***
Caroline
maj, 1989r.
- Jakie ty masz dziwnie wspaniałe te dzieci – pisnęła po raz
kolejny, spoglądając na bliźniacze rodzeństwo, siedzące na dywanie pomiędzy mną
a nią. – Aż wierzyć mi się nie chce, że to twoje.
- Ciesz się, że siedzą z nami, bo bym ci aż coś powiedziała
– mruknęłam zmordowana, posyłając jej równie mordercze spojrzenie. Wszystko się
zgadzało. – Tym razem mnie uspokajają.
- Oj, przepraszam. Przepraszam cię najmocniej. Mamo.
- Ty aż się prosisz o…
- ..Le…a… - Święty Panie.
Zamilkłyśmy
momentalnie, wlepiając oczy w Susie, wpełzającą na kolana swojej niewychowanej - bardzo! - ciotki. Dziewczynka nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, co zrobiła,
ale my dwie bez wątpienia byłyśmy w szoku. Za każdym razem, kiedy małe
wydobywały z siebie nieprzypadkowe i znaczące coś konkretnego dźwięki, my
pękałyśmy z dumy, w tamtej chwili Leandra nawet bardziej ode mnie. Zresztą ja
nie spodziewałam się, że mogłoby być inaczej. O ile „Dee” mieliśmy już
opanowane do perfekcji, w „Joe’’ wystarczało samo „o”, przy „Steven” wypadały
niezidentyfikowane zlepki liter, więc jasne, o kogo chodziło, natomiast
„Caroline” było czarną, milczącą magią. Nie spodziewałam się w prawdzie cudów,
w końcu David z Suzanne nie mieli nawet roku, ale czułam się niespełnioną
matką, mając świadomość, jak bardzo namolnie własne dzieci mnie ignorują, nie
próbując nawet otworzyć ust w celu wyduszenia z siebie cząstki mojego imienia.
Musiałam zaspokoić się tylko „mama”. I tak, pomijając mnie, brakowało już
tylko Leandry, której to szczęśliwy dzień właśnie nadszedł.
Podniosła Suzanne,
która jednak nie pokonała kolan ciotki, na wysokość swojej twarzy i uśmiechnęła
się dumnie. Mi zostało tylko pokręcenie z zażenowaniem głową. Ale jednak się
wstrzymałam.
- Genialne dziecko – skomentowała moja przyjaciółka, przyglądając
się z uznaniem to mnie, to mojej małej. – I śmiem twierdzić, że to ma po tobie,
z całym szacunkiem do twojego…no.
- Ale to jest oczywiste, że po mnie mają inteligencję,
klasę, błyskotliwość, wdzięk, takt, piękno wewnętrzne i uro…
- Urodę, kochana, to jednak mają chyba trochę bardziej ojca.
A na pewno Susie. David jest bardziej do ciebie podobny i tak przy okazji, to
wszyscy możemy ci dziękować, że są dwujajowe, bo inaczej byłby pewnie problem z
odróżnieniem ich, jeszcze ja jak ja, ale ojciec by zwariował.
- Ty masz o nim za niskie mniemanie – stwierdziłam,
przechylając głowę w bok. – Ale przecież są różnej płci, już nie przesadzajmy.
- Tak, to też prawda. Ale nie zapominajmy, że Steven akurat
jest mistrzem w kamuflowaniu płci, więc może ma jakiś skrzywiony obraz i…
- Leandra, z tobą się po prostu nie da! – przerwałam jej,
wybuchając przy tym śmiechem.
Czasami z nią nie
mogłam, raz jej nienawidziłam, innym razem ją kochałam, taka była, miałam
słabość do takich ludzi. Wyłożyłam się na dywanie i, wciąż się śmiejąc,
posłałam z dołu Lei karcące spojrzenie, którego realizm został pozbawiony,
kiedy tylko w moich oczach zaczęły się aż gromadzić łzy. Po chwili usłyszałam
już tylko jej ciche mruknięcie i poczułam na sobie łącznie kilkanaście kilo
niepokojąco żywej wagi. Suzanne momentalnie dała cioci do zrozumienia, że chce
do mamy, David od razu wlazł na mnie, sunąc z rozbawieniem do przodu, do mojej
twarzy. Naturalną koleją rzeczy jest, że śmiejący się człowiek – trzęsie się.
Porusza. Drga. Wykonuje nietypowe ruchy. W moim przypadku nie było inaczej, a
dla moich dzieci moje telepiące się ciało było jak ziemia obiecana bądź też raj
na ziemi. Żywa atrakcja i jeszcze w pełni bezpieczna. Kochająca, co więcej.
- Kura domowa kiedy przyjdzie?
- Ty weź uważaj, bo jak to usłyszy, to cię strzeli i tylko
raz – wykrztusiłam, starając się spoważnieć, ale bezskutecznie. – Albo raczej
zadziobie.
- Idiotka – parsknęła, szturchając mnie w bok. – Nie, ona
paradoksalnie zaczęła po ślubie kwitnąć.
- A jak on zaczął!
- Jemu odwaliło po ślubie, ale nieważne - zaśmiała się, po czym wróciła do początku.
– To kiedy ona przyjdzie?
- Nie wiem, która godzina.
- Siódma. Za dwadzieścia.
- Czyli za dwadzieścia minut będzie.
- A ty dokąd znikasz? – spytała, uśmiechając się słodko.
Doskonale wiedziałam, że za tym kryły się całe pokłady ripost i zabawnych,
uszczypliwych uwag.
- Nigdy tego nie wiem – odpowiedziałam, siląc się na nutę
tajemnicy, chociaż, z gniotącymi ci płuca i brzuch dziećmi, nie okazało się to
takie proste. – I nie wiem, kiedy wrócę. Dlatego nam domu nie roznieście.
- Spokojna głowa, Caroline, pełna odpowiedzialność.
- Wy dwie i moje dzieci to nie jest pełna odpowiedzialność,
Leandra, wybacz.
- A Joe?
- A nie wiem. Ja o nim w ogóle wiem tyle, ile powie mi na tajemnych
spotkaniach, o których nie wie z kolei jego żona.
- Czegoż to ja się dowiaduję… - zagwizdała, co zaintrygowało
Davida, schodzącego właśnie ze mnie, kierującego się w stronę Lei.
- Ja też wiem, że Tyler łazi z Dee, kiedy ja go nienawidzę.
Czyli średnio raz na dwa miesiące. Mówi, że lubi jej słuchać, ale przeważnie
rozumie ją kompletnie na wspak, jak powinien. I jakoś mnie to nie dziwi,
Madeline nie umie z nim rozmawiać na dłuższą metę, z nim trzeba się posługiwać
innym językiem niż z Perry’m.
- Mi też jest lepiej z Tylerem rozmawiać, tak swoją drogą.
- O – zaśmiałam się – no to mu przekażę, ucieszy się.
Zwłaszcza, że dalej ma do ciebie żal.
- O Chryste…
Niedługo później
usłyszałam dobijanie się do drzwi frontowych, wiedziałam, kto przyszedł.
Wstałam wolno z podłogi i podbiegłam do źródła hałasu, który drastycznie
podniósł się wraz z wejściem Dee do środka. Pisnęła ona, zaśmiały się dzieci,
westchnęła Leandra, a po niej i ja. Zarówno David, jak i Suzanne, byli tak
zakochani w Madeline, że nie potrafiłam tego pojąć. A kiedy zostawali tylko ze
swoimi nietypowymi ciotkami, zapominały, że mają jeszcze jakąś mamę, której
imię było jak najbardziej zbędne, naturalnie.
Nie powiedziałam już
nic, kiedy Dee wkroczyła do salonu, ja mogłabym zniknąć. Dzieci były w siódmym
niebie, a ja spokojnie powędrowałam na górę, do sypialni i w końcu do
garderoby. Na takie wyjścia ze Stevenem i tylko z nim zawsze brakowało mi
pomysłów na stylizacje. Chciałam przy nim wyglądać inaczej, tylko dla
niego. Rzadko kiedy mieliśmy spokój. To zrozumiałe. Niestety, ale wiedziałam.
Powoli jednak się przyzwyczajałam, haha. I minusem jeszcze było to, że nigdy
nie mówił mi, dokąd idziemy. I ja nigdy nie wiedziałam, jak się ubrać, co
zrobić z samą sobą w kwestiach wizualnych. Tym razem nie było inaczej, stałam
bite dziesięć minut przed szafą, oddzielając wzrokiem rzeczy jego od moich,
niezupełnie skutecznie zresztą. A finalnie i tak uznałam, że nie mam już na to
siły, nie dzisiaj. I tak go nie skompromituję, sam robił to wystarczająco
dobrze.
I w tym oto akcie
desperacji wbiłam się bezproblemowo w obcisłe, jasne jeansy z wysokim stanem, w
które włożyłam białą, cienką koszulę. Złączyłam to czarnym, grubym paskiem. A
kręcone włosy spięłam w luźny kok, usta pociągnęłam mocną, czerwoną kredką. Oczy
zawsze były idealne, śmiem twierdzić. Chociaż wiedziałam, że dłuższe rzęsy
sprawiały, że ten gubił się w moim granatowym oceanie.
- Wiesz, że zawsze cię ratuję… - zaśmiałam się do swojego
odbicia w lustrze. Dostałam kiedyś od niego srebrny zestaw biżuterii, jakoś nie
było wcześniej na niego okazji. Właśnie nadeszła. Ucieszy się, założyłam
wszystko. – Chyba, że i ja się zapomnę.
Wzięłam z komody
czarną kopertówkę i wyszłam z pokoju, zbiegłam na dół. Nie żegnałam się z
dziećmi, były zbyt zaaferowane słuchaniem bajki, jaką kleiły nawzajem Dee z
Leą, pełna improwizacja. Nie miałam serca im tego przerywać. Pomachałam tylko
do Madeline, która akurat skierowała wzrok w moją stronę, uśmiechnęłam się do
niej promiennie. Odwzajemniła gest, a ja wsunęłam stopy w czarne szpili i
zniknęłam na dobre. Akurat idealnie wtedy, kiedy pod dom zajechała pierońska
miłość mojego życia. Pokręcił z uznaniem głową, uśmiechnął się zawadiacko. A ja
posłałam mu dziewczęcego całusa, podbiegłam do samochodu. Wiedziałam, że będzie
cudownie.
Zaraz po tym
zniknęliśmy już razem. Na zawsze tacy.
***
- Nie wiem, czy my słusznie postąpiliśmy, zostawiając
młodych samych z nimi – zaśmiał się, obejmując mnie w talii. Przy okazji.
- Nie wiem, czy słusznie postąpiłeś, płodząc te dzieci,
mając świadomość, na jakich rodziców ich skażesz – odparłam, uśmiechając się do
niego.
- To jest co innego!
Jasne. Jasne…
Nie wiem, dokąd nas
przywiało. Byliśmy na prawdziwych obrzeżach miasta, jeszcze jego żywej części.
Maj był piękny, znów. Mieliśmy bez wątpienia szczęście do tego miesiąca.
Spojrzałam ku górze, jakże różniło się to niebo, które tak utkwiło mi w
pamięci. Wtedy widziałam tylko granat i same gwiazdy. Było ich tak wiele, a
wszystkie takie różne. Sama się sobie dziwiłam, że zwróciłam uwagę na coś tak
błahego, przynajmniej zawsze miałam takie szczegóły za błahostki. Nie
przepadałam za nocą, nie miałam zbyt wielu znaczących wspomnień, które mogłyby
dodawać mi jej uroku. Zawsze było mi bliżej do dnia, do palącego słońca. Jasności,
wtedy czułam, że żyłam. I kiedy wyjeżdżałam z Cambridge, byłam taka szczęśliwa.
Zostawiłam tę ponurą deszczową krainę. W rezultacie jednak okazało się, że Nowy
Jork nie jest jakoś szczególnie lepszy. Ale na pewno miał dla mnie znacznie więcej
możliwości. Tak kiedyś myślałam. A kiedy w osiemdziesiątym czwartym byłam w gorącej Kalifornii, w Oakland, gdzie załapałam się na pierwszy koncert Aerosmith,
podczas gdy Madeline zaciągnęła Leandrę na ich backstage w moim mieście... Pamiętam, że po powrocie pomyślałam, że tak zapewne wygląda część codzienności
życiowego straceńca, ale jak widać – pomyliłam się.
W moim mieście stało
się bardzo wiele. A ta kolejna majowa noc, osiemdziesiąt dziewięć tym razem,
przywiodła do mnie wszystkie chwile, które minęły. Pewnie bezpowrotnie. Ale
może to i dobrze, nie chciałabym popadać w rutynę.
- Jakie spokojne jest to wszystko, aż ciężko mi uwierzyć, że
to Nowy Jork – powiedziałam cicho, wtulając się w bok mężczyzny.
Nie odpowiedział mi,
ucałował tylko moje wyjątkowo bardzo mocno skręcone, spięte loki. Szliśmy
dalej. Tamtej nocy rozeszłam się we wszystkie strony.
Od zawsze w moich
kręgach Nowy Jork wzbudzał dziwne poruszenia, jakby wszyscy marzyli tylko i
wyłącznie o tym mieście, a ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego tak jest. Po
głębszej analizie doszłam do wniosku, że ten amerykański szał wśród nas,
prostych, ale prawdziwych, Brytyjczyków, rozpętała kobieta, która zawsze była
odmienna i nigdy nie jedną z nas. Claudette Moliѐre. Matka Leandry zrobiła coś
bardzo nieoczekiwanego wobec nas wszystkich, z dnia na dzień pomiędzy nią a
moją matką, matką Dee, wyrósł mur, który nie został pokonany przez bardzo długi
czas. W zasadzie nikt nigdy nie próbował nawet się przez niego przebić, po
prostu sam się rozpadł. Ileż można? Kiedy wyszło na jaw, że Claudette wraz z
rodziną wynosi się z Anglii do Stanów Zjednoczonych, całe nasze zintegrowane
społeczeństwo zamilkło, nikt nie uzyskał racjonalnej odpowiedzi na pytanie, co
tak nagle skłoniło ich do takiej drastycznej przeprowadzki. Całe życie matka
Lei pluła na Amerykę, aż nagle oznajmiła, że tam ich nowy dom. Rozleciało się u
nich wszystko, nawet rodzina. Ojciec w Bostonie, matka z dziećmi w Nowym Jorku.
Leandra najpierw popłakała z rozpaczy, że straciła wszystko, co miała, a potem
oszalała ze szczęścia, że zyskała taką masę nowości i luksusów. To było do przewidzenia,
tak zakładałam. Dlatego coś się we mnie ścisnęło, kiedy podczas jednej z
naszych rozmów, ona tak zwyczajnie zeszła na temat dzieciństwa i Cambridge.
Nigdy o tym nie mówiła. Myślałam, że zapomniała. A ona nigdy tego nie zrobiła.
Ona… Chociaż może nie teraz mi się na tym rozwodzić.
W siedemdziesiątym
siódmym siedziałam na polanie za miastem razem z młodą Dee, naszym Axonem, starymi
znajomymi – Gregiem, Nicholasem i Annie – oraz z moim Peterem. Lato było
wyjątkowo gorące, zważając na to, iż o Anglii mowa.
- Wiemy coś o Moliѐre? – spytał nagle młody Firby, wrzucając
peta do pustej butelki po piwie.
- Coś sobie tak o niej przypomniał? – odparowała od razu
Dee. – Przecież jej nie znałeś. Praktycznie w ogóle.
- Nie, no nie przesadzaj.
- I tak za młoda dla ciebie – zaśmiał się Jasper, odpalając
kolejnego papierosa.
- Odezwał się… - parsknęłam, zabierając przy tym
wdzięczy uśmiech starszego blondyna. – Wiemy tyle, że już za nami nie płacze.
Już o nas tak nie myśli. Teraz mieszka w Nowym Jorku. I nie ma się nad czym
rozczulać.
- Ja się nie dziwię, że nie marzy o powrocie.
- Może i ty się stąd wyniesiesz?
- Ta, niby za co.
- Jakbyś się zawziął, to byś się dorobił i miał za co,
chłopczyku – wtrącił Nicholas, szturchając lekko Axona. – Nie ma w życiu nic za
darmo.
- Tyle wiem, Hopkins – warknął. – Na twoim miejscu bym nic
nie mówił. Gdyby nie warsztat ojca, nie byłbyś taki cwany.
- Nie pluj się tak.
- To ty się hamuj, bo…
- Dobra, już – przerwałam im – nieważne. Hopkins ma rację, niezależnie od
sytuacji, więc zostawmy to. – Spojrzałam po wszystkich, skinęli głowami.
Uśmiechnęłam się do nich pogodnie i uniosłam brew, położyłam się na trawie,
kładąc przy tym głowę na kolanach Firby’ego. – Ale wiecie, ja wam powiem, że
też rozumiem Leę, bardzo dobrze rozumiem…
- A ty co, Hadley? Kiedy uciekasz? – spytała Annie,
puszczając do mnie oczko. – Bo kto jak kto, ale ty chyba nie zgnijesz w tym
miejscu.
- Kiedy uciekam? Chciałabym powiedzieć, że na dniach. Ale
jeszcze nie, jeszcze muszę chwilę poczekać…
- A dokąd celujesz?
- Myślałam chwilę o czymś naprawdę egzotycznym – zaśmiałam się.
– Ale pomyślałam później, że gdzie tam. I chyba idę po banałach. Stany.
- I co byś tam robiła?
- Żyła pełną piersią, Hawk.
- Ona sobie wszędzie da radę… - dotarł do mnie cichy głos
Madeline.
Podniosłam się
momentalnie i spojrzałam na młodą, patrząca zaś na mnie, uśmiechającą się
blado. Już wtedy wiedziałam, że nie będzie chciała, bym wyjeżdżała, ale i tak
będzie mi tego gorąco życzyła. Wiedziałam, dlaczego.
- Ale bez niej nie pojadę. – Nachyliłam się w stronę
przyjaciółki, pocałowałam ją w policzek. – Nie ma szans.
- Nie dziwi nas to szczególnie, Hadley, wiesz… - skomentował
Jasper. – Też ci mówiłem, że wyjdziesz.
- Wszyscy o tym wiedzieli. Nic nowego. Tylko ewentualnie moi
rodzice mogą wyjątek stanowić.
- Puszczą cię?
- Będę się prosiła o pozwolenie na ciekawsze życie?
- To jest ona! – zaśmiał się Peter, nie odrywając ode mnie
swoich piwnych oczu. – Petarda, rozniesie wszystko i wszystkich. Kiedyś nam
jeszcze pokaże.
- No wiesz…? – Posłałam mu piękny uśmiech, odsłaniając przy
tym białe kły. – Ale chyba masz rację…
- I skromna, jak zawsze!
- Dobra, dobra, znamy ją przecież – wtrąciła znów Annie,
zabierając Gregowi piwo i upiła łyk – ale powiedz nam, co dokładnie cię
interesuje.
- Marzy mi się ciepło – zaczęłam, spojrzałam w niebo. –
Tylko że… Najkorzystniej byłoby mi jednak gdzieś na wschodzie. Na willę w Los
Angeles pozwolę sobie tak w okolicach…trzydziestki. Ja też będę musiała się
dorobić. – Spojrzałam rozbawiona na Jaspera, kręcącego z żalem głową.
Uśmiechnął się słabo.
- Nowy Jork!
- Na przykład Nowy Jork. Lea by mnie przyjęła…
- To miasto jest moim marzeniem, tam bym się urodził na
nowo, przyrzekam – westchnął Firby, zakładając na nos moje okulary
przeciwsłoneczne. – Zajebiście. Kiedyś też tam pojadę.
I tak dalej. Tak
wyglądał statystyczny dzień mojego dawnego życia. Nie działo się nic
spektakularnego, snuliśmy się stałą grupą po mieście, po naszej okolicy, w
końcu po pustkach za Cambridge. Aż nastał mój czas, kiedy uciekłam i ja, jak
powszechnie było wiadomo już od wielu lat. Niedługo po mnie z kraju
wylecieli i rodzice mojej Madeline. A potem wszystko się zatrzymało. Jakby
wszystkie drogi do rzekomego Nowego Świata zostały zamknięte. Dopiero po kilku
latach pękło coś ostatecznie i pojawiła się Dee. Nic już nie zostało za nami,
można by rzec. Zarzuciłyśmy stary kontynent na rzecz czegoś obcego i zupełnie
odmiennego dla nas. Jasper został w Anglii na zawsze. Greg, Annie i Nicholas
nie skosztowali życia z marzeń na dłuższą metę. A Peter kursował miedzy
światami. W końcu miał złotą matkę i nie można temu przeczyć.
A ja wiedziałam, że o
ile Lea pokochała nowe ziemie ponad wszystko i, pomimo wspomnień, nie wróciłaby
już do Anglii, o tyle ja nigdy tego nie poczuję. Nowy Jork był niesamowity,
było jedną ze stolic świata. Każdy stan był inny, zupełnie jak kolejne państwa,
choć wciąż jedno. Ale z biegiem lat coraz bardziej zaczęło do mnie docierać, że
tęsknie. I obiecałam sobie, że pojadę kiedyś do domu, by zostać tam przez
nieokreślony okres czasu. Tylko nie wiedziałam, kiedy to zrobię. Chyba bałam
się wracać znów tam, skąd naprawdę pochodzę. Przecież kiedyś chciałam się tego
wyrzec…
- Księżniczko… - szepnął mi do ucha, spadł na mnie jakby
potężny głaz. Zapomniałam o bożym świecie, znów miałam dwadzieścia lat. Gdzie
byłam? Co się stało? – Słuchasz mnie?
- Słucham! – Otrząsnęłam się. – Steven, słucham.
Przepraszam. Zapędziłam się ze wspominankami…
Spojrzałam znów na
niebo. I na tym widziałam tylko granat okryty ciemniejącymi chmurami,
samolotowe światełka błyskały gdzieś daleko, myląc tym gwiazdy. Nigdy nie
potrafiłam ich odróżniać… A z nami cała armia sztucznego światła, bijącego ze
szczytów nowojorskich wieżowców. Wychodziło na to, że ta noc różniła się od
tamtej prawdą. To wszystko było sztuczne…
- Chętnie posłucham. – Uśmiechnął się. – Chyba mnie tym
zaszczycisz?
- Oczywiście. Jeśli chcesz…
- Chcę. Ale najpierw ja cię o coś spytam.
- O Boże… - zaśmiałam się, wywróciłam teatralnie oczami.
Jego pytania zawsze zwalały mnie z nóg, zbijały z tropu. Rozejrzałam się wokół,
byliśmy prawie sami. Niepodobne aż to tego miasta, przysięgam. Czułam się jak w
jednej z wąskich uliczek Cambridge, gdzie przesiadywałam często z Madeline. Te
wszystkie kluby, knajpy i kawiarnie w takich miejscach miały w sobie coś
urzekającego. Ich ogródki, blokujące chodniki. Coś pięknego, ha. – Jestem teraz
gotowa na takie pytania?
- Chyba nigdy byś nie była.
- Steven…
- Pytałem się kontrolnie o to cztery lata temu, nie jestem w
stanie w to uwierzyć. Nie wiem, co ze mną się stało, Caroline. Zrobiłaś ze mną
coś, przed czym ja jako chłopak zawsze starałem się chronić, podczas gdy
okazało się w końcu, że tego najbardziej potrzebowałem. Tutaj już nie
wystarczał Joe… - Uśmiechnął się do mnie, chciałam odwzajemnić, lecz nie
mogłam. – Pierwszy raz ktoś mi pokazał, co to znaczy kochać. Albo ja w końcu do
tego dojrzałem, a ty okazałaś się być, nareszcie, właściwą osobą na właściwym
miejscu. W bardzo niewłaściwym czasie. Tak się stało. Urodziłaś mi dwójkę
wspaniałych dzieci, którym tak wiele dajesz. Pokazujesz mi wciąż na nowo, jak
bardzo silna jesteś, jak bardzo bym był marny bez ciebie. Byłbym sam. Mógłbym
umrzeć już dawno, wiesz o tym.
- Weźcie go ode mnie, bo będę… - wydusiłam z siebie,
połykając łzy. Ja już wszystko widziałam. O tym przede wszystkim. – Ja…
- Zgódź się tym razem, co? – Pocałował mnie, chwytając przy
tym moją dłoń, wsunął mi na oślep zimny pierścionek na palec.
Nie miałam już
wyjścia.
Nie powiedziałam nic.
Trafiło mnie, na to czekałam od dawna. Ale nie spodziewałam się, że zrobi to
właśnie tak. Ja tak bardzo tego już chciałam. Chciałam być jego żoną. Chciałam
zrobić wszystko, by został taki do samego końca. Chciałam z nim być na zawsze.
Chciałam go.
Rozeszłam się we
wszystkie strony.
Jakie jest
najsilniejsze uczucie? Mamy o to zawsze kosę z Madeline.
Kocham go.
Nienawidzę go.