kłótni, a miały ich niemało.
Nie chciałam początkowo przyjąć do świadomości, że dzieli je prawie taka sama różnica wieku jak nas dwie. Przypadek? A gdzieżby tam. Po tym wszystkim? Niemożliwe.
Zresztą, kto by w to uwierzył…
- Mama, mas. – Nie zdążyłam nawet zareagować, kiedy na moją
twarz spadły pokłady bladoróżowych cynii. – Plosę. – A potem poczułam na sobie
dwanaście kilo ruchomej, żywej wagi.
- Zabijesz matkę… - wykrztusiłam, starając się podnieść.
- Cierp, ja miałam tak podwójnie – skomentowała niewzruszona
Caroline, ściągająca kwiatki z mojej twarzy. – Ale miałam też dwa razy mniej
miłości.
- Nieprawda! – oburzyła się Suzanne, która momentalnie
podbiegła do mamy, rzucają się na nią. Z miłością. – Ja cię kocham przecież!
- Ja też – rzucił David, który nie mógł przytulić się do
matki, bo przecież był już mężczyzną. A takie okazywanie sobie uczuć przy
świadkach jest dla bab.
- Ja tes – dodała i Rosalie, wtulając się we mnie, kładąc
sobie jeden z kwiatów na główce. – I tatę tes.
- Ciebie tata też kocha – powiedziałam, patrząc na nią.
Miała niesamowite oczy. Szare, jak moje. Ale nie gładkie. Przy źrenicach kilka
ciemnych plam. Jak te jej ojca. Miała nasze oczy. Była taka śliczna. – Kocha
cię najbardziej na świecie.
- I ciebie tes.
- Dlaczego u nas nie ma takiej miłości? – jęknęła Caroline.
I nie wiem, czy z żalu, czy dlatego, że ręce Susie coraz bardziej uszczelniały
swój uścisk.
- Bo u was nie ma od kogo wyjść tak miłość. – Pokazałam jej
język; dostałam identyczną odpowiedź.
- U nas mama mówi tacie, że jest głupi i
niedo…nie…niedopowiedzialny – wtrącił David, spojrzał poważnie najpierw na
mnie, potem siostrę, a w końcu i na mamę.
- Nieodpowiedzialny chyba – burknęła Susan, patrząc na brata
co najmniej tak, jak Leandra patrzyła przez kilka lat na Tylera. Coś w tym może
i musiało być, rzeczywiście… - Naucz się mówić.
- Niedopowiedzialny też może być, mniejsza z tym – mruknęła
Caroline. – Ale tak czy inaczej, pewnie to jest odpowiedzią na moje pytanie. A
teraz możesz mnie puścić, Susie.
- Ale ja cię kocham.
- Wiem, czuję. Weź brata i pokaż mu kawałek świata w
ogrodzie cioci, hm?
- David – rzuciła momentalnie, spojrzała w stronę Davida,
który od razu zareagował. – Chodź ze mną. Mama każe, żebym ci pokazała kawałek
świata.
- Ale… - zaczął.
- Chodź. – Ale nie pozwoliła mu skończyć.
Poszli. Z mężczyznami
Suzanne radziła sobie nic nie gorzej od mamy. Widać, czyja krew, nie ma tu
czego podważać. Z kolei David jednak wdał się w ojca. Wszystko im się w
dzieciach ładnie rozłożyło, nikt nie powinien być poszkodowany.
- Ja tes idę – mruknęła po chwili Rosalie, spełzając ze mnie
na trawę. Podniosła się i pobiegła za małymi Tylerami.
Zabawne, że ta dwójka
miała po sześć lat blisko, a David zachowywał się jak chłopiec w wieku Rosie. Z
tym, że miał lepiej opanowaną mowę. Ale to była kwestia czasu, w końcu Rosalie
była moją córką.
Zostałam sama z
Caroline. Leżałyśmy na trawniku i było jak lata temu. Jeszcze w Anglii. Z tym,
że już nie leżałyśmy na nierównej trawie przy naszej ulicy, którą dziennie
przejeżdżały góra cztery auta. Nie leżałyśmy, bojąc się, że zaraz ktoś z
problemem nas przegoni. I nie musiałyśmy słuchać rozdartych bachorów sąsiadów,
wrzeszczących gdzieś za oknami. Wszyscy krzyczeli. Nikt nie umiał nad tym
zapanować. To też mnie gorszyło w rodzinie. Ale nas to nie dotyczyło i nigdy
nie miało.
- Lecę do Anglii z końcem sierpnia – rzuciła niedbale.
Nie odpowiedziałam
nic. Wiedziałam, że w końcu to zrobi i słusznie. Ja chyba nie miałam już po co
tam wracać.
***
Czas leciał wolno, a
ja, sama z Rosalie, żyłam sobie w spokoju. Czasem odwiedziła nas moja mama,
czasem właśnie Caroline. Nocami przesiadywałam przy oknie, żarliwie wpatrując
się w niebo.
Czekałam, aż do nas wróci. Czekałyśmy we dwie. A promocja gigantycznego sukcesu komercyjnego - „Get a Grip” - trwała. Już od roku.
- Cę z tobą pać, mama… - jęknęła żałośnie i wyciągnęła
rączki w moją stronę. Siedziała w sypialni na łóżku, które zwyczajowo dzieliłam
z mężem. – Mama… - Wlepiła we mnie swoje piękne oczęta, próbowała wzbudzić
litość. I jakże skutecznie.
Westchnęłam i
uśmiechnęłam się, pokręciłam głową. Rozczesałam w końcu swoje mokre , za długie
już, włosy i podeszłam do łóżka. Usiadłam na nim, biorąc małą na kolana;
ziewnęła cicho. Zignorowała wszystko, zaczynając bawić się moimi, wciąż
mokrymi, włosami. Milczałam, patrząc na nią, to przed siebie. Miał do nas jutro
wrócić. I za dwa dni polecieć do swoich. Nie wiem, czy zamierzał pociągnąć tak
przez całą trasę. Ja sama wolałabym chyba zobaczyć go raz na jakiś czas, ale
dłużej, niż średnio co tydzień, ale na góra dwa dni. Chociaż wiedziałam, że to
niemożliwe. Nie miałam żalu, skąd. Nie mogłam nawet go mieć.
- Jutro tata wraca – szepnęłam, całując ją w czoło.
- Tata! – Nagle się ożywiła, zadzierając ku górze główkę. –
Cekaj…
Nie zdążyłam nawet
zareagować, kiedy spełza z moich nóg i koślawo stanęła na swoich, powlekła się
w stronę fotela, na którym leżała jej sukienka i kilka moich rzeczy, które
miałyśmy na sobie w ciągu dnia. Nie miałam pojęcia, czego szuka, ale nie
mówiłam nic, zakładając, że wie, co robi. Na pewno wiedziała, była wyjątkowo
bystra i rozgarnięta jak na swój, bardzo błahy, wiek. Chciała poznać świat i
słusznie. Mordowałam się kilkanaście godzin, by mogła w ogóle go ujrzeć.
Wznoszono i alarmy, że będzie trzeba zrobić cięcie. Mnie już było wszystko
jedne, czułam się bardzo bliska śmierci z wycieńczenia. Nie czułam za to bólu,
byłam zbyt przerażona. Poród był najdziwniejszym, co w życiu doświadczyłam.
Naprawdę nie obchodził mnie ból, który pewnie i był. Na pewno. W czasie mojej
ciąży również nie mogłam spać spokojnie, Anthony też. Parę razy, zasłabłam,
parę innych czułam się gorzej, jak koszmarnie. Lekarz zawsze kręcił głową,
że to może wcale nie być takie proste. Marjorie rwała sobie włosy z głowy,
dowiadując się, że znów byłam w szpitalu, choć nie powinnam. Caroline gryzła
paznokcie, paląc papierosy z przyszłym ojcem. A Steven ze mną rozmawiał.
Rozmawiał ze mną całymi godzinami. Tylko David z Susie wciąż się do mnie
śmiali. Pytali, czy będą mieć kuzyna czy kuzynkę. Pytali, jakie imiona. Jak się
czuję. A ja z nimi wciąż mówiłam, odpowiadałam. Zwariowałabym bez nich.
Perry’ego mogłabym wysławiać pod niebiosa do końca życia. Mogę zresztą, nawet to robię.
Czasem mam wrażenie, że te miesiące kosztowały go więcej ode mnie. Ja nie myślałam
za wiele o sobie, nie miałabym już na to sił. Wyszłam z założenia, że sobą i
tak nigdy się nie martwiłam, jakoś szło, bardziej skupiałam się na innych i za
to się nienawidziłam. Nad sobą tylko się użalałam. A on traktował nas na równi,
mnie i dziecko. Stawiając mnie jednak wyżej. Miał we mnie dwie osoby, wariował,
kiedy coś się działo. Ale nie dawał mi tego po sobie poznać. Zachowywał zimną
krew, był inny. Zmieniał się razem z moimi stanami. Może wiedział, że gdybym
coś zobaczyła, to i ja bym zaczęła panikować. A znaczna większość moich
problemów z ciążą wynikała właśnie ze stresu, jak się okazywało. Nic nie mogłam
na to poradzić, choć wszyscy załamywali ręce, a ja przepraszałam ich gorliwie w
swojej głowie.
- Mama!
Wróciłam na ziemię.
Nie chciałam już o tamtym myśleć, tamto dziewięć miesięcy było koszmarem. Chyba
nie spałam wtedy ni razu, tak się czułam. Wciąż myślałam, by nic nie zrobić
źle, by nie zaszkodzić dziecku. Czasem szlag mnie trafiał i zastanawiałam się,
dlaczego to musi tak wyglądać. Na co mi to było. Bano się, że po porodzie
nawiedzi mnie syndrom baby blues, co samej mnie wydało się – o zgrozo – bardzo
prawdopodobne. Na szczęście okazałam się być mocniejsza, niż sądzili, że być
mogę. Ja sama nie sądziłam, że podołam. Choć za długo walczyłam, by nie.
- Mama! – powtórzyła, już bardziej rozpaczliwie.
- Słucham cię… - powiedziałam, spojrzałam w dół, na nią.
Wzięłam ostrożnie Rosie znów na kolana. Przyjrzałam jej się zdezorientowana, a
ona znów wyciągnęła rączki do góry; pochyliłam głowę, córka starała się położyć
mi na niej, pomarszczony lekko, kwiat białej róży. Mieliśmy ich sporo w ogrodzie.
– Kiedy ty ją tu przyniosłaś?
- Ślicnie – powiedziała, patrząc się na czubek mojej głowy,
nie zwracając uwagi na wcześniejsze pytanie.
- Rano ją wzięłaś?
- Tak.
- Chyba nie zrywałaś?
- Nie. Pod była.
Uspokoiłam się, że
nie miała styczności z kolcami. W rzeczy samej, ale te kwiaty miały dziwną
tendencję do spadania, przez co pod krzewem było ich znacznie więcej niż na nim
samym.
- Mądra dziewczynka. – Uśmiechnęłam się szczerze. – Dziękuję
ci.
- Jak od taty.
- Co?...
- Jak od taty… - powiedziała ciszej, oparła się głową o moją
klatkę piersiową.
Przytuliłam ją do
siebie, po czym ostrożnie podniosłam się, trzymając ją w ramionach. Przeszłam
na kolanach na koniec łóżka, gdzie położyłam ją na środku. Wstałam znów, tym
razem pokonałam całą długość sypialni, by zgasić lampę; zostawiłam tylko tę
małą na ścianie, zaraz nad materacem. Wróciłam znów, a kiedy się kładłam, z
głowy spadła mi biała różyczka. Położyłam ją na szafce przy łóżku, sama
usiadłam na jego skraju. Słyszałam za sobą spokojny, cichy oddech Rosalie,
przed sobą widziałam niepewnie tańczącą, jasną storę, poruszaną przez ciepły
wiatr.
Siedziałam cicho,
patrzyłam, bujając się w tył i w przód. Aż w końcu sama się położyłam, nie
odrywając wziąć wzroku od okna, które w tej pozycji zasłaniał mi kwiatek,
marszczący się coraz bardziej. Pogłaskałam opuszkami palców jego aksamitne
płatki. Odwróciłam się niespokojnie w stronę śpiącej córki, która czując samą
moją bliskość, wtuliła się we mnie.
- Jak od taty… - Uśmiechnęłam się.
Miała rację. Dostałam
od niego wiele białych róż. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, czy były moimi
ulubionymi. Nie miałam nigdy potrzeby wybierania ulubionego kwiatu. Ale gdyby
jednak kazano mi to zrobić – zapewne wybór padłby na białą różę. Wszystko przez tatę…
Zasnęłam.
jakbyś nie przekreśliła tej Pam, dostałabyś roczny zakaz oglądania zdjęć Joe :'))
OdpowiedzUsuńdziękuję za dedykację, zapomniałaś tylko dopisać o moim śmieszkowaniu i miłości do Azji, haha! ♥
ale przeskakujesz z tymi wydarzeniami. pamiętam, jak troszkę gadałyśmy o tych krótszych pobocznych wątkach i właśnie mówiłam Ci o problemach ciążowych Dee, wiesz, że ja lubię takie rzeczy i komplikowanie wszystkiego. a tutaj ona już ma córeczkę, która biega po ogródku i zrywa kwiatki, haha. co prawda wspomniałaś o tym, o tym jak Joe się martwił, o lekarzach i słabnięciu, więc wszystko ok. chociaż wiesz, że wolałabym trochę więcej...
Rosalie wydaje mi się taka słodka i urocza. mówiłam, że nie wyobrażam sobie Dee z synkiem, tylko z córeczką. mam przed oczami taką małą dziewczynkę w ciemnych gęstych włosach, która chodzi boso po ogródku i zrywa te kwiatki. uwielbiam tę ostatnią scenę, kiedy Rosalie pyta Madeline, czy może z nią spać, a potem daje jej białą różę, "jak tata". kochane. chociaż mam też wrażenie, że za Joe tęskni bardziej Madeline niż mała. dziecko to wiadomo, nie myśli o niczym tylko o zabawie, zajmie się sobą, Dee też jej ciągle powtarza, że tatuś ją kocha i niedługo wróci, więc to ją uspokaja.
uwielbiam to jak przdstawiasz przyjaźń Dee i Caroline, od dziecka nierozłączne, teraz mają własne rodziny, dzieci, mężów, a nadal się razem trzymają, wspierają, pomagają... a te więzi chyba coraz bardziej się umacniają. całą ciążę Caroline przeżywała razem z nią, razem z nią się cieszyła, kiedy o tym się dowiedziała. rozpłakała się, ta żelazna kobieta :'))
aż smutno mi, kiedy myślę, że to już ostatnie rozdziały tego opowiadania...
czekam na kolejny rozdział, kochana, dużo weny i pomysłów ♥
Oczywiście, że musiałam się tu pojawić z komentarzem, bo przecież nie może być inaczej. Jakbym nie zostawiła tu swoich wypocin to bym po prostu nie była sobą. Bo przecież tak bardzo zależy mi na tym opowiadaniu. Och, jestem już w domu, to mogę spokojnie się na tym skupić. I tak naprawdę cały czas myślałam co miałabym tu napisać. To jest takie piękne, że po prostu zapiera dech w piersiach. Pamiętam, jak czytałam to... dobra, nie pamiętam, który to był moment dnia. Ale na pewno między jednym zajęciem, a innym, który być może powinnam poświęcić na sen. Zaczytałam się i nie mogłam opanować łez. Naprawdę się wzruszyłam i zaczęły tragać mną różne emocje, których ja teraz nawet nie potrafię jakoś nazwać. Z resztą bardzo często tak mam jak Ciebie czytam. No dobra, zawsze tak mam.
OdpowiedzUsuńChciałabym napisać, że w tym rozdziale w sumie nic takiego się nie wydarzyło, ale przecież to takie okrutne stwierdzenie. Alu, chociaż tak naprawdę w tym rozdziale nie musiało się nic wydarzyć. Nie musiało być wielkiego bum, szoku i tak dalej. Och, w tym opowiadaniu już nie raz zdarzały się takie chwile, że siedziałam przed komputerem i naprawdę nie wiedziałam co miałam ze sobą zrobić, bo było za mocne bum. Teraz jest tak spokojnie. W sumie jest spokojnie już od ładnych parów rozdziałów, a ja mam taką obawę, że jest to cisza przed burzą. I naprawdę nie chciałabym, aby ta sielanka nagle prysła, ale wiadomo, że to różnie w życiu bywa. Nie może być po prostu dobrze. Chociaż w tym momencie szukam dziury w całym. Tak już chyba mam. W swoim życiu też... jak coś jest dobrze, to ja zaraz zaczynam kombinować i szukać jakiś wad, bo przecież nie może być aż tak dobrze. Ale dobra, przecież to nie jest ważne. Och, ciekawe kiedy oduczę się pisania rzeczy nieważnych w komentarz. Ale o czym ja tu chciałam napisać... nie lubię jak mi tak myśli uciekają, bo potem nie wiem, w którym miejscu jestem.
Dobra, może zacznę od Rosie... Chciałabym powiedzieć, że mojej Rosie. Dobra, ja się naprawdę czuję po części jakby była moja. Dobra ciocia sprawiła, że w ogólne na tym świecie się pojawiła, ha. Już Ci dziękowałam za to, że Rosie jest Rosie, ale chciałabym jeszcze raz bardzo nisko się ukłonić w podziękowaniu. Ja wiem, że w sumie jest to tylko imię i tak naprawdę może mało znacząca sprawa, ale jednak... czasami wydaje się być dość wielka. Dla mnie to jest takie... ja się po prostu czuję wyróżniona. Och, jakbym miała chociaż mały wkład w to cudne opowiadanie. W tym momencie w sumie czuję się częścią tego całego pięknego świata, który tu stworzyłaś. A jest to dla mnie naprawdę wiele. Dobra, wiem, że ja tu paplam bez sensu i celu i chyba Cię zaczyna już to nudzić. Ale sobie jeszcze trochę popalam. Rosie jest po prostu cudownym dzieckiem. Chociaż trudno, aby było inaczej. Wiadomo, że tu nie ma obiektywnej oceny tej małej dziewczynki, bo opisuje ją jej mama. A wiadomo jak (ze względu na różne okoliczności) będzie widzieć ją Madeline. (NIENAWIDZĘ JAK MI SIĘ PODKREŚLAJĄ IMIONA NA CZERWONO!) Ale dobra, to w sumie nie zmienia faktu, że Rosie i tak jest po prostu małym, kochanym aniołkiem, który na pewno stanowi duże dopełnienie w życiu państwa Perry'ch. Och, jak sobie wyobraziłam jak Madeline siedziała z małą w oknie, to aż się rozpłynęłam. Bo przecież to takie urocze. W sumie każda chwila jest tu urocza. Jakbym miała jakieś antypatię do takich momentów, to bym napisała, że rzygam tęczą. Ale nie... mogę sobie nawet nią srać, ale aby tak było dalej. No właśnie, teraz coś mi przyszło do głowy. Co do tych komentarzy i odbioru opowiadania. Chyba naprawdę trzeba być trochę bardziej dojrzałym emocjonalnie, aby po prostu zrozumieć. Na pewno nie można przez to wszystko przelecieć po łebkach i w sumie się głębiej nad tym nie zastanowić. Bo jeśli tak się zrobi, to wychodzi z tego ckliwa bajeczka... a wiadomo, że tak nie jest... Och i w sumie smutno, że tak naprawdę niewiele osób to wszystko rozumie w odpowiedni sposób.
Dlatego, Alu ja cały czas uważam, że się po prostu tu marnujesz... bo to już nie jest ta grupa odbiorców.. ale w sumie... każda z nas, która jest trochę wyżej zaczyna się z tym zmagać. Och, znów poleciałam trochę za daleko. Pisałam sobie o Rosie, to może wrócę do tego. Tu naprawdę widać tą całą miłość, która jest niczym mgiełka, która otacza każdego z nich. Widać to głębokie przywiązanie, poczucie więzi i po prostu jedność. Jakby Rosie nie mogła istnieć bez matki, a Madeline bez niej. I przypomina mi się teraz ten tekst, który wysłałam Ci 26 maja. I to wszystko tak bardzo podkreśla to co tu się dzieje. Tak naprawdę tam zostały opisane dokładnie te same uczucie, które są schowane właśnie w tym rozdziale. I muszę się przyznać, że Ci to naprawdę wyszło. Nic nie trzeba poprawiać. Po prostu tak ma być, bo jest idealnie, a może nawet trochę bardziej idealnie.
UsuńAczkolwiek mi się marzy jeszcze jedna scenka, ale nie wiem, czy moje marzenie zostanie wysłuchane. Chociaż mam wrażenie, że złota rybka tego bloga już wykorzystała wszystkie życzenia, które ja do niej miałam, haha. Ale tak bardzo chciałabym się dowiedzieć, co o tym wszystkim myśli Tosiek... z resztą ja zawsze chcę wiedzieć, co on sobie takiego myśli, bo mimo tego, że taki z niego... a dobra, już nie będę tu wjeżdżać mu na męskość (haha) to jest po prostu... specyficzna postać...
Na pewno Rosie jest prezentem od losu. I to naprawdę dużym prezentem, który rośnie każdego dnia. Ale pewnie też pojawia się ten żal, że zaraz nie będzie małą dziewczynką. Pójdzie do przedszkola należąca do rodziców, a wróci należąca do siebie... to chyba tak naprawdę mówi wszystko. Ale jeszcze nie o tym. Jest jeszcze do tego trochę czasu. Czasu, który tak naprawdę bardzo szybko ucieka... Jakoś wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale dopiero jak czytałam ten rozdział (oczywiście, bo była tu wzmianka na ten temat) dotarło do mnie, że okres ciąży musiał być bardzo stresujący dla wszystkich... I to były naprawdę ciężkie miesiące. Ogólnie okres ciąży jest zawsze dość ciężkim okresem. Przyprawionym radością, ale też wiadomo, że innymi sprawami, które są mniej przyjemne, ale jednak naturalne. A tu jednak jeszcze dochodził strach. Chociaż może nikt tego głośno nie powiedział. Nikt tego nawet nie chciał mówić, bo nie chciał tak myśleć, ale jednak... przecież gdzieś to tam podświadomie siedziało i nie dało się przed tym uciec. Bo w takich sytuacjach się nie da... ale w sumie przecież to nie ma już większego znaczenia. Tak naprawdę to wszystko przestaje być ważne... Już chyba o tym kiedyś tu pisałam, że tak naprawdę jakby zaczęła się nowa część w życiu każdego z bohaterów. Coś się zmieniło. Świat się zmienił, życie się zmieniło, ale tak naprawdę oni sami też ulegli zmianie. Chociaż sami tego nie widzą. Sami nie zdają sobie z tego sprawy, ale przecież tak jest. Czasami mam wrażenie jakby to było już całkiem inne opowiadanie niż na początku tego wszystkiego... i mogłabym powiedzieć, że to wszystko co się działo przed pojawieniem się dzieci tak naprawdę nie jest już ważne. To wszystko nie ma już żadnego znaczenia, bo nastało nowe. Lepsze... inne...
Chciałabym napisać coś o małych Tylerach, ale chyba nie jestem w stanie. Dobra, urocze dzieciaki, a tym bardziej David. Susie to takie małe pyskate, ale też to w niej jest fajne. David... hm, wydaje się być takim misiem do przytulania. Chociaż tak to już jest z dziećmi w tym wieku. Dziewczynki wtedy są o wiele bardziej "męskie" niż sami chłopcy, bo chłopcy właśnie tak się zachowują... oczywiście, że nie wszyscy, ale z moich obserwacji wychodzi na to, że większość... a to w nich też jest takie urocze. I na pewno wzbudza w matkach trochę inne uczucia niż np do córek. Chociaż nie bez powodu wzięło się określenie córeczki tatusia, czy też maminsynka... to wszystko jest głębszą psychologią... nie, stop. Nie idę w tym kierunku. Ja mam naprawdę już dość nauki, notatek i tak dalej. Chciałabym od tego jakoś odpocząć. A jeszcze tu zaczynam o tym pisać.
UsuńChciałam też napisać coś na zakończenie, ale oczywiście wyleciało mi to z głowy. Ja nie wiem, może powinnam robić sobie notatki, kiedy piszę te komentarze. Myśli mi potem uciekają.
Alu, już nie raz pisałam, że jest to najlepsze opowiadanie, z Twojej ręki, jakie przyszło mi czytać. Chociaż nie czytałam ich wiele. Nie ważne. (A może jednak ważne) Chociaż to nowe zaczyna doganiać to. Och, ale to opowiadanie też jest na swój sposób wyjątkowe. I tak naprawdę nie chodzi mi już o te moje dziwne więzi z bohaterami, o których wiesz. Chodzi mi o tym, że na tym opowiadaniu widać jak bardzo rozwinęłaś swój warsztat. Może to będzie wredne co teraz napiszę, ale początkowe rozdziały nie były aż tak bardzo dobre jak te. Czasami wydawały mi się być przeciętne i hm.. nie było w nich nic co powalało mnie na kolana. A teraz za każdym razem czuję się powalona i za każdym razem nie wiem jak mam się po wszystkim pozbierać. Chociaż chyba nie chcę... naprawdę... zrobiłaś przez ten prawie rok naprawdę ogromną pracę (czuję się teraz jak jakaś jurorka, bo takie same gadki walę jak oni w tych wszystkich programach) i cały czas idziesz do przodu. Chciałabym kiedyś Cię skrytykować, bo tak dziwnie mi ciągle słodzić. Ale przecież nawet nie mam za co...
Pozdrawiam.
I z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział
Hej, hej! Nareszcie jestem :) Może nie być zbyt długo, bo zaraz lecę na lody (w końcu jutro Dzień Dziecka, haha!), a potem mogłabym nie zdążyć + jeszcze Twoje Królowe mi pozostały, mhm!
OdpowiedzUsuńTak więc rozdział okazał się jednym z najlepszych tutaj, śmiało mogę powiedzieć, że jest moim ulubionym. Naprawdę przebił wszystko, nawet spadające gwiazdy i pączki Hadley, a to znaczy, że jest wysoko! Wiesz, wydaje mi się, że jest niezwykle wyjątkowy. Różni się od reszty części. Przede wszystkim czytało się go bardzo lekko i skończyłam go szybko (nie żeby inne rozdziały mnie męczyły - nie, nie), może pełni funkcje jakiegoś opornika? Chyba tak, bo jest nader spokojny i miły. Zwalnia akcję i pokazuje życie Madeline z trochę innej strony, co bardzo mi się podoba.
Mała Rosalie jest dla mnie ideałem dziecka, polubiłam ją chyba nawet bardziej niż Davida i Suzie, mimo że są to moi bohaterowie nr 2! :)) Mała Perry niewyobrażalnie dobrze pasuje mi do Dee. Przypomina mi ją, bardzo. I jest tak uroczo bystra. Och, no zakochałam się po prostu. Cała ich rodzina jest świetna. Nie dziwne, że Młoda ma charakter po takich rodzicach, haha! :')
Wzmianka o problemach Dee mnie trochę denerwowała, bo myślałam, że coś się stanie, ale skoro tyle musieli na nią czekać, to i musiała być do końca wspaniała. Bólu narobiła swoim rodzicom dużo, psychicznego i fizycznego, ale teraz im to pewnie od płaci, na pewno! Zresztą, już teraz to największe szczęście Dee i nie ma co się martwić.
Teraz wszyscy powinni zrobić grupowe "OOo", haha. Caroline z dzieciakami, Dee z dzieciakami + panowie to wielka, szczęśliwa rodzinka!
dëMärs, na końcu, z tą różą naprawdę się wzruszyłam - napisałaś to fenomenalnie. Widać, że Madeline martwi się o Małą, w rzeczy samej rozbawiło mnie to o zrywaniu róży, ale wiedziałam, że zarazmcoś we mnie pęknie. I pękło - "jak od taty".
Pozdrawiam, dëMärs!