czwartek, 30 kwietnia 2015

XXVIII: Znikaj stąd najlepiej

***

Caroline
maj, 1989r.

- Jakie ty masz dziwnie wspaniałe te dzieci – pisnęła po raz kolejny, spoglądając na bliźniacze rodzeństwo, siedzące na dywanie pomiędzy mną a nią. – Aż wierzyć mi się nie chce, że to twoje.
- Ciesz się, że siedzą z nami, bo bym ci aż coś powiedziała – mruknęłam zmordowana, posyłając jej równie mordercze spojrzenie. Wszystko się zgadzało. – Tym razem mnie uspokajają. 
- Oj, przepraszam. Przepraszam cię najmocniej. Mamo.
- Ty aż się prosisz o…
- ..Le…a… - Święty Panie.
 Zamilkłyśmy momentalnie, wlepiając oczy w Susie, wpełzającą na kolana swojej niewychowanej - bardzo! - ciotki. Dziewczynka nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, co zrobiła, ale my dwie bez wątpienia byłyśmy w szoku. Za każdym razem, kiedy małe wydobywały z siebie nieprzypadkowe i znaczące coś konkretnego dźwięki, my pękałyśmy z dumy, w tamtej chwili Leandra nawet bardziej ode mnie. Zresztą ja nie spodziewałam się, że mogłoby być inaczej. O ile „Dee” mieliśmy już opanowane do perfekcji, w „Joe’’ wystarczało samo „o”, przy „Steven” wypadały niezidentyfikowane zlepki liter, więc jasne, o kogo chodziło, natomiast „Caroline” było czarną, milczącą magią. Nie spodziewałam się w prawdzie cudów, w końcu David z Suzanne nie mieli nawet roku, ale czułam się niespełnioną matką, mając świadomość, jak bardzo namolnie własne dzieci mnie ignorują, nie próbując nawet otworzyć ust w celu wyduszenia z siebie cząstki mojego imienia. Musiałam zaspokoić się tylko „mama. I tak, pomijając mnie, brakowało już tylko Leandry, której to szczęśliwy dzień właśnie nadszedł.
 Podniosła Suzanne, która jednak nie pokonała kolan ciotki, na wysokość swojej twarzy i uśmiechnęła się dumnie. Mi zostało tylko pokręcenie z zażenowaniem głową. Ale jednak się wstrzymałam.
- Genialne dziecko – skomentowała moja przyjaciółka, przyglądając się z uznaniem to mnie, to mojej małej. – I śmiem twierdzić, że to ma po tobie, z całym szacunkiem do twojego…no.
- Ale to jest oczywiste, że po mnie mają inteligencję, klasę, błyskotliwość, wdzięk, takt, piękno wewnętrzne i uro…
- Urodę, kochana, to jednak mają chyba trochę bardziej ojca. A na pewno Susie. David jest bardziej do ciebie podobny i tak przy okazji, to wszyscy możemy ci dziękować, że są dwujajowe, bo inaczej byłby pewnie problem z odróżnieniem ich, jeszcze ja jak ja, ale ojciec by zwariował.
- Ty masz o nim za niskie mniemanie – stwierdziłam, przechylając głowę w bok. – Ale przecież są różnej płci, już nie przesadzajmy.
- Tak, to też prawda. Ale nie zapominajmy, że Steven akurat jest mistrzem w kamuflowaniu płci, więc może ma jakiś skrzywiony obraz i…
- Leandra, z tobą się po prostu nie da! – przerwałam jej, wybuchając przy tym śmiechem.
 Czasami z nią nie mogłam, raz jej nienawidziłam, innym razem ją kochałam, taka była, miałam słabość do takich ludzi. Wyłożyłam się na dywanie i, wciąż się śmiejąc, posłałam z dołu Lei karcące spojrzenie, którego realizm został pozbawiony, kiedy tylko w moich oczach zaczęły się aż gromadzić łzy. Po chwili usłyszałam już tylko jej ciche mruknięcie i poczułam na sobie łącznie kilkanaście kilo niepokojąco żywej wagi. Suzanne momentalnie dała cioci do zrozumienia, że chce do mamy, David od razu wlazł na mnie, sunąc z rozbawieniem do przodu, do mojej twarzy. Naturalną koleją rzeczy jest, że śmiejący się człowiek – trzęsie się. Porusza. Drga. Wykonuje nietypowe ruchy. W moim przypadku nie było inaczej, a dla moich dzieci moje telepiące się ciało było jak ziemia obiecana bądź też raj na ziemi. Żywa atrakcja i jeszcze w pełni bezpieczna. Kochająca, co więcej.
- Kura domowa kiedy przyjdzie?
- Ty weź uważaj, bo jak to usłyszy, to cię strzeli i tylko raz – wykrztusiłam, starając się spoważnieć, ale bezskutecznie. – Albo raczej zadziobie.
- Idiotka – parsknęła, szturchając mnie w bok. – Nie, ona paradoksalnie zaczęła po ślubie kwitnąć.
- A jak on zaczął!
- Jemu odwaliło po ślubie, ale nieważne  - zaśmiała się, po czym wróciła do początku. – To kiedy ona przyjdzie?
- Nie wiem, która godzina.
- Siódma. Za dwadzieścia.
- Czyli za dwadzieścia minut będzie.
- A ty dokąd znikasz? – spytała, uśmiechając się słodko. Doskonale wiedziałam, że za tym kryły się całe pokłady ripost i zabawnych, uszczypliwych uwag.
- Nigdy tego nie wiem – odpowiedziałam, siląc się na nutę tajemnicy, chociaż, z gniotącymi ci płuca i brzuch dziećmi, nie okazało się to takie proste. – I nie wiem, kiedy wrócę. Dlatego nam domu nie roznieście.
- Spokojna głowa, Caroline, pełna odpowiedzialność.
- Wy dwie i moje dzieci to nie jest pełna odpowiedzialność, Leandra, wybacz.
- A Joe?
- A nie wiem. Ja o nim w ogóle wiem tyle, ile powie mi na tajemnych spotkaniach, o których nie wie z kolei jego żona.
- Czegoż to ja się dowiaduję… - zagwizdała, co zaintrygowało Davida, schodzącego właśnie ze mnie, kierującego się w stronę Lei.
- Ja też wiem, że Tyler łazi z Dee, kiedy ja go nienawidzę. Czyli średnio raz na dwa miesiące. Mówi, że lubi jej słuchać, ale przeważnie rozumie ją kompletnie na wspak, jak powinien. I jakoś mnie to nie dziwi, Madeline nie umie z nim rozmawiać na dłuższą metę, z nim trzeba się posługiwać innym językiem niż z Perry’m.
- Mi też jest lepiej z Tylerem rozmawiać, tak swoją drogą.
- O – zaśmiałam się – no to mu przekażę, ucieszy się. Zwłaszcza, że dalej ma do ciebie żal.
- O Chryste…
 Niedługo później usłyszałam dobijanie się do drzwi frontowych, wiedziałam, kto przyszedł. Wstałam wolno z podłogi i podbiegłam do źródła hałasu, który drastycznie podniósł się wraz z wejściem Dee do środka. Pisnęła ona, zaśmiały się dzieci, westchnęła Leandra, a po niej i ja. Zarówno David, jak i Suzanne, byli tak zakochani w Madeline, że nie potrafiłam tego pojąć. A kiedy zostawali tylko ze swoimi nietypowymi ciotkami, zapominały, że mają jeszcze jakąś mamę, której imię było jak najbardziej zbędne, naturalnie.
 Nie powiedziałam już nic, kiedy Dee wkroczyła do salonu, ja mogłabym zniknąć. Dzieci były w siódmym niebie, a ja spokojnie powędrowałam na górę, do sypialni i w końcu do garderoby. Na takie wyjścia ze Stevenem i tylko z nim zawsze brakowało mi pomysłów na stylizacje. Chciałam przy nim wyglądać inaczej, tylko dla niego. Rzadko kiedy mieliśmy spokój. To zrozumiałe. Niestety, ale wiedziałam. Powoli jednak się przyzwyczajałam, haha. I minusem jeszcze było to, że nigdy nie mówił mi, dokąd idziemy. I ja nigdy nie wiedziałam, jak się ubrać, co zrobić z samą sobą w kwestiach wizualnych. Tym razem nie było inaczej, stałam bite dziesięć minut przed szafą, oddzielając wzrokiem rzeczy jego od moich, niezupełnie skutecznie zresztą. A finalnie i tak uznałam, że nie mam już na to siły, nie dzisiaj. I tak go nie skompromituję, sam robił to wystarczająco dobrze.
 I w tym oto akcie desperacji wbiłam się bezproblemowo w obcisłe, jasne jeansy z wysokim stanem, w które włożyłam białą, cienką koszulę. Złączyłam to czarnym, grubym paskiem. A kręcone włosy spięłam w luźny kok, usta pociągnęłam mocną, czerwoną kredką. Oczy zawsze były idealne, śmiem twierdzić. Chociaż wiedziałam, że dłuższe rzęsy sprawiały, że ten gubił się w moim granatowym oceanie.
- Wiesz, że zawsze cię ratuję… - zaśmiałam się do swojego odbicia w lustrze. Dostałam kiedyś od niego srebrny zestaw biżuterii, jakoś nie było wcześniej na niego okazji. Właśnie nadeszła. Ucieszy się, założyłam wszystko. – Chyba, że i ja się zapomnę.
 Wzięłam z komody czarną kopertówkę i wyszłam z pokoju, zbiegłam na dół. Nie żegnałam się z dziećmi, były zbyt zaaferowane słuchaniem bajki, jaką kleiły nawzajem Dee z Leą, pełna improwizacja. Nie miałam serca im tego przerywać. Pomachałam tylko do Madeline, która akurat skierowała wzrok w moją stronę, uśmiechnęłam się do niej promiennie. Odwzajemniła gest, a ja wsunęłam stopy w czarne szpili i zniknęłam na dobre. Akurat idealnie wtedy, kiedy pod dom zajechała pierońska miłość mojego życia. Pokręcił z uznaniem głową, uśmiechnął się zawadiacko. A ja posłałam mu dziewczęcego całusa, podbiegłam do samochodu. Wiedziałam, że będzie cudownie.
 Zaraz po tym zniknęliśmy już razem. Na zawsze tacy. 

***

- Nie wiem, czy my słusznie postąpiliśmy, zostawiając młodych samych z nimi – zaśmiał się, obejmując mnie w talii. Przy okazji.
- Nie wiem, czy słusznie postąpiłeś, płodząc te dzieci, mając świadomość, na jakich rodziców ich skażesz – odparłam, uśmiechając się do niego.
- To jest co innego!
 Jasne. Jasne…
 Nie wiem, dokąd nas przywiało. Byliśmy na prawdziwych obrzeżach miasta, jeszcze jego żywej części. Maj był piękny, znów. Mieliśmy bez wątpienia szczęście do tego miesiąca. Spojrzałam ku górze, jakże różniło się to niebo, które tak utkwiło mi w pamięci. Wtedy widziałam tylko granat i same gwiazdy. Było ich tak wiele, a wszystkie takie różne. Sama się sobie dziwiłam, że zwróciłam uwagę na coś tak błahego, przynajmniej zawsze miałam takie szczegóły za błahostki. Nie przepadałam za nocą, nie miałam zbyt wielu znaczących wspomnień, które mogłyby dodawać mi jej uroku. Zawsze było mi bliżej do dnia, do palącego słońca. Jasności, wtedy czułam, że żyłam. I kiedy wyjeżdżałam z Cambridge, byłam taka szczęśliwa. Zostawiłam tę ponurą deszczową krainę. W rezultacie jednak okazało się, że Nowy Jork nie jest jakoś szczególnie lepszy. Ale na pewno miał dla mnie znacznie więcej możliwości. Tak kiedyś myślałam. A kiedy w osiemdziesiątym czwartym byłam w gorącej Kalifornii, w Oakland, gdzie załapałam się na pierwszy koncert Aerosmith, podczas gdy Madeline zaciągnęła Leandrę na ich backstage w moim mieście... Pamiętam, że po powrocie pomyślałam, że tak zapewne wygląda część codzienności życiowego straceńca, ale jak widać – pomyliłam się.
 W moim mieście stało się bardzo wiele. A ta kolejna majowa noc, osiemdziesiąt dziewięć tym razem, przywiodła do mnie wszystkie chwile, które minęły. Pewnie bezpowrotnie. Ale może to i dobrze, nie chciałabym popadać w rutynę.
- Jakie spokojne jest to wszystko, aż ciężko mi uwierzyć, że to Nowy Jork – powiedziałam cicho, wtulając się w bok mężczyzny.
 Nie odpowiedział mi, ucałował tylko moje wyjątkowo bardzo mocno skręcone, spięte loki. Szliśmy dalej. Tamtej nocy rozeszłam się we wszystkie strony.
 Od zawsze w moich kręgach Nowy Jork wzbudzał dziwne poruszenia, jakby wszyscy marzyli tylko i wyłącznie o tym mieście, a ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego tak jest. Po głębszej analizie doszłam do wniosku, że ten amerykański szał wśród nas, prostych, ale prawdziwych, Brytyjczyków, rozpętała kobieta, która zawsze była odmienna i nigdy nie jedną z nas. Claudette Moliѐre. Matka Leandry zrobiła coś bardzo nieoczekiwanego wobec nas wszystkich, z dnia na dzień pomiędzy nią a moją matką, matką Dee, wyrósł mur, który nie został pokonany przez bardzo długi czas. W zasadzie nikt nigdy nie próbował nawet się przez niego przebić, po prostu sam się rozpadł. Ileż można? Kiedy wyszło na jaw, że Claudette wraz z rodziną wynosi się z Anglii do Stanów Zjednoczonych, całe nasze zintegrowane społeczeństwo zamilkło, nikt nie uzyskał racjonalnej odpowiedzi na pytanie, co tak nagle skłoniło ich do takiej drastycznej przeprowadzki. Całe życie matka Lei pluła na Amerykę, aż nagle oznajmiła, że tam ich nowy dom. Rozleciało się u nich wszystko, nawet rodzina. Ojciec w Bostonie, matka z dziećmi w Nowym Jorku. Leandra najpierw popłakała z rozpaczy, że straciła wszystko, co miała, a potem oszalała ze szczęścia, że zyskała taką masę nowości i luksusów. To było do przewidzenia, tak zakładałam. Dlatego coś się we mnie ścisnęło, kiedy podczas jednej z naszych rozmów, ona tak zwyczajnie zeszła na temat dzieciństwa i Cambridge. Nigdy o tym nie mówiła. Myślałam, że zapomniała. A ona nigdy tego nie zrobiła. Ona… Chociaż może nie teraz mi się na tym rozwodzić.
 W siedemdziesiątym siódmym siedziałam na polanie za miastem razem z młodą Dee, naszym Axonem, starymi znajomymi – Gregiem, Nicholasem i Annie – oraz z moim Peterem. Lato było wyjątkowo gorące, zważając na to, iż o Anglii mowa.
- Wiemy coś o Moliѐre? – spytał nagle młody Firby, wrzucając peta do pustej butelki po piwie.
- Coś sobie tak o niej przypomniał? – odparowała od razu Dee. – Przecież jej nie znałeś. Praktycznie w ogóle.
- Nie, no nie przesadzaj.
- I tak za młoda dla ciebie – zaśmiał się Jasper, odpalając kolejnego papierosa.
- Odezwał się… - parsknęłam, zabierając przy tym wdzięczy uśmiech starszego blondyna. – Wiemy tyle, że już za nami nie płacze. Już o nas tak nie myśli. Teraz mieszka w Nowym Jorku. I nie ma się nad czym rozczulać.
- Ja się nie dziwię, że nie marzy o powrocie.
- Może i ty się stąd wyniesiesz?
- Ta, niby za co.
- Jakbyś się zawziął, to byś się dorobił i miał za co, chłopczyku – wtrącił Nicholas, szturchając lekko Axona. – Nie ma w życiu nic za darmo.
- Tyle wiem, Hopkins – warknął. – Na twoim miejscu bym nic nie mówił. Gdyby nie warsztat ojca, nie byłbyś taki cwany.
- Nie pluj się tak.
- To ty się hamuj, bo…
- Dobra, już – przerwałam im –  nieważne. Hopkins ma rację, niezależnie od sytuacji, więc zostawmy to. – Spojrzałam po wszystkich, skinęli głowami. Uśmiechnęłam się do nich pogodnie i uniosłam brew, położyłam się na trawie, kładąc przy tym głowę na kolanach Firby’ego. – Ale wiecie, ja wam powiem, że też rozumiem Leę, bardzo dobrze rozumiem…
- A ty co, Hadley? Kiedy uciekasz? – spytała Annie, puszczając do mnie oczko. – Bo kto jak kto, ale ty chyba nie zgnijesz w tym miejscu.
- Kiedy uciekam? Chciałabym powiedzieć, że na dniach. Ale jeszcze nie, jeszcze muszę chwilę poczekać…
- A dokąd celujesz?
- Myślałam chwilę o czymś naprawdę egzotycznym – zaśmiałam się. – Ale pomyślałam później, że gdzie tam. I chyba idę po banałach. Stany.
- I co byś tam robiła?
- Żyła pełną piersią, Hawk.
- Ona sobie wszędzie da radę… - dotarł do mnie cichy głos Madeline.
 Podniosłam się momentalnie i spojrzałam na młodą, patrząca zaś na mnie, uśmiechającą się blado. Już wtedy wiedziałam, że nie będzie chciała, bym wyjeżdżała, ale i tak będzie mi tego gorąco życzyła. Wiedziałam, dlaczego.
- Ale bez niej nie pojadę. – Nachyliłam się w stronę przyjaciółki, pocałowałam ją w policzek. – Nie ma szans.
- Nie dziwi nas to szczególnie, Hadley, wiesz… - skomentował Jasper. – Też ci mówiłem, że wyjdziesz.
- Wszyscy o tym wiedzieli. Nic nowego. Tylko ewentualnie moi rodzice mogą wyjątek stanowić.
- Puszczą cię?
- Będę się prosiła o pozwolenie na ciekawsze życie?
- To jest ona! – zaśmiał się Peter, nie odrywając ode mnie swoich piwnych oczu. – Petarda, rozniesie wszystko i wszystkich. Kiedyś nam jeszcze pokaże.
- No wiesz…? – Posłałam mu piękny uśmiech, odsłaniając przy tym białe kły. – Ale chyba masz rację…
- I skromna, jak zawsze!
- Dobra, dobra, znamy ją przecież – wtrąciła znów Annie, zabierając Gregowi piwo i upiła łyk – ale powiedz nam, co dokładnie cię interesuje.
- Marzy mi się ciepło – zaczęłam, spojrzałam w niebo. – Tylko że… Najkorzystniej byłoby mi jednak gdzieś na wschodzie. Na willę w Los Angeles pozwolę sobie tak w okolicach…trzydziestki. Ja też będę musiała się dorobić. – Spojrzałam rozbawiona na Jaspera, kręcącego z żalem głową. Uśmiechnął się słabo.
- Nowy Jork!
- Na przykład Nowy Jork. Lea by mnie przyjęła…
- To miasto jest moim marzeniem, tam bym się urodził na nowo, przyrzekam – westchnął Firby, zakładając na nos moje okulary przeciwsłoneczne. – Zajebiście. Kiedyś też tam pojadę.
 I tak dalej. Tak wyglądał statystyczny dzień mojego dawnego życia. Nie działo się nic spektakularnego, snuliśmy się stałą grupą po mieście, po naszej okolicy, w końcu po pustkach za Cambridge. Aż nastał mój czas, kiedy uciekłam i ja, jak powszechnie było wiadomo już od wielu lat. Niedługo po mnie z kraju wylecieli i rodzice mojej Madeline. A potem wszystko się zatrzymało. Jakby wszystkie drogi do rzekomego Nowego Świata zostały zamknięte. Dopiero po kilku latach pękło coś ostatecznie i pojawiła się Dee. Nic już nie zostało za nami, można by rzec. Zarzuciłyśmy stary kontynent na rzecz czegoś obcego i zupełnie odmiennego dla nas. Jasper został w Anglii na zawsze. Greg, Annie i Nicholas nie skosztowali życia z marzeń na dłuższą metę. A Peter kursował miedzy światami. W końcu miał złotą matkę i nie można temu przeczyć.
 A ja wiedziałam, że o ile Lea pokochała nowe ziemie ponad wszystko i, pomimo wspomnień, nie wróciłaby już do Anglii, o tyle ja nigdy tego nie poczuję. Nowy Jork był niesamowity, było jedną ze stolic świata. Każdy stan był inny, zupełnie jak kolejne państwa, choć wciąż jedno. Ale z biegiem lat coraz bardziej zaczęło do mnie docierać, że tęsknie. I obiecałam sobie, że pojadę kiedyś do domu, by zostać tam przez nieokreślony okres czasu. Tylko nie wiedziałam, kiedy to zrobię. Chyba bałam się wracać znów tam, skąd naprawdę pochodzę. Przecież kiedyś chciałam się tego wyrzec…
- Księżniczko… - szepnął mi do ucha, spadł na mnie jakby potężny głaz. Zapomniałam o bożym świecie, znów miałam dwadzieścia lat. Gdzie byłam? Co się stało? – Słuchasz mnie?
- Słucham! – Otrząsnęłam się. – Steven, słucham. Przepraszam. Zapędziłam się ze wspominankami…
 Spojrzałam znów na niebo. I na tym widziałam tylko granat okryty ciemniejącymi chmurami, samolotowe światełka błyskały gdzieś daleko, myląc tym gwiazdy. Nigdy nie potrafiłam ich odróżniać… A z nami cała armia sztucznego światła, bijącego ze szczytów nowojorskich wieżowców. Wychodziło na to, że ta noc różniła się od tamtej prawdą. To wszystko było sztuczne…
- Chętnie posłucham. – Uśmiechnął się. – Chyba mnie tym zaszczycisz?
- Oczywiście. Jeśli chcesz…
- Chcę. Ale najpierw ja cię o coś spytam.
- O Boże… - zaśmiałam się, wywróciłam teatralnie oczami. Jego pytania zawsze zwalały mnie z nóg, zbijały z tropu. Rozejrzałam się wokół, byliśmy prawie sami. Niepodobne aż to tego miasta, przysięgam. Czułam się jak w jednej z wąskich uliczek Cambridge, gdzie przesiadywałam często z Madeline. Te wszystkie kluby, knajpy i kawiarnie w takich miejscach miały w sobie coś urzekającego. Ich ogródki, blokujące chodniki. Coś pięknego, ha. – Jestem teraz gotowa na takie pytania?
- Chyba nigdy byś nie była.
- Steven…
- Pytałem się kontrolnie o to cztery lata temu, nie jestem w stanie w to uwierzyć. Nie wiem, co ze mną się stało, Caroline. Zrobiłaś ze mną coś, przed czym ja jako chłopak zawsze starałem się chronić, podczas gdy okazało się w końcu, że tego najbardziej potrzebowałem. Tutaj już nie wystarczał Joe… - Uśmiechnął się do mnie, chciałam odwzajemnić, lecz nie mogłam. – Pierwszy raz ktoś mi pokazał, co to znaczy kochać. Albo ja w końcu do tego dojrzałem, a ty okazałaś się być, nareszcie, właściwą osobą na właściwym miejscu. W bardzo niewłaściwym czasie. Tak się stało. Urodziłaś mi dwójkę wspaniałych dzieci, którym tak wiele dajesz. Pokazujesz mi wciąż na nowo, jak bardzo silna jesteś, jak bardzo bym był marny bez ciebie. Byłbym sam. Mógłbym umrzeć już dawno, wiesz o tym.
- Weźcie go ode mnie, bo będę… - wydusiłam z siebie, połykając łzy. Ja już wszystko widziałam. O tym przede wszystkim. – Ja…
- Zgódź się tym razem, co? – Pocałował mnie, chwytając przy tym moją dłoń, wsunął mi na oślep zimny pierścionek na palec.
 Nie miałam już wyjścia.
 Nie powiedziałam nic. Trafiło mnie, na to czekałam od dawna. Ale nie spodziewałam się, że zrobi to właśnie tak. Ja tak bardzo tego już chciałam. Chciałam być jego żoną. Chciałam zrobić wszystko, by został taki do samego końca. Chciałam z nim być na zawsze. Chciałam go.
 Rozeszłam się we wszystkie strony.
 Jakie jest najsilniejsze uczucie? Mamy o to zawsze kosę z Madeline.
 Kocham go.
 Nienawidzę go. 

czwartek, 23 kwietnia 2015

~ tajemnice radosne: Steven Victor Tallarico


Wyszło tak ładnie. A tak się bałam.
Koniec tych tajemnic.

* *** *
***

Miałem własne problemy

 I mam do tej pory. Ale to nieważne. Urodziłem się w czterdziestym ósmym i na niedługo po tym już jasne było, że ten świat jest dla mnie zbyt nudny. Wiedziałem o tym ja sam, a mój historyczny upadek do króliczej dziury tylko mnie – i nas wszystkich – w tym utwierdził. Zupełnie jak było z Alicją, chyba każdy zna tę historię. Ale o ile Alicja spotkała tylko na swojej drodze wkurwiającego królika, który doprowadzał ją do regularnego szału, ale jednak fascynował, bo ta wciąż miała go gdzieś na swoim umyśle, o tyle ja spotkałem wkurwiającego Joe’go, który nigdy nie przestał mnie do szału doprowadzać. Chociaż przyzwyczaiłem się, inaczej oszalałbym sam ze sobą.
 Ale rzecz teraz też nie w tym.
 Snując się jako dzieciak po zielonym i spokojnym Sunapee, dorastając w nim, zastanawiałem się wciąż nad sobą samym i miałem miliony pomysłów, co robić, jak i jeszcze w taki sposób, by być z tego zadowolonym. A w przerwach od tych rozważań, grałem na pianinie, czego nauczył mnie tata. W tym domu od zawsze była muzyka, ale przez pewien okres mojego życia nie myślałem o niej w żaden głębszy sposób, później nastały czasy, kiedy zaczęła mnie interesować, lubiłem jej po prostu słuchać, grać to, co chciałem. Aż w końcu coś pękło, to stało się na dniach i nawet nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy powiedziałem sam w sobie: Będę takim, by kiedyś to moje utwory grali z pasji, a potem i z czegoś jeszcze. Klawisze mi nie starczyły, przyszła perkusja, przyszedł i głos, który mam, jak się okazało. Albo przynajmniej miałem w sobie tyle determinacji, żeby zrobić wszystko, by go mieć. Prawdopodobnie wtedy spojrzałem też w lustro i wiedziałem, że jeśli już, to po trupach do celu. Chcesz byś kimś, czy jednym z wielu…
 Nowe życie.
- Szukam… Nawet nie szukam. Chcę założyć zespół, uznałem, że ty pewnie byłbyś zainteresowany – powiedział do mnie czarnowłosy chłopak, stojący pokracznie na trawniku przy moim domu. – Wyszedłem z założenia, że Steven Tallarico będzie zainteresowany. A na pewno ja jestem, by on był.
- Mówisz… - Spojrzałem po nim, odsuwając się przy okazji od ojcowskiego auta, które myłem, mając w tym pewnie jakiś swój interes. Chłopak skinął energicznie głową, a ja stawałem się coraz bardziej skłonny do przystania na jego propozycję. Ostatnio nic się nie działo. – A co bym robił? Bo zakładam, że ty raczej to, co ci idzie najlepiej.
 Uśmiechnął się do mnie, nie pomyliłem się.
- Myślałem o perkusji, chyba nie jesteś zaskoczony.
- Nie…
 Nie byłem zaskoczony, ale nie byłem też szczególnie przekonany, czy chcę to robić, czy w ten sposób. Grać na niej potrafiłem, fakt, ale ciężko powiedzieć, dlaczego. Odkąd wyszło, że mogę manewrować własnym głosem, wszystko inne przestało być dla mnie ważne, na pewno nie do takiego stopnia. Joe nie słyszał, jak śpiewam. Ale Sunapee owszem.
 Nie potrzebowano lat ani nawet miesięcy, bym stał się rozpoznawany w okolicy. Młodzi mnie kojarzyli, śpiewałem raz tu, raz tam. Zmieniałem zespoły średnio co tydzień, tak naprawdę nie było żadnego zespołu. Grupy formowały się z przypadku, a my, muzycy, przewijaliśmy się bez przerwy między nimi, nie wiedząc za bardzo, co z sobą zrobić. Pewne było jedno: wielu chciało, bym śpiewał z nimi. Dało mi to do myślenia; skoro chcą tu, mogą chcieć i gdzieś dalej. Spojrzałem znów po milczącym brunecie, wyczekującym wciąż na ciąg dalszy mojej wypowiedzi. Czy się zgodzę? Miał taką nadzieję, dobrze wiem, ha. A patrząc tak na niego, na wszystko, co wokół mnie, zobaczyłem w głowie szalejącą na scenie Woodstocku Janis, obcującą z mikrofonem jak z najważniejszym człowiekiem jej życia. Z jaką pasją robiła to wszystko, jak bardzo chciała, jak kochała. Miała głos nie jak perła, to by wcale nie było intrygujące. Była cała porysowaną perłą, to właśnie uczyniło ją wieczną królową! Czyste brzmienia jak łzy już dawno przestały być uznawane za jedyne słuszne. Jagger nie był jak zła pod żadnym względem. Żaden z nich nie był, już nie. Dlaczego zatem nie próbować? Nie byłem gorszy, nie mogłem nawet przez chwilę tak pomyśleć. Stałem w miejscu, z którego mogłem jeszcze zajść wszędzie. Byłem w wieku, w którym jeszcze mogłem zostać każdym. Tak, to był ten czas.
- Zgadzam się, Joe – rzuciłem w końcu, a ten skierował gwałtownie głowę w moją stronę. Już nie musiał szukać odpowiedzi w trawie, namyśliłem się. – Ale pod warunkiem. Jednym.
- Dajesz.
- Ja będę śpiewał.
- Grając?... – Potrząsnął głową. Nie spodziewał się tego, zrozumiałe.
- Nie. Ja chcę tylko śpiewać. Chcę stać na scenie i opowiadać ludziom o…tym wszystkim… - Speszyłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo ten przeszywa mnie ciemnymi oczami. Analizował dokładnie wszystko, co mu powiedziałem, kalkulował, jak może to wypaść, teraz to wiem i to.
- Nie wiedziałem, że śpiewasz.
- Ja długo też nie wiedziałem. Ale nie zawiodę, to masz pewne.
- Wierzę ci. Wszystko można wyrobić zresztą.
- Dokładnie…
- Ale tutaj niczego nie zrobimy, Steven. To jest ze małe dla nas – skomentował, zbijając mnie z tropu. Miał rację.
- A masz kogoś poza mną? Tak że zapytam.
- Mam basistę. To znaczy on jeszcze o tym nie wiem, ale zgodzi się. Można na nim polegać. Teraz ty mi zaufaj.
- No ufam, ufam… Ale co z…
- Boston. Założyłem, że tam będzie najlepiej. I teoretycznie nam najbliżej.
- Ty masz już wszystko zaplanowane? I bardziej ode mnie?
- Nie wykluczam tego. – Uśmiechnął się zacięcie. Mógł mieć. Miał coś więcej, coś, co z kolei ja dokładnie przetworzyłem po jednym z naszych wcześniejszych spotkań. Miał predyspozycje do czegoś, co moim zdaniem, w muzyce i zespołach było absolutnie niezbędne… - Chyba Boston nie jest ci żadnym problemem?
- Nie, skąd – wypaliłem, choć tak naprawdę przeprowadzka z dnia na dzień, prawie że, nie była może szczytem marzeń moich i nikogo z mojego otoczenia, ale nieważne. – Mam inne problemy.
 Bo w końcu miałem. I takiego brata, o jakim marzyłem, też już miałem. Przynajmniej szczerze w to wierzyłem.

Forma szkatułkowa, życie w życiu; czy ja byłem odpowiedzialny?

- Joe, Bebe jest w ciąży! – krzyczałem gdzieś spomiędzy narkotykowych wymiarów w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.
- Perry, Cyrinda jest w ciąży! – krzyczałem i pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy prawdziwa beznadzieja dopiero docierała pod drzwi mojego domu.
- Kurwa – krzyknąłem i na jesień osiemdziesiąt siedem, kiedy w końcu zastałem swojego gitarzystę samego w swoim pokoju, a nie zdarzało się to często. – Kurwa, stary, Caroline jest w ciąży.
 Do trzech razy sztuka, mówią. I chyba coś w tym jest. Ale za każdym razem, kiedy leciałem na złamanie karku do swojego nieszczęsnego brata, by powiedzieć mu o tym, o czym sam właśnie się dowiedziałem, ten tylko patrzył na mnie z przerażeniem. Często patrzyły tak też na mnie matki moich dzieci, wszyscy inni. A ja nie rozumiałem, skąd te drętwe i zimne reakcje. Dlaczego nikt tak naprawdę niczego nie okazał? O, no pewnie. Nie wiadomo przecież, czy należy się śmiać, czy może płakać. Steven Tyler będzie miał dziecko. Ten zwyrodnialec, ćpun, sukinsyn. Ten nikt, choć na ustach całego świata. Wylansowany i godny podziwu, ale tylko na scenie, kiedy zgasną światła – bój się Boga! Najgorsze jest to, że nawet ciężko byłoby mi się z nimi wykłócać, że nie mają racji. Musiałem przyznać w końcu przed samym sobą, że te wszystkie zarzuty wcale nie były bezpodstawne, czego ja bardzo bym chciał. Ale niemożliwe, za późno. Świat poznał się na mnie. Tylko szkoda, że z czasem zaczął widzieć to, co chciał, nie to, co było naprawdę. Nastały lata, że nikt nie widział już we mnie człowieka. Stałem się gwiazdą. Cudownie, przecież o tym marzyłem, chciałem być sławny. Zapracowałem sobie na to, spełniłem marzenia. Czegóż więcej chcieć. W końcu byłem tą gwiazdą. I najwyraźniej bycie pierdoloną gwiazdą gryzie się z byciem człowiekiem. Nikt nie widział, że jestem nieszczęśliwy. Nikt nie widział, że cierpię, że z dnia na dzień jestem bliższy śmierci, a Aerosmith już dawno zaryło dziobem w ziemię i nie może się podnieść. Część z nas odeszła, a ci co pozostali, postradali siły na podnoszenie czegoś, co było aż tak wielkie. Było. Kiedyś było. Zostały tylko narkotyki, jeszcze więcej, wiecznie martwa twarz, martwy umysł, martwe wizje na przyszłość, którą kiedyś przecież miałem tak rozbudowaną. Nie dbałem o nic.
 Chociaż Liv pojawiła się na świecie jeszcze przed jego rozłamem dla mnie. Bebe urodziła mi ją w siedemdziesiątym siódmym. Sam już nie wiem, czy to nie powiedziane na wyrost. Urodziła ją, kiedy już nie była ze mną, odeszła, będąc w ciąży. Rozstaliśmy się, choć tak na dobrą – załóżmy – sprawę, trudno tak oceniać. Nasz związek był bardzo specyficzną relacją, im dłużej nad tym myślę, tym większe moje odczucia, że nigdy nie byliśmy parą. Byliśmy jak przyjaciele, bardzo dobrzy, którzy czasem lądowali ze sobą w łóżku, nawet nieświadomie. Chadzałem z nią po różnych imprezach, pokazywaliśmy się w znanym towarzystwie, jeździła ze mną na trasy. Kochałem ją, nie mogę zaprzeczyć. Ale nie kochałem jej chyba jako kobiety, z którą mógłbym całe życie spędzić, to miejsce czekało wciąż na inną… Bebe uznała, że lepiej dla nas wszystkich będzie, jeśli w tym miejscu się rozstaniemy. Ona weźmie dziecko, wychowa je w bardziej ludzkich warunkach. Nie odbierze mi, naturalnie, żadnych praw do małej, będę mógł się z nią widywać, kiedy chcę. Przecież jest moja. Jedynie raz straciłem grunt pod nogami: wtedy, gdy powiedziała, że Liv przyjmuje nazwisko jej partnera, jego będzie znać jako ojca. A ja zostanę jej wujkiem. Uznała, że tak będzie bezpiecznej, przynajmniej na pierwsze lata. Nie podobał mi się ten pomysł, ale byłem zbyt oderwany od rzeczywistości, by się kłócić. I tak nie byłbym wtedy wiarygodny… Ale jednak nie, lata mijały, a ja wciąż byłem wujkiem niewiadomego pochodzenia.
- Liv, wiesz, muszę ci coś powiedzieć – zacząłem, idąc z nią spokojnymi obrzeżami miasta. Na niedługo po mojej znaczącej rozmowie z Caroline, tej spod majowego nieba nocy Sunapee, uznałem, że już dłużej tego nie będziemy drążyć, a moja córka jest na tyle duża i mądra, że może spokojnie poznać prawdę. Dlatego wziąłem ją na spacer, korzystając z ciepłego lipcowego popołudnia. Nie mówiłem nic Bebe, nie wiedziała, że powiem małej wszystko, co przed nią było ukrywane od początku jej życia. Wiedziałem, że ta by się nie zgodziła. A ja już nie mogłem, po prostu nie. – Coś ważnego.
- Co mi powiesz? – spytała, uśmiechając się do mnie szczerze. Odgarnęła z czoła swoją za długą grzywkę i zadarła główkę ku górze, spojrzała po mnie.
- To jest nietypowa sprawa, kochanie, ale wierzę, że jesteś już wystarczająco duża i bystra, by to zrozumieć…
 Dojrzewała szybciej, to pewne. Obracała się w towarzystwie zdecydowanie różnym od tego, jakie znały jej rówieśniczki.
- Oczywiście, że jestem!
- Wiem, w zasadzie ja to wiem, nie wierzę. – Uśmiechnąłem się pobłażliwie. – Zastanawiałem się od jakiegoś czasu, czy ty nie zwróciłaś uwagi na… Czy nie zauważyłaś…
- Wysłów się w końcu! – zaśmiała się, chwyciła mnie za rękę. – Dużo ostatnio nowych rzeczy zauważyłam. Tato.
 Wstrząsnęło mną – to za mało powiedziane. Coś mnie uderzyło. Ona widziała. Wiedziałem od dawna, że wie. Że widzi, jak ją traktuję, a jak robi to jej rzekomy ojciec. Słyszała, jak do niej mówiłem, jak na nią patrzyłem, jak o niej rozmawiałem z Bebe. Liv wszystko to zaobserwowała. Czuła, musiała czuć, że jest moją księżniczką, którą kocham najbardziej na świecie. Przez całą tę rozmowę ja nie powiedziałem już niczego znaczącego. W zasadzie od jej początku nic nie powiedziałem, nie potrafiłem. Na szczęście Bóg mnie pobłogosławił, zsyłając mi taką córkę. Której nie trzeba było mówić, by wiedziała. Czuła jak ja czułem. Miała moje nazwisko, a ono wcale nie jest takie banalne, na jakie wygląda. Pod nim kryje się więcej.
 Liv opowiedziała mi tamtego wieczoru o wszystkim, o całym swoim życiu. Widziałem to jej oczami, pierwszy raz byłem tak szczęśliwy. A moje dziecko pierwszy raz mówiło do mnie per tato, co było przełomem, naprawdę. Czekałem na to od ośmiu lat. W jej przypadku, oczywiście.
 Mia była inna. Mia wiedziała, kim jestem ja, jej…matka. Została wychowana diametralnie inaczej, co po latach było widać jak na dłoni. Zresztą od zawsze było, dwie inne natury, dwie inne damy, choć obydwie wspaniałe. Z tym, że o tą drugą musiałem zajadle walczyć. Jak wygłodniały pies z suką. Cyrinda była skądś…na pewno nie stąd. Bolała mnie przez bardzo długo, nigdy nie przestanie. Ja całe życie jednak ją za coś podziwiam. Cyrinda zajęła się naszą córką tak, że ta kocha ją całym swym sercem i mimo wszystko. Mia nie poznała swojej mamy tak, jak poznałem ją ja. Cyrinda wiedziała, kiedy jaką być. Wspaniała aktorka. Ale za to mogę jej podziękować. Nie zrobiła z życia naszego dziecka piekła. Ja sam zrobiłem to świetnie kilka lat później. Ale człowiek uczy się na błędach – tak też mówią.

Nieszczęścia chodzą parami

 Mówią i tak.
 Pod koniec lipca osiemdziesiątego ósmego rzuciłem wszystko w cholerę i leciałem z Kansas do Nowego Jorku, nie zważając przy tym na nic. Prawie, liczyła się tylko moja Caroline, która w końcu ubiegłego roku zostawiła mnie na trasie samego i wróciła do domu. Choć ona nie sama. Wiadomość o jej ciąży zwaliła mnie z nóg, trudno mi nawet wyjaśnić, dlaczego tak to na mnie podziałało. Nie myślałem z nią o dzieciach, nigdy z nią o tym nie rozmawiałem. Może sam miałem już dość patrzenia na takie cuda, które nie mówią nic otwarcie, ale cierpią, widząc, jak ich rodziny się rozpadają, a ojciec obija się o ściany, matka też z innego świata. Właśnie na przekór wszystkiemu i wszystkim, ale z Caroline o tym nie mówiłem, podczas gdy ona była najlepszym materiałem na matkę. Była silna, mądra, stanowcza i, co najważniejsze, wolna. Jej nie gnębiły nigdy żadne prochy, ona nie potrzebowała używek, by funkcjonować. Pomijając papierosy, które i tak zresztą od razu porzuciła, kiedy wyszło, co wyszło. Nie wiedziałem, czy jest szczęśliwa, nie widziałem tego po niej. Wydawała mi się być zmieszana, niepewna, czego ja kompletnie nie mogłem zrozumieć. Przecież miała zostać matką.
- Ona nie chce tracić wolności, Steven – powiedziała mi któregoś wieczoru Dee.
- Przecież jej nie straci… - Spojrzałem po kobiecie, potrząsnąłem zrezygnowany głową.
 Wiedziałem, o jakiej wolności wspomniała nasza pani Perry. Dla Dee wolność była niezależnością od człowieka. Mówiła o niej z pasją, pewnym marzeniem. Pewnie dlatego, że sama wolną nigdy nie była, o ile mi wiadomo. Zawsze potrzebowała człowieka, by żyć. Pięknie, ale zobaczyłem, ile za to cierpienia. Natomiast dla mnie wolność była przede wszystkim niezależnością od substancji, a jakże.
- Nie o to chodzi.
- Co masz na myśli? – Nie wiedziałem, daję słowo.
- Ona nie chce… Och, kiedy urodzi dziecko, będzie musiała się nim zajmować, ale nie w tym problem. Wy będziecie jeździć w trasy, a ona będzie siedzieć z młodym. Jej życie naprawdę się zmieni. Ona nie twierdzi, że ta zmiana jest zła. Ale nie powie ci też wprost, że boi się, że tobie coś odbije. I odejdziesz. – Uśmiechnęła się do mnie pobłażliwie.
 Naprawdę...
- No ładnie… - odparłem po chwili, sam się uśmiechnąłem.
- Szok?
- Szok, wiesz, Madeline… - Objąłem ją ramieniem. – Wiele się po niej spodziewałem. Założyłem kiedyś, że nigdy mnie już niczym nie zaskoczy. Ale jak widać się pomyliłem, przecież ona była dla mnie ostatnią osobą, która mogłaby pomyśleć w taki sposób. W ogóle nie wiem, jak mogła. Przecież ja nie zostawiłem przez to żadnej kobiety. Przecież ja Bebe nie zostawiłem, bo dziecko, ona sama odeszła. Cyrindy też nie zostawiłem, bo Mia, skąd. Ja chciałem to ratować, niestety nieskutecznie, nas podzieliły te pierdolone prochy. Powiedz jej, że nie ma się czym martwić.
- A może ty jej powiesz?
- Ja jej pokażę, spokojnie – zaśmiałem się. Spojrzałem w jej szarzejące oczy. – Wy nam kiedyś też pokażecie.
- Skąd ty…
- Ja wiele o was wiem, Dee. Generalnie ja widzę wiele. I moje oko wychwytuje znacznie więcej kolorów. Zapamiętaj, co mówię. I zaufaj mi, będziesz pierwsza. – Oparłem się czołem o jej ramię, po chwili ona sama zaczęła się śmiać. Nas dwoje i noc.
- Siedziałam tak kiedyś z basistą Gunsów – zaczęła, zaciekawiłem się. – Ale to nieważne, bo powiesz braciszkowi, a ja będę miała problemy!
 I się nie dowiedziałem, z kobietami tak zawsze. Zaczynają, wodzą, robią nadzieje – i nic. Same problemy i to wszystko w celu, by one uniknęły swoich własnych, przebiegłe. Chociaż prawdziwy problem pojawił się gdzieś z końcem zimy, również osiemdziesiąt osiem, albo z początkiem wiosny.
 W każdej wolnej i możliwej chwili zostawiałem zespół i cały świat, leciałem do domu, do mojej ukochanej. Widziałem już, jak zmienia się to wszystko, a ona piękniała w moich oczach, co było niesamowite. A ja byłem tak przekonany, że niczym mnie już nie zaskoczy…
- Steven! – Wpadła na mnie, kiedy ja ledwo przekroczyłem próg. – Steven, zemdlejesz!
- Co się stało? – spytałem, zaczynając powoli panikować wewnątrz siebie. Odkąd zaszła w ciążę, każde słowo, jakie wypowiadała, zaczynało mnie niepokoić, bo wszystko mogło tu mieć drugie dno. – Kochanie, co się stało?
- Steven. – Złapała mnie za rękę, położyła moją dłoń na swoim brzuchu. – To są bliźnięta!
 Nogi zmiękły mi w kolanach, oparłem się barkiem o ścianę obok mnie. Cudownie, że tam była. Bliźnięta. Nie wiedziałem, co powiedzieć, co zrobić. Można by pomyśleć, że skoro ciąża, to co za różnica, czy jedno, czy dwa. Przecież i tak już dwójkę dzieci miałem, a na utrzymanie narzekać się nie dało. Można tak powiedzieć, owszem. Ale tak powie tylko człowiek, który nigdy nie miał jeszcze swoich dzieci. Który nie traktował ich poważnie, nie traktował poważnie rodziny w bardziej rozbudowanym modelu, tak to nazwę.
- Boże Drogi… - Było jedynym, co mogłem wtedy z siebie wydusić. I jako jedyne miało jeszcze sens, wzywanie nadaremno imienia Boga swego jedynego pasuje do każdej sytuacji.
- Wszystko…dobrze?
 Pobladłem, jestem pewien. Ale co innego miałem zrobić? Stałem się jakiś inny, przysięgam. Wszystko stałe się inne, znów całe moje życie.
- Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś powiem, że… Że nieszczęścia chodzą parami… - Uśmiechnąłem się do niej w końcu.
- No wiesz! – Szturchnęła mnie, po czym położyła dłonie na moich ramionach. – A kiedy jeszcze to powiedziałeś?
- Kiedyś do Joe, w zasadzie parę razy…
- Tak sądziłam…
- …a później, to kiedy ty z Wakeford pojawiłyście się na horyzoncie.
 Milczeliśmy, zabijała mnie wzrokiem, a ja się śmiałem. W końcu i ona zaczęła. Byłem zajebiście szczęśliwy, bardzo kolokwialnie mówiąc.
 Urodziła dwudziestego siódmego lipca.
 Caroline była wspaniałą kobietą. A bliźnięta – drugie już wśród nad! - miały mieć prawdziwą rodzinę, jako jedyne z moich dzieci. To jest ważne.
 To zawsze było najważniejsze.

Janie miała pistolet

 Podczas gdy my mieliśmy kolejny przebój, na którego punkcie oszalał cały świat. Genialny tekst, genialna muzyka, świetny teledysk. I my, w pełni sił. W osiemdziesiątym dziewiątym wydaliśmy kolejny album – „Pump” – z którego mogliśmy być dumni niemalże tak samo bardzo jak z jego poprzednika.
 Suzanne i David, bo tak zostały ochrzczone najmłodsze z naszego ekscentrycznego klanu, rosły w oczach. Patrzyłem na nie w każdej wolnej chwili. Patrzyłem, jak one patrzą na świat. Na mnie, na moją księżnę. Na swoje siostrzyczki. Na swojego speszonego wujka z podekscytowaną ciotką.
 W siłę rosły nam dzieci, Aerosmith utrzymywało się spokojnie na złotym szczycie świata. Nie było już siły, by nas z niego zrzucić. W siłę rosła miłość, żądza, pasja. Wszystko, a przede wszystkim my, jako ludzie. Działy się cuda, odkąd pierwszy raz stanąłem na scenie, wiedziałem, że są one możliwe i dla nas wszystkich. Cudem trafiłem na taką kobietę. Cudem miałem tak wspaniałą rodzinę. Cudem wydarłem się ze szponów śmierci.
 Madeline mówiła, że nie ma cudów.
- Jak w takim razie to wyjaśnisz młoda? – spytałem jej kiedyś.
- To drzemie w tobie, Steven – szepnęła. – Bardzo głęboko w tobie. I ja właśnie to budzę.
 Co za kobieta...
- A ja… Ja się głupi zastanawiałem, jeszcze nie tak dawno temu… Skąd Perry taki światły nagle.
- Idiota… - zaśmiała się i pokręciła głową. Uśmiechnęła się do mnie.
 Nie ma cudów.
 To się nazywa wola.
 To się nazywa determinacja.
 To jest walka.
 A po niej zawsze jest zwycięstwo. 

czwartek, 16 kwietnia 2015

XXVII: Rola matki

sierpień, 1987r.

- Nie poznałam jej głosu, kiedy zadzwoniła do nas, jakieś dwa tygodnie temu to było – powiedziała, spoglądając w coraz ciemniejsze niebo za oknem. – Czasem miewałam wrażenie, jakbym kompletnie o niej zapomniała.
- Niemożliwe… - Uśmiechnęłam się do niej, przeniosłam niepewnie wzrok na ojca. – Niektórych ludzi się nie zapomina.
 Dotarli do nas po czwartej popołudniu, wyszło, że Madeline również nakierowała ich na Stevena i mój dom. Jeszcze nigdy nie czułam się równie drętwo. Nie wiedziałam, o czym mówić, co przemilczeć, jak zacząć i kto w ogóle powinien. Teoretycznie postawiono mnie w dość niekomfortowej sytuacji, w końcu z jednej strony matka z ojcem, których wysłała do mnie Dee, a z drugiej Tyler, którym kilkanaście lat temu moja mama tak bardzo gardziła i nawet osądzała o moją demoralizację. W jednej chwili cała moja determinacja i zapał do rozmowy z nimi, i to wszystko, gdzieś po prostu zniknęło. Znów zaczął we mnie narastać stary bunt, chciałam im pokazać obojętność, dystans. Chłód. Kilka razy usłyszałam od Stevena, że nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego mam tak zimny głos, choć mówię o rzeczach pięknych, miłych, o miłości. Powiedział mi, że są sprawy, o których wręcz nie powinno wyrażać się tak ozięble. Zignorowałam go, wpadając w kolejną pułapkę, tym razem bardzo dumną. Nie mam pojęcia, kiedy przestałam panować nad sobą samą, ale na pewno w końcu zdałam sobie sprawę, że w krew za bardzo weszły cechy, którymi kiedyś maskowałam swoje prawdziwe. Miałam grać tak tylko przed niektórymi, a wyszło, że każdy mnie poznawał jako taką. Zimną. A to nieprawda, przecież ja od zawsze byłam ciepłą, ale stanowczą, dziewczyną, która potrzebuje miłości i szaleństwa. I mam wrażenie, że moi rodzice to wiedzieli już bardzo dawno temu. Ale postrzegali w zły, negatywny sposób, co ostatecznie zadecydowało o zerwaniu naszych kontaktów na lata. Dlatego już sama nie wiedziałam, co będzie, kiedy - na pięć minut po ich wejściu do domu, - tak znikąd wyrósł przed nimi Steven, oznajmiając im życzliwie, iż sprawy nabrały wspaniałego obrotu, świetnie, że się pojawili. Ponieważ ja tego potrzebowałam już od kilku lat. W wielkim skrócie, ale tak powiedział.
 A oni zmierzyli go wzrokiem, wciąż milcząc, potem przenieśli go na siebie, aż w końcu wbili swoje granatowe i czarne, niemalże, spojrzenia centralnie we mnie.
- To jest właśnie…Steven… - wyrzuciłam z siebie, nie zważając na bezsensowność owego zdania. Och, bo przecież na pewno chcieli mnie spytać, kim jest ten ciekawie nieprzystojny mężczyzna i skąd mamy pieniądze na utrzymanie tak pięknego domu, jeszcze w takim miejscu.
- Tak… - Matka skinęła głową, nie odrywając wciąż ode mnie oczu. – Domyśliliśmy się.
 Podeszła do mnie i przytuliła, wzdychając cicho przy tym. Wryło mnie w podłogę, jak się zachować? Nie mam pojęcia, ile czasu tak stałyśmy, kiedy w końcu położyłam swoje rozdygotane ręce na jej plecach. Za mną stał Tyler, za nią stał mój ojciec, jeden z drugim wpatrzeni w nas, a na pewno nie w siebie. Chociaż wszystkie lody można przełamać, do tego trzeba było mi dążyć.
 Oderwawszy się od siebie w końcu, zrobiłyśmy po małym kroku w tył. Patrzyłyśmy wciąż po sobie, a im dłużej miałam ją w swoich oczach, tym bardziej czułam, jak te stają się wilgotne. Byłam do niej taka podobna. Ani jednego siwego włosa, zapewne farba robiona zaraz przed pojawieniem się w Nowym Jorku. Ale kolor identyczny jak mój, struktura włosów ta sama. Byłam zdecydowanie całą Normą, aczkolwiek charakter przyszedł do mnie zdecydowanie od taty. William był zacięty, to on był uparty. Nie mama. Ona dała mi tylko urodę, ona dała mi te wiecznie ciemne oczy, identyczne jak niebo majowej nocy, kiedy siedziałam ze Stevenem gdzieś na nieznanym mi łonie natury w Sunapee. Uśmiechnęłam się wtedy lekko, sama już nie pamiętam, czy na wskutek wspomnienia, czy obecności rodziców. Chociaż może to nieważne, korzystniej zostać w ten nieświadomości. I w niej tkwiłam, kiedy poczułam na swoim ramieniu dłoń ojca. Spojrzałam na niego ze strachem w oczach, możliwe, że po raz pierwszy w swoim życiu.
- Wiedziałem, że z tobą same problemy będą. – Uśmiechnął się do mnie. I ja do niego.
 Chyba mogę powiedzieć, że było już względnie dobrze. A na pewno lepiej, jak zakładałam, że będzie.
 Dotarliśmy wreszcie do punktu, przy którym urwałam, zeszłam w końcu na temat Madeline i tego, jak sprawiła, że ci tak szybko stawili się w Nowym Jorku.
- To prawda, o niektórych ciężko zapomnieć – zgodziła się ze mną. – Przez lata łudziłam się, że zapomnisz o tym postrzeleńcu. – Wskazała ruchem głowy na Stevena, siedzącego przy mnie, ale jednak trzymając ten bezpieczny dystans.
- No, on może też być jakimś tam przykładem… - zaśmiałam się krótko. – Ale ja chcę wiedzieć, jak Dee…
- Najpierw ty, potem my, Caroline – uciął ojciec. – My jesteśmy gośćmi, twoimi rodzicami i najpierw chcemy się dowiedzieć, jak to się stało, że nasza córeczka dotarła do człowieka, który kilkanaście lat temu doprowadzał jej matkę do białej gorączki i szewskiej pasji zarazem.
- Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, tato, to jednak ten człowiek dotarł do mnie, nie ja do niego…
- Niestety, ale ma rację – wtrącił Steven, spojrzał pogodnie po moich rodzicach, co mi wciąż wydawało się być czymś na podobieństwo stąpania w ciężkich butach po bardzo kruchym lodzie, ale wierzyłam, że wie, co robi. Zaufałam mu tutaj i pierwszy raz zaufałam mu w stu procentach. Przecież w końcu na pewno wiedział, że tutaj toczy się walka o moje zdrowie psychiczne i uchronienie mnie przed regularną nerwicą. – We wrześniu osiemdziesiąt cztery, tak dokładniej.
- To może… Steven przybliży wam tę wzruszającą historię – rzuciłam, mając nadzieję, że nikt nie zaprotestuje i tak też się stało.
 Mama uznała, że chętnie posłucha – i wykorzysta to jako idealną okazję do poznania się na nim – jego wersji wydarzeń, natomiast ojciec uśmiechnął się, ku mojemu kolejnemu zaskoczeniu, do Tylera, mówiąc, że nie byłby zdziwiony, gdybym to ja się zalecała do niego, speszyło mnie to słowo, nawiasem mówiąc, ale w końcu wie doskonale, że jestem z tych, które potrafią zaintrygować sobą wielu, a zwłaszcza tych, których powinno się unikać. I tutaj akurat wróciła do mnie cała pewność siebie. Och, całe szczęście, tato.
- Chyba warto wspomnieć, że zaczęło się od Dee – wspomniałam, patrząc na Stevena.
- Mam wracać do sytuacji z Bostonu? Do siedemdziesiątego czwartego?
- Nie, nie musisz, to kiedy indziej wyjaśnię – zaśmiałam się, widząc zdezorientowanie na twarzach Normy i Willa. – Chociaż ja już ci oddaję głos, sama chętnie posłucham.
 Powiedział wszystko, a nawet więcej. Potrafił tak pięknie mówić, kiedy był poważny.

***

- Chyba nigdy to do mnie nie dotrze, Caroline.
 Stałyśmy z mamą na balkonie, ja paliłam papierosa, ona dopijała swój kieliszek mojego białego, eleganckiego wina. Sądzę, że czuła w sobie coś na pograniczu rozżalenia a podziwu. Steven produkował się przez ponad pół godziny, może blisko godzinę, opowiadając im historię naszej relacji. Zaczął od pojawienia się Madeline na backstage’u po ostatnim koncercie pierwszej części trasy Back In The Saddle, jak ta zniknęła później razem z Joe, podczas gdy on siedział z resztą zespołu, paroma innymi osobami oraz Leandrą, to przede wszystkim. Później dotarliśmy do ważnego momentu, kiedy ten zjawił się w mieszkaniu Lei i tak po prostu mnie zaprosił na niezobowiązujące spotkanie, które skończyło się w sposób, nazywany powszechnie klasyką banału, ale ten szczegół sobie darował. Akcja nabrała rozpędu, kiedy dotarł do punktu zwrotnego, czyli swojego stawienia się w New World’s Centre of Culture naszej Mary, czyli w mojej pracy, prościej mówiąc. Wtedy też spotkaliśmy Petera, który nagle zjawił się w Nowym Jorku, zostawiając nam – Dee, Lei i oraz mi – niemiłe pudło z listami Jaspera... Właśnie tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę.
- Axon nie żyje? – spytał mój tata, a ja nie wiedziałam, jak powinnam zrozumieć to pytanie.
- Wy nie wiedzieliście? – Byłam wstrząśnięta. Pokręcili przecząco głowami. – Przecież on trzy lata temu…
- To by wyjaśniało, dlaczego go tak długo nikt nie widział…
- Nie zastanawialiśmy się nad tym, ale sądziliśmy, że wyjechał. Tak jak Alex z matką – dodała cicho moja mama. Gubiłam się w tym.
- Dokąd wyjechali? Wszyscy? Jak w ogóle zareagowali, kiedy… - urwałam. Skąd mogliby wiedzieć, skoro dopiero co do nich trafiło, że Jasper zmarł dobre kilka lat temu. – Nieważne.
- Do Ely. I nie wszyscy. Alex z Anną wyjechali. On w Ely ma, miał przynajmniej, jakąś dziewczynę, znajomych, uznał, że tam będzie lepiej. Bo ty, Caroline, pewnie z kolei nie wiesz, że Ian leży drugi rok w szpitalu.
- Jak, co mu się stało?...
- Śpiączka, wpadł w śpiączkę w maju osiemdziesiąt pięć.
- Ja… - wykrztusiłam, starając się intensywnie wymyślić jakąś taktowną odpowiedź, niestety, ale niezupełnie skutecznie. – Przykro mi…
 Zamilkliśmy na chwilę. Aż tata nie zebrał się w sobie i nie poprosił Stevena, by ten mówił dalej, bowiem nie mamy się wcale nad kim tak rozdrabniać. Nikt z Axonów na to nie zasługiwał. I te słowa były bardzo mocne i trudne, chociaż ciężko było się z nimi zgodzić, ojciec miał rację. Nikt nigdy nie mógł dotrzeć do tej rodziny, odkąd zginął w wypadku Jeffrey, to już w ogóle.
- Nasz osiemdziesiąty piąty był trochę inny – zaczął w końcu brunet, uśmiechając się lekko.
 Ciężko było wyczuć reakcję matki z ojcem, kiedy ten zaczął mówić o swoich problemach z uzależnieniem, jakie wróciło do niego na trasie, którą wówczas kończyli. Aczkolwiek nie można było ukryć, że ten temat mnie zmiażdżył, wbiłam tylko wzrok w podłogę i słuchałam, z jaką powagą, żalem i pogardą mówił o tym wszystkim, co się z nim działo. I w jaki sposób opisywał mnie i moje czyny wobec niego, jaka byłam ja w tamtym okresie. Atmosfera rozluźniła się, kiedy zaczął się w tych wspomnieniach maj, nasz pobyt w Sunapee. I te spadające gwiazdy, nocne spacery, cisza, śmiech, milczenie, rozmowy. Potem powrót, rozpoczęcie pracy nad kolejną płytą, ostatnim słabym ogniwem, dla ścisłości. Robiło się coraz spokojniej; w końcu trasa promująca „Done…”, problemy Joe’go i Dee, które ja chciałam lepiej zrozumieć poprzez wyciągnięcie z Tylera wszystkiego, co wiedział. A przecież on nie mógł mi powiedzieć, jak się okazało. I w końcu ich oświadczyny, w końcu koniec trasy, rozpoczęcie pracy nad znowuż to kolejnym albumem, ślub Perrych… I na tym można było urwać. W zasadzie ich ślub był ostatnim znaczącym przystankiem w tym labiryncie. Następnym miało być Permanent Vacation Tour.
 Wakeford namieszała, byłam pewna.
- Kiedy jedziecie, Caroline? – spytała, podchodząc bliżej mnie, opartej o balustradę.
- Niedługo. Koniec września labo początek października… - odparłam.
- Jak wam, tobie i Dee, jest na tych trasach?
- Mamo, to jest piękne. – Spojrzałam na nią. – Tam jest masa stresu, owszem, ale czegoś takiego nie doświadczysz w żaden inny sposób. Oni grają dla dziesiątek tysięcy, a my stoimy za sceną, nawet na, widzimy to wszystko z innej perspektywy. Zwiedzamy świat, widziałam miejsca, o których kiedyś uczyłam się w szkole. I wtedy zakładałam, że na tym się skończy, nie sądziłam, że zobaczę. Nikt nie sądził, mamo, ty też nie. Bo kto mógł wiedzieć, że ja…
- Ja wiedziałam – urwała mi, zamilkłam. – Wiedziałam o tym chyba od zawsze, kochanie.
- O czym…
- Że tak skończysz. Choć to może źle brzmi. – Uśmiechnęła się do mnie. – Zawsze byłaś taką niesforną dziewczynką. Nigdy nie chciałaś tego, co córki moich koleżanek. Spójrz chociażby na siebie i na Leandrę. Pamiętam doskonale pasję, z jaką opowiadałaś mi o muzyce, nowych płytach, koncertach.
- A ty milczałaś. Zawsze wtedy milczałaś…
- Bo nie wiedziałam, co mam ci powiedzieć. Ja się bałam, że to cię zniszczy, Caroline. Sama wiesz, jak bardzo to ryzykowne, sama wiesz, co się działo z twoim Stevenem. Ja nie chciałam, żebyś ty… I Jasper, on jest przykładem. Nie chciałam, żebyś mi umarła w taki głupi sposób… - westchnęła, tym razem ja milczałam. Chciałam słuchać. – Kiedy powiedziałaś nam w końcu, że wyjeżdżasz, że lecisz z Mary do Nowego Jorku, ja się załamałam. Wiedziałam już, że nie zrobię nic, a ty postawisz na swoim. Byłam absolutnie pewna, że jesteś gotowa na wiele, by trafić do takiego świata, do takich ludzi. I że Nowy Jork może być tylko swojego rodzaju…wymówką. I miałam rację. Tylko ja nigdy nie sądziłam, że ty poznasz tych wszystkich, o których mi opowiadałaś, siedząc na kuchennym stole. Tych, których ja w swojego czasu już znienawidziłam, myśląc, że oni mi tobą zawładnęli, zepsuli cię. Słonko.
- Jak się dowiedziałaś, że ja…
- Dowiedziałam się gdzieś…na początku osiemdziesiątego piątego właśnie. Przecież gazety tylko na takie rzeczy czekają, zawsze czekały. Artyści nigdy nie mieli tej prywatności. – Pobłażliwy uśmiech, litość w oczach. Wiedziała, że chciałam się z tym ukrywać. Może mnie trochę jednak ogłupiło, mhm. – Jak to było… „Kto tym razem postara się ujarzmić najbardziej toksyczny duet świata?”.
- Nie wierzę… - jęknęłam. Nie spodziewałam się czegoś tak żałosnego, ale to może wynika stąd, że nigdy też nie sądziłam, że jakakolwiek gazeta zainteresuje się moją osobą, a raczej moim życiem towarzyskim. A slogan jak najbardziej chwytliwy, niejeden celebryta zapewne o takim marzy.
- A jednak – zaśmiała się. – Ale na początku ja sama nie wierzyłam. Patrzyłam na zdjęcie i miałam wrażenie, że wariuję. Ale przecież ja te loki poznam wszędzie, wszędzie poznam ten zacięty wyraz twarzy. Jeszcze stała przy tym… A kiedy obok zobaczyłam zagubioną brunetkę, trzymającą się kurczowo tej drugiej cholery, to już nie mogłam, niestety, nie wierzyć.
- Jak zareagowałaś?
- Nie potrafiłam się wysłowić, Caroline, przysięgam. Autentycznie mnie sparaliżowało. Ale…tak jak mówię, ja nie byłam…zła. Nic. Chyba podświadomie czułam, że ty się nigdy nie zmienisz. I nie zostaniesz żoną prawnika. Albo lekarza. Chyba czułam, że ciebie nic już nie sprowadzi na spokojną drogę.
- To wszystko jest takie…chore.
- Jest, Caroline. Ale ty byś się inaczej nie odnalazła.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że to widzisz. – Uśmiechnęłam się i spojrzałam ku górze. Znów noc, znów pięknie, znów gwiazdy. – Czasem zastanawiam się, czy to nie jest tylko snem.
- Chciałabyś? – Objęła mnie ramieniem.
- Nie wiem. Powinnam?
- Sen może się nagle skończyć, a ty znów będziesz tkwiła w tym samym miejscu, gdzie niepostrzeżenie się zaczął. Z tym, że masz nikłe szanse, by powtórzyć to wszystko naprawdę. Nie w taki sposób, kochanie.
- Nie. – Spojrzałam po niej. – Bardzo bym nie chciała.

Joe
październik, 1987r.

- Chryste!
 Wpadła do pokoju znacznie szybciej niż sądziłem, że to zrobi. Zamknęła z hukiem drzwi, spojrzała na mnie z podekscytowaniem. Ciężko było mi ocenić, czy zaraz wybuchnie, czy zrobi coś równie niekontrolowanego. Położyłem gitarę obok siebie i zaraz po tym zostałem przygnieciony zaaferowanym ciężarem Madeline; patrzyła swoimi roześmianymi oczyma centralnie w moje, wbijając mnie przez to jeszcze bardziej w materac. Pierwszy raz widziałem ją w tak niepokojącym stanie, nie miałem pojęcia, czym było to wszystko spowodowane.
- Co, powiedz mi, o co chodzi? Bo naprawdę zacznę się bać – odparłem w końcu, spoglądając po niej w miarę swych możliwości.
- Tylko masz mi dać słowo, że będziesz milczał jak głaz, aż ja ci nie powiem, że możesz komukolwiek innemu o tym mówić!
- Kochana, ale zwolnij…
- Znów za szybka jestem?
- Grabisz sobie. – Zrzuciłem ją z siebie, w jednej chwili zmieniając nasze położenie. – Wiesz, że nikomu nie powiem.
- Ale to mnie puść najpierw, wierzę! – śmiała się, nie zostałem zatem przekonany.
- Nie buntuj się i nie walcz nawet, bo jestem silniejszy.
- Ale Caroline jest w ciąży!
 I tym zdaniem pokazała, że wyjątkowo okazała się być silniejsza, jeśli o tych walkach mówimy. Zostałem oszołomiony, a ta wykorzystała okazję, uciekając mi. Zostałem oszołomiony, choć już nawet nie wiedziałem dlaczego. Mówiąc, że „Caroline jest w ciąży”, równie dobrze można by powiedzieć, że Steven zostanie ojcem. I co mnie trafiło? Przecież to już był trzeci raz, kiedy docierała do mnie taka informacja. Z jednej strony, to zajebiście. Gratuluję, stary. Znów. Z drugiej strony… Życzę twojemu dziecku, by okazało się być tym szczęśliwcem, który będzie miał okazję dorastać znając zarazem swoją prawdziwą matkę, jak i ojca. Wiedząc, że ten nim jest. I by przetrwało w takiej pełnej rodzinie dłużej, jak trzy, cztery lata. Jakim ja byłem żałosnym hipokrytą, niesamowite. Bo czy to nie mój syn dorastał gdzieś, będąc pod opieką swojej nadpobudliwej, pazernej matki? Owszem – mój.
- Czyli mogę się domyślić, że Steven nie wie? – spytałem, patrząc z dołu na siedzącą przy mnie brunetkę. – Zresztą, nie zorientuje się, dopóki ta mu nie powie. Ale jej pogratuluję, dyskretnie. Chwilę im to zajęło.
- Ile w tobie jest cynizmu! – Kochanie, to było ode mnie od zawsze silniejsze, przyzwyczaj się już. - Nie wie, i słowo klucz, mój drogi, właśnie. ONA mu ma o tym powiedzieć. Wiec błagam, ale nie pij przy nim przez najbliższe dwa tygodnie, maksymalnie dwa. Jak się nie wysłowi do tego czasu, to ja mu powiem.
- Co tak długo? Przecież chyba nie boi się mu powiedzieć.
- To jest dość skomplikowane. – Nachyliła się, tym razem ona nade mną. – Ja to wiem z własnej dedukcji, ona tylko potwierdziła. W zasadzie, to jej największym problemem jest powiedzenie o tym samej sobie. Ona się jakby…boi tego…dziecka. Płodu… - Uniosła lekko brew. – Wiesz, co mam na myśli.
- Wiem, ale nie wiem nadal, czego ona się…
- Odpowiedzialności!
- Naprawdę?
- Na to wychodzi. – Podniosła się znów, zmieniła pozycję, aż w końcu położyła głowę na moim torsie, by móc kontynuować na spokojnie. – Chociaż ciężko to oceniać. Caroline jest trudną osobą, nawet dla mnie. Ale mówiła, że spanikowała, kiedy się dowiedziała. I w gruncie rzeczy…ona się boi mu o tym powiedzieć. Kocha go, on kocha ją, jasne, ale w niej wciąż są takie pozostałości po myśleniu dziewczyny, nie mającej żadnej styczności z kimś waszego, jego pokroju. Ona niby wie, że Tyler kocha swoje córki ponad wszystko, więc dziecko, które ona mu rodzi ma wręcz ponad sto procent gwarancji ojcowskiej miłości…ale taka panika jest chyba normalna. Zwłaszcza, że wszyscy mamy też na uwadze fakt, iż Steven jest nie do przewidzenia. I nikt nie wie, jak on może zareagować.
- Po niej bym się w życiu nie spodziewał czegoś takiego – zaśmiałem się. – A on będzie wniebowzięty, kiedy się dowie. Naprawdę nie ma się czym przejmować. Nawet dla samej tradycji, w tym przypadku to jest zbędne.
- Tak jej powiedziałam!
- Najwyraźniej nie jesteś wiarygodna. – Uśmiechnąłem się do niej, w odpowiedzi znów na mnie wpełza. – A tobie co dzisiaj?
- Ja też chcę. – Odwzajemniła gest, za którym mogła kryć się kolejna burza naszego stulecia. – Mieć dziecko.
 I wszystko by było, ale jej uśmiech, kiedy wypowiadała te słowa, docierające do mnie z rażącą siłą, zbił mnie z tropu. Zdezorientował mnie. Co tym razem wisiało w powietrzu?
- Madeline, ale przecież…
- Och, oczywiście, że wiem! Ale nie ma rzeczy niemożliwych, na pewno można coś zrobić, na pewno da się coś z tym zrobić i ty doskonale o tym wiesz, tak samo, jak ja wiem, że nie mówiłeś mi o tym wcześniej w obawie, że pomyślę, że naciskasz na mnie! – Poleciała, wszystko na jednym, acz piskliwym, wdechu.
 Wyjątkowo nie musiałem się zastanawiać, o co jej chodzi, bo istotnie, doskonale wiedziałem, o co. Jaka sama zauważyła, i słusznie. Sęk w tym, że nie byłem w stanie już za nią nadążyć. Jej wciąż wesołe spojrzenie wypalało we mnie niepokojąco duże dziury, ale ileż można tak milczeć.
- Mówią, że determinacja i chęć to połowa sukcesu, nawet ta większa część – zacząłem – i w moim, naszym, Aerosmith, przypadku to okazało się prawdą, dziwnym trafem.
- Kochaj się ze mną i po trzy razy dziennie, może w końcu przejdziemy przez tę beznadziejną blokadę!
- Madeline, wolnego, hej! – Nie mogłem się pohamować, ta noc była jakaś inna i do jeszcze innych niepodobna, nie mogłem się nie śmiać. – Tobie coś…
- Nic mi nie jest, ja po prostu nie wierzę, że jesteśmy bez szans, ja chcę, ty nawet bardziej. I nawet mi nie mów, że tobie by przeszkadzał taki układ, o jakim wspomniałam…
 Co gorsza, ona też się śmiała.
 Świat się walił.
 Całe szczęście, że się walił. Warto dodać, że walił się stary świat. Skąd w niej tyle siły, kiedy obudziła się w niej taka chęć?
- Perry, od tego zaczęło się wszystko, co w nas dobre! – Pomachała mi przed twarzą dłonią z zaobrączkowanym palcem. – Uwierz w nas jeszcze bardziej.
Chyba miała w końcu swoje szesnaście i pół roku.  Byłem szczęśliwy. Kocham ją.

czwartek, 9 kwietnia 2015

XXVI: Potęga skrzydeł chwały



Obiecałam! - wszystkiego najlepszego dla mojej kochanej Parry, dużo jajecznicy i tak dalej, WENY, czekam z niecierpliwością, i pisz nam - mi! - dalej tak pięknie, jak robisz to teraz. Dedykacja, naturalnie, dla Ciebie, haha!

A tak, chciałabym Was zaprosić na niedługi wstęp mojego Złotego Serca, świat tak odległy od Tego.
I dwudziesty szósty uwielbiam. Jest taki silny.

* *** *
***

Steven
lipiec, 1987r.

 W osiemdziesiątym czwartym nie myślałem o niczym innym, jak o nagraniu w końcu czegoś, co naprawdę pozwoliłoby nam wywołać słynny efekt „wow”. Bowiem nie dało się ukryć, że jeszcze tego, mimo wszystko, ale nie zrobiliśmy. Całe lata siedemdziesiąte były narwanym pisaniem piosenki za piosenką, niespójnym nagrywaniem, to miało być nieczyste, miało porwać, miało zainteresować i pobudzić innych do poznawania nowości, jaką my bez wątpienia byliśmy. A sześć albumów w dziesięć lat nie jest złym wynikiem. W osiemdziesiątym czwartym poznałem – znów – kobietę, która mnie zafascynowała. I na przestrzeni czasu ja już wiedziałem, że to jest fascynacja właściwa. Niedługo po tym, kiedy wdarła się we mnie i zniewoliła znów, odebrała mi kompletnie wolność, której i tak wiele nie miałam, ponieważ narkotyki, ale w tej niewoli było coś, co prawdziwie doceniłem po blisko trzech latach.
 „Rock In A Hard Place” nigdy się nie wydarzyło, wmawiam sobie. Za każdym razem, kiedy wspomnę cokolwiek o tej płycie, zostaję uciszany przez Joe’go, słowami „Nadal wolę nie mieć nic wspólnego z tą płytą”. Ciężko się nawet dziwić. „Done With Mirrors” nie jest lepsze, szczerze powiedziawszy, chociaż zostało przez nas nagrane już w warunkach, na jakie wszyscy czekali. Nas pięciu i czego więcej brakuje? Brakowało.
- Nie mamy tego – powiedziałem, patrząc przez siebie. – Brakuje nam…
- Nie mamy hitu – dokończył Joe, wstając przy tym z kanapy, podchodząc do okna. – W gruncie rzeczy nigdy takiego nie mieliśmy.
- Mhm…
 Miał absolutną rację, a ja się załamałem. Bo nie mieliśmy rewolucyjnego przeboju, a „Dream On” nie można było nazwać takim pod żadnym pozorem. Było zbyt prawdziwe. Nie mieliśmy czegoś, czego Perry się bał i czego chciał uniknąć, ale wówczas już wiedział, że jeśli tego unikniemy, to marnie z nami. Ale nie odważył się o tym powiedzieć, bo gdzieżby śmiał zresztą.
- My potrzebujemy, kurwa, komercji, Joe – rzuciłem twardo, po czym sam wstałem i podszedłem do niego. – Nie mamy czegoś, co można by zapamiętać nawet wtedy, jeśli ktoś by nie chciał tego ze wszystkich sił. Kurwa, no potrzebujemy mieć komercyjny kawałek.
- Potrzebujemy mieć dobry kawałek… - mruknął oschle. – I to nam wystarczy.
- Dobre kawałki mamy i tak.
- Jak widać nie o…
- A kto powiedział, że komercyjny kawałek nie może być gigantem muzycznym?
 Nikt tego nie powiedział, nawet on nie odparł już na ten dyskretny atak. Wiedział, że mam rację, wiedział, że bez tego się nie obejdzie i wiedział, że i tak nagramy coś właśnie komercyjnego. Po prostu było nam niezbędne.

***

- Kiedy to napisałeś? – spytał mnie zaledwie tydzień później. I chyba po raz pierwszy w ogóle nie ukrywał zaskoczenia, ni tego, że był pod wrażeniem.
- A co?
- Bo to jest zajebiste, Steven. – Uniósł wzrok znad kartki i spojrzał na mnie swoimi ciemnymi oczami, potrząsnął głową. – Już nawet nie pytam o inspirację.
- Jest więcej, jak jedna, mogę dodać.
- Więcej?
- Więcej. – Posłałem mu lekki uśmiech, odbierając od niego swój tekst.
- To może powinienem pytać?
- Wiesz, Joe, od jakiegoś czasu obserwowałem kilka relacji. Wierz mi lub nie, ale pierwsze wersy mają już blisko trzy lata, mniej więcej.
 Zamilkliśmy na chwilę.
- I co ja mam ci powiedzieć na to…
- Teraz ty musisz tylko z muzyką coś jeszcze zrobić.
 Uśmiechnął się niepewnie, patrząc gdzieś w podłogę, zrobiłem to samo, widząc jego zakłopotanie. Niejeden raz mieliśmy spięcia, bywało, że przez tygodnie się nie widzieliśmy, czasem i nie rozmawialiśmy. Jednak bardzo dobrze wiedzieliśmy, zarówno on jak i ja, że tylko razem nas stać na coś klasy światowej. Był moim bratem, mogłem go nienawidzić, ale nic by nie zmieniło faktu. Rodziny się, rzekomo, nie wybiera. Kto wpaja w nas takie bzdury?

Dee
sierpień, 1987r.

- Już, już, już, już, już, no już… - powtarzałam nerwowo, kiedy zbiegałam na dół po schodach, machając przy tym niezdarnie rękoma. Żyjąc w tym domu nie dało się na spokojnie pomalować paznokci, miałam kolejny dowód na to. – Już…
- Pani Perry, nie uwierzysz! – Wpadła mi bezceremonialnie do przedpokoju i przeszła do salonu, nawet nie zwracając na mnie szczególnej uwagi.
 Popatrzyłam za nią ze zdezorientowaniem i zamknęłam drzwi z powrotem. Caroline nie miała nigdy wobec mnie poczucia jakiejkolwiek krępacji, nie pierwszy raz zdarzyło się, że tak po prostu wtargnęła mi do domu, wpędzając mnie tym w stany przedzawałowe. Z trudem wyrzucałam z siebie pytania w stylu skąd ma klucze, jak tu weszła. Na co beztrosko odpowiadała, że mój mąż jej dał. „Jak to?” – pytałam. „Siedzi ze Stevenem i działa twórczo, więc uznałam, że co ja sama będę, skoro mogę być tu” – odpowiadała. „Tak po prostu ci je dał?”„Tak, on mi przynajmniej ufa, Dee”. Kiedy z kolei starałam się bronić, że skoro wie, że ja jestem w domu, to nie ma potrzeby brania od niego kluczy, ponieważ przecież ja, do cholery, jestem i wpuszczę ją, jeśli tylko zacznie się dobijać do moich drzwi. „Jak siedzisz na górze i się zamyślisz, to za nic w świecie być nie usłyszała ani pukania, ani dzwonka” – ucinała, zostawiając mnie już bez żadnych sił. Najwyraźniej musiałam to zaakceptować. Już nawet powoli się przyzwyczajałam.
- W co nie uwierzę? – spytałam, wchodząc w końcu za nią do salonu. – Napijesz się czegoś?
- Wody, soku, czegokolwiek, byleby zimne, Madeline! – pisnęła.
- A w co nie uwierzę?
- Przynieś najpierw, co masz przynieść, a potem ci powiem. A raczej pokażę, sprawniej pójdzie.
- W porządku… - Wycofałam się znów, tym razem do kuchni. Pierwszym kursem przyniosłam dwie szklanki, drugim zimny sok z jabłek, który ostatnio był moim jedynym takim źródłem życia. – Dobra, mów. – Usiadłam przy niej na naszej kanapie i wlepiłam w jej dumną twarz swoje poszarzałe oczy. W dumną twarz. Odniosła jakieś kolejne znaczące zwycięstwo?... Co tym razem?
- Masz! – Rzuciła w moją stroną gazetą, którą tak znikąd wzięła, miałam wrażenie.
- Aż się boję, co tam znajdę. Uspokój mnie jakoś.
- Madeline, możemy być w końcu dumne… - Uśmiechnęła się szczerze.
 Skinęłam głową i niepewnie spojrzałam na pierwszą stronę. „Wyżej niż kiedykolwiek wcześniej” – jak krzyczał nagłówek. Wiedziałam już wszystko, a zdenerwowana byłam również jak nigdy wcześniej. Czy po tylu zażartych wojnach, obrazach, krzykach, bezsilności, i całej reszcie, w końcu się udało? Czy w końcu krew, pot i zły nie zostały nadaremno rozlane, Boże, czy tak mozolna droga w końcu się skończyła tym nieszczęsnym garnkiem złota?
- No piękne… - szepnęłam.
- Już wiesz, widzę! Ale idź dalej!
 Zaśmiałam się krótko i kręcąc głową kartkowałam gazetę, by dotrzeć w końcu do stron docelowych. Niesamowitym było dla mnie zobaczyć ich w końcu wszystkich razem na zdjęciu, na którym nie było nic wymuszonego, panowie byli autentycznie szczęśliwi, a z twarzy można było wyczytać chęć i rządzę wstrząśnięcia tym wszystkim tak, jak jeszcze świat nie widział. Po „Done…” wszyscy zwątpili w ich siły, stracono wiarę, że Aerosmith jeszcze kiedyś coś pokaże. Przez wielu zostali sklasyfikowani jako gigant lat siedemdziesiątych, którego gwiazda zgasła zaraz po nastaniu nowej dekady. Osądzono, że ich rozbicie zadecydowało o tym, że nie stworzą już niczego dobrego. Nie chciałam wierzyć w to wszystko i ja, ale było mi coraz ciężej. Anthony nie pokazał mi przedpremierowo żadnego utworu, który miał trafić na najnowszą płytę, nie rozmawiał ze mną o niej wiele, co nie cieszyło mnie, oczywiście. Zresztą, mieliśmy niby inne sprawy na głowie. Pracę nad albumem trwały praktycznie odkąd wróciliśmy z poprzedniej trasy. A zatem on mógł sobie najpierw tworzyć i zbierać gratulacje, kiedy na jaw wyszło, co wyjść miało, ja mogłam się cieszyć i być spokojną, zbierać kolejne gratulacje. Pod koniec lipca osiemdziesiąt siedem wzięliśmy ślub, którym moja mama żyła, odkąd tylko zobaczyła na moim palcu pierścionek. Bo i ten w końcu dostałam, jakżeby mogło być inaczej. 
 A tydzień temu światło dzienne ujrzał kolejny album studyjny, ochrzczony „Nieustającymi Wakacjami”. Przed wydaniem podchodzono do tego jak do jajka. Wszyscy – fani, krytycy, media, muzycy, my i samo Aerosmith – byli z jednej strony zainteresowani tym, co zespół pokaże po dwóch latach, zwłaszcza, że tym razem współpracowali jeszcze z Desmondem Childem. Ale z drugiej strony każdy się bał. Bo poprzednia płyta też miała być tą wielką, a co wyszło, to wszyscy już wiedzą. Co się stało tym razem… Łapczywie wychwytywałam z tekstu artykułu, na który Caroline mnie naprowadziła, kluczowe zdania. „Wystarczył im zaledwie tydzień, by powrócili na szczyt”; „Aerosmith na wszystkich listach przebojów”; „Zbliżająca się na dniach trasa z coraz bardziej rozchwytywanym Guns N’ Roses”; i tak dalej, i tak dalej. Aż do najważniejszego - „Rozpostarte nad światem, białe skrzydła Aerosmith oślepiają krytyków. Triumfalne przebicie się ponad szczyt, okupowany przez młodych artystów. Możemy już śmiało odetchnąć: wrócili”. I już nie odejdą - dodałam w myślach.  
- Oczywiście wyszczególnione dwa arcyporywające dzieła, Dude i Rag Doll – zaśmiałam się, kładąc sobie gazetę na kolanach i pochyliłam się w stronę ławy, nalałam soku.
- No jednak są chwytliwe, nie powiesz, młoda.
- Nie, nie powiem. Łapią zarówno rytmem, jak i tekstem. – Puściłam do niej oczko. – Chociaż moje i tak jest Heart’s Done Time – zaśmiałam się.
- Ta, nawet masz o tym wspomniane. – Wywróciła teatralnie oczami i ruchem głowy wskazała na leżące u mnie piśmidło.
- Ale to i tak nie jest Angel…
- Wiesz, Madeline, ja słyszałam niektóre wersy stamtąd już te parę lat temu, ale w życiu bym nie pomyślała, że… - Spoważniała, zmiękła, a to nie zdarzało się często. – Nie sądziłam, że stać go na taki tekst. To znaczy jasne, że wiedziałam, że stać go na takie uczucie, ale bym nie podejrzewała, że napisze coś takiego, że powstanie taka mocna ballada, która trafi jeszcze na tak potężny album. Bo chyba mogę o nim tak powiedzieć.
- To jest gigant, Caroline, ależ nie ma co! To jest zdecydowanie punkt zwrotny, oni zrobili coś, czego nikt już się po nich nie spodziewał i dobrze wiemy, że z nami włącznie. Bo ja osobiście w taki cud nie wierzyłam – zaśmiałam się.
- Joe wie, że nie miał wsparcia?
- Miałam mu powiedzieć po ślubie, ale jest tak miło, że uznałam: po co to psuć!
- Jaka wygodnicka!
- Zaradna życiowo...
- Mhm, o pani Perry też gazety tam pięknie wspominały.
- Wiem, czytałam. Że bardzo dobrze wyglądam.
- Złej by nie wziął – odparowała wzniośle, pokazując mi język. – Że tak sobie zauważyć pozwolę.
- A weź się!
- O, kochana – zaśmiała się, kręcąc głową. – A… A do kolejnej drogi gotowa?
- Tak, ja zawsze. Pewnie. Tylko mnie Azja zbiła z tropu, wiesz, niemało zaskoczona byłam, kiedy zobaczyłam Tokio, w ogóle Japonię. Przecież to jest jakiś kosmos, w życiu bym nie powiedziała. Nawet nie wiem, skąd u mnie taki szok.
 I o ile Japonia była dla mnie szokiem, o ile bałam się nawet tam polecieć, to i tak większym strzałem był dla mnie zespół towarzyszący. Guns N’ Roses było mi zespołem bardzo bliskim. Kiedyś powiedziano mi, bym zapamiętała sobie nazwisko McKagan, a ja to zrobiłam. Nie zastanawiając się nad tym w żaden głębszy sposób. W osiemdziesiątym szóstym w całych Stanach zaczynało poważnie wrzeć na wszelkie wieści o dzieciakach z Los Angeles, a dokładniej o najniebezpieczniejszych dzieciakach z wylęgarni bękartów – Sunset Strip. Kiedy doszły do mnie wieści, iż jednym z nich jest chłopiec nazywany Duff McKagan, zaczęłam się śmiać. Znów pomyślałam o mojej biednej Madison, zastanawiałam się, czy dziewczyna rzeczywiście wiedziała, że tak będzie, czy po prostu wierzyła i się stało. Ale pewne było, że nie stało się od tak. O ile kiedyś w Aerosmith dostrzegłam Stonesów, o tyle w Gunsach dostrzegłam Aerosmith, co było dla mnie fenomenem. Zachwycili się nimi i nasi panowie, dlatego też chętnie wzięli ich ze sobą na trasę. I tak oto oni mieli godny suport, a młodzi mogli się ekscytować występami przed swoimi bożkami, przy okazji pokazać się światu.
 A jeżeli ktokolwiek spytałby się któregokolwiek z członków perły Los Angeles, cóż musiało się stać, że tak zaraz-już Geffen podpisał z nimi kontrakt, ten tylko skiną głową i, chcąc lub nie, z uznaniem mniejszym lub większym, z radością lub zażenowaniem, ale powie, że Wakeford. 
 Ja padłam ofiarą tego, co chłopaki robili. I chciałam, by nagrywali, chciałam, by dostali to, co im się zupełnie należało. Stawiłam się któregoś dnia u Geffena, z którym miałam okazję się dobrze poznać. Porozmawialiśmy na spokojnie, naturalnie, pośmialiśmy się, napiliśmy się, wymieniliśmy się argumentami, szantażem, że zniechęcę do niego Aeromsith, jeśli nie weźmie Guns N’ Roses pod swoje skrzydła, bardzo w tym świecie wpływowe zresztą.
- Idź do diabła, kochana, ale naprawdę potrafisz mamić mężczyzn. Wakeford. – Pokręcił głową pod koniec naszej dyskusji. – Albo raczej Perry, daruj.
- Jesteś pierwszym, który mi to powiedział – zaśmiałam się, krzyżując ręce na piersiach. – Ale rozumiem, że wygrałam?
- Wygrałaś, wygrałaś. Myślałem nad nimi od jakiegoś czasu, ale…to jest ryzykowne. Oni są narwani, młodzi, mali, oni mogą za bardzo dać się temu wszystkiemu ponieść i nie podołać, zdajesz sobie z tego sprawę, Madeline. I mogę być pierwszym, ale to nie moje nazwisko przy twoim.
- Zdaję sobie sprawę, ale oni sobie poradzą. Jestem przekonana, że tak. W zasadzie dałabym się pociąć za to, zaufaj mi, wiem, co mówię. Zawsze wiem.
- Nie mam w zasadzie podstaw, by ci nie ufać… - powiedział, spoglądając w swoje papiery. – Chociaż się boję, każdy nasz błąd może bardzo wiele kosztować, niewyobrażalnie bardzo, Madeline. To są poważne inwestycje i pieniądze. A Guns N’ Roses nie są po…
- To mogą być niepoważne dzieci, ale na pewno są poważnym zespołem. David, wytwórnia nic nie straci. Nic.
- Kto nie ryzykuje ten nie wie, mówią…
- Dokładnie. I ja mam jeszcze prośbę – rzuciłam, spojrzał na mnie pytająco. – Powiedz im, kto cię nakłonił do tego. I jeszcze dorzucę obietnicę, że niczego więcej od ciebie już wymagać nie będę.
- Powiem. I najwyżej na ciebie winę zwalę, jak nie wypali. – Uśmiechnął się. – A ty możesz przekazać narzeczonemu, że jak spieprzą „Permanent Vacation”, to osobiście rozwiążę ten zespół.
- Dziękuję. – Odwzajemniłam gest, podeszłam do niego, widząc, że sam podnosi się z fotela. – I przekażę. Nawet ci pomogę, jeśli i to położą.
 W odpowiedzi zaśmiał się - wiem, że była tam aprobata - po czym szarpnął się nawet, by mnie przytulić, widząc mój zapał, że właśnie tego chcę. 
 Po tym wszystkim wyszłam z biura, potem wielkiego gmachu wytwórni. I przyrzekłam sobie, że nigdy więcej Kalifornii, nie dla mnie to miejsce, absolutnie. Nie zastanawiałam się, co powiem Anthony’emu. Nie musiał przecież wiedzieć wszystkiego. Może miałam potrzebę zniknąć na te trzy dni.
- Dee, hej, wróć do mnie. – Z zamyślenia wyrwał mnie głos Caroline. Wróciłam do Nowego Jorku, jednak tu lepiej, jak w Los Angeles.
- Caroline, koniec tego dobrego, nie wiem, czy chcesz, bym wracała – wypaliłam, rzuciłam jej mocne spojrzenie.
 Miałam dla niej coś, miałam dla niej cios. Wiedziałam, że mnie za to zabije albo żywcem gdzieś zakopie, nie odda kluczy do mojego domu, wiedziałam, że wpadnie w szał, na pewno wewnątrz siebie. Ale ja musiałam to zrobić, męczyło mnie to, jak bardzo Hadley była uparta i wiedziałam, że jeśli ja nie wezmę spraw w swoje ręce, to nikt tego nie zrobi i ta umrze z marnym uczuciem niespełnienia. Nie można było zaprzeczyć, że odkąd Perry mi się oświadczył, stałam się kobietą tak wpływową, że Margie mogła być ze mnie najdumniejsza w świecie.
- Twoi rodzice stawią się w Nowym Jorku za tydzień.
 I poszła mi kolejna szklanka, którą ta wypuściła równocześnie z moim zakończeniem zdania. Nie wiem, czy zrobiła to zamierzenie, czy nie, ale na pewno dało mi do zrozumienia, że zaraz i ja mogę pójść w taki sposób.
- Nie zrobiłaś tego.
 A ja niestety, ale to zrobiłam.

Caroline  

  Nie spałam przez prawie całą noc, udało mi się zasnąć może przed piątą, o szóstej jednak wstałam, wtedy też wypaliłam pierwszego papierosa z nowej paczki. O drugiej w południe wyrzuciłam już pusty kartonik do kosza w kuchni. Paliłam rano w wannie, strzepując nerwowo pety do szklanej popielniczki, trzymanej przez siebie na kolanach, wynurzających się bojaźliwe z idealnie białej wody. Nie sądziłam, że użyję kiedykolwiek tych nędznych antystresowych, odprężających rzekomo, płynów do kąpieli. Paliłam i w oczekiwaniu na gwizd czajnika, paliłam nad kubkiem mocnej kawy, paliłam, wyrzucając wszystkie ubrania z szafy, szukając czegoś, czego raczej w niej nie było. Paliłam w południe, lecąc szybko do najbliższego sklepu po dobre białe wino, eleganckie najlepiej. Paliłam, krążąc bez celu po kuchni, salonie.
- Przecież nie może być aż tak źle – odezwał się w końcu Steven, siadając na stole w kuchni.
- Nie jestem w stanie wyczuć tego, co będzie. – Wypuściłam papierosowy dym przed gdzieś w sufit, założyłam nogę na nogę, siedząc na blacie, naprzeciw stołu. – Nie wiedziałam ich blisko dziesięć…lat.
 Powiedziawszy to, zakrztusiłam się kolejnymi kłębami tytoniowej chmury, wytaczanej ze swych gorzkich ust. Dotarł do mnie ogrom słów. Trafiło mnie centralnie między oczy to, co właśnie się stało. Nigdy o tym nie myślałam. Ale dokładnie dziewięć lat temu opuściłam Cambridge, zostawiłam dom pod koniec sierpnia siedemdziesiąt osiem. Poleciałam z Mary do Nowego Jorku i zapomniałam na kilka dobrych lat o tym, co zostało za mną. I wszystko było tak jak sobie zaplanowałam, matka mi nie robiła wyrzutów, nikt nie prawił kazań, ojciec nie karcił wzrokiem. Byłam bez nich i beztroska do osiemdziesiątego czwartego, do czasu pojawienia się Madeline. Której rodzice żyli kawałek za miastem, na obrzeżach. Patrzyłam, jak Dee wychodzi z mieszkania Lei, potem do niego wraca, opowiada zwyczajowo o tym, co w domu. Pamiętam, jak drżał jej głos, gdy mówiła mi o pojednaniu się z matką, że w końcu ta się otwarła na nią i oto była Margie, która wcale nie odeszła na zawsze. I w końcu pamiętam wzruszenie na twarzy Marjorie, kiedy widziała swoją córkę na ślubnym kobiercu. Jak kręciła z niedowierzaniem głową, bo ta przyjmowała nazwisko mężczyzny, o którym myślała w specjalny sposób od ponad piętnastu lat. Marjorie mogła być dumna z córki. Gdyż pracowała, okładki się przyjmowały z wielkim entuzjazmem, gdyż weszła do wirującego świata i nie dała mu się zgubić. A ja widziałam to wszystko, stojąc z boku. Patrzyłam kątem oka, nie chciałam inaczej, nie wiedziałam jeszcze wtedy, dlaczego nie. Ale wszystko było od początku tak dziecinnie proste. Byłam bardziej dumna od swojego ukochanego, nie chciałam przez to patrzeć w lustro, jak do tego doszło, kiedy to się stało?
 Ja tylko tak beznadziejnie bardzo zapragnęłam mieć matkę…
- Ale nikt ci nie bronił ich widzieć, kocie – rzucił, a ja błyskawicznie wbiłam swoje granatowe oczy w jego poważną twarz.
- Ja nie chciałam być słaba… - szepnęłam. Skinął na mnie głową, obruszyłam się nagle; ciemnoszare wióry papierosowe spadły na moje uda, ciemne jeansy, westchnęłam bezradnie, strzepując je do popielniczki.
- I co to z tobą zrobiło, z wami…
- Odcięło nas od siebie. Na moje własne życzenie.  
- Hadley, Hadley...
- Mam trzydzieści lat. – Wcześniej też nie zdawałam sobie z tego sprawy, choć to już pół roku. – I ja potrzebuję ich miłości…
 Znaczący wzrok.
- Zburz ściany między wami.
- W końcu nie będę tego utrudniać.
- Odstaw na bok swoją… - Spojrzał na mnie uważnie. – Dumę.
- Wystarczy. Już wystarczy. – Zeskoczyłam z blatu i podeszłam do bruneta. – A ciebie kocham.
- Aniele. – Uśmiechnął się do mnie, odgarniając mi loki z czoła. – I nie pal już tyle, co?
 Odwzajemniłam pobłażliwie jego gest, nie chciałam tak. Coś dobrego się stało, ostatnio wiele tego. Chciałam ich już zobaczyć, chciałam wiedzieć, co zrobiła Dee, że ich tu ściągnęła, chciałam wiedzieć, co w Anglii, chciałam im opowiedzieć o całym swoim życiu, chciałam im opowiedzieć, jak cudowne córki ma Steven, chciałam im opowiedzieć, kim okazał się być on sam. Chciałam im opowiedzieć, co u moich dziewczyn. Chciałam im opowiedzieć, co u Zacka i Marjorie, Mary.
 I chciałam spytać, co u nich.
 Chciałam im powiedzieć, że ich kocham. Że nigdy nie przestałam.
 I chciałam przeprosić. Wreszcie zrobić to naprawdę. I nie za swoje serce.
 A za samą siebie.