czwartek, 23 kwietnia 2015

~ tajemnice radosne: Steven Victor Tallarico


Wyszło tak ładnie. A tak się bałam.
Koniec tych tajemnic.

* *** *
***

Miałem własne problemy

 I mam do tej pory. Ale to nieważne. Urodziłem się w czterdziestym ósmym i na niedługo po tym już jasne było, że ten świat jest dla mnie zbyt nudny. Wiedziałem o tym ja sam, a mój historyczny upadek do króliczej dziury tylko mnie – i nas wszystkich – w tym utwierdził. Zupełnie jak było z Alicją, chyba każdy zna tę historię. Ale o ile Alicja spotkała tylko na swojej drodze wkurwiającego królika, który doprowadzał ją do regularnego szału, ale jednak fascynował, bo ta wciąż miała go gdzieś na swoim umyśle, o tyle ja spotkałem wkurwiającego Joe’go, który nigdy nie przestał mnie do szału doprowadzać. Chociaż przyzwyczaiłem się, inaczej oszalałbym sam ze sobą.
 Ale rzecz teraz też nie w tym.
 Snując się jako dzieciak po zielonym i spokojnym Sunapee, dorastając w nim, zastanawiałem się wciąż nad sobą samym i miałem miliony pomysłów, co robić, jak i jeszcze w taki sposób, by być z tego zadowolonym. A w przerwach od tych rozważań, grałem na pianinie, czego nauczył mnie tata. W tym domu od zawsze była muzyka, ale przez pewien okres mojego życia nie myślałem o niej w żaden głębszy sposób, później nastały czasy, kiedy zaczęła mnie interesować, lubiłem jej po prostu słuchać, grać to, co chciałem. Aż w końcu coś pękło, to stało się na dniach i nawet nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy powiedziałem sam w sobie: Będę takim, by kiedyś to moje utwory grali z pasji, a potem i z czegoś jeszcze. Klawisze mi nie starczyły, przyszła perkusja, przyszedł i głos, który mam, jak się okazało. Albo przynajmniej miałem w sobie tyle determinacji, żeby zrobić wszystko, by go mieć. Prawdopodobnie wtedy spojrzałem też w lustro i wiedziałem, że jeśli już, to po trupach do celu. Chcesz byś kimś, czy jednym z wielu…
 Nowe życie.
- Szukam… Nawet nie szukam. Chcę założyć zespół, uznałem, że ty pewnie byłbyś zainteresowany – powiedział do mnie czarnowłosy chłopak, stojący pokracznie na trawniku przy moim domu. – Wyszedłem z założenia, że Steven Tallarico będzie zainteresowany. A na pewno ja jestem, by on był.
- Mówisz… - Spojrzałem po nim, odsuwając się przy okazji od ojcowskiego auta, które myłem, mając w tym pewnie jakiś swój interes. Chłopak skinął energicznie głową, a ja stawałem się coraz bardziej skłonny do przystania na jego propozycję. Ostatnio nic się nie działo. – A co bym robił? Bo zakładam, że ty raczej to, co ci idzie najlepiej.
 Uśmiechnął się do mnie, nie pomyliłem się.
- Myślałem o perkusji, chyba nie jesteś zaskoczony.
- Nie…
 Nie byłem zaskoczony, ale nie byłem też szczególnie przekonany, czy chcę to robić, czy w ten sposób. Grać na niej potrafiłem, fakt, ale ciężko powiedzieć, dlaczego. Odkąd wyszło, że mogę manewrować własnym głosem, wszystko inne przestało być dla mnie ważne, na pewno nie do takiego stopnia. Joe nie słyszał, jak śpiewam. Ale Sunapee owszem.
 Nie potrzebowano lat ani nawet miesięcy, bym stał się rozpoznawany w okolicy. Młodzi mnie kojarzyli, śpiewałem raz tu, raz tam. Zmieniałem zespoły średnio co tydzień, tak naprawdę nie było żadnego zespołu. Grupy formowały się z przypadku, a my, muzycy, przewijaliśmy się bez przerwy między nimi, nie wiedząc za bardzo, co z sobą zrobić. Pewne było jedno: wielu chciało, bym śpiewał z nimi. Dało mi to do myślenia; skoro chcą tu, mogą chcieć i gdzieś dalej. Spojrzałem znów po milczącym brunecie, wyczekującym wciąż na ciąg dalszy mojej wypowiedzi. Czy się zgodzę? Miał taką nadzieję, dobrze wiem, ha. A patrząc tak na niego, na wszystko, co wokół mnie, zobaczyłem w głowie szalejącą na scenie Woodstocku Janis, obcującą z mikrofonem jak z najważniejszym człowiekiem jej życia. Z jaką pasją robiła to wszystko, jak bardzo chciała, jak kochała. Miała głos nie jak perła, to by wcale nie było intrygujące. Była cała porysowaną perłą, to właśnie uczyniło ją wieczną królową! Czyste brzmienia jak łzy już dawno przestały być uznawane za jedyne słuszne. Jagger nie był jak zła pod żadnym względem. Żaden z nich nie był, już nie. Dlaczego zatem nie próbować? Nie byłem gorszy, nie mogłem nawet przez chwilę tak pomyśleć. Stałem w miejscu, z którego mogłem jeszcze zajść wszędzie. Byłem w wieku, w którym jeszcze mogłem zostać każdym. Tak, to był ten czas.
- Zgadzam się, Joe – rzuciłem w końcu, a ten skierował gwałtownie głowę w moją stronę. Już nie musiał szukać odpowiedzi w trawie, namyśliłem się. – Ale pod warunkiem. Jednym.
- Dajesz.
- Ja będę śpiewał.
- Grając?... – Potrząsnął głową. Nie spodziewał się tego, zrozumiałe.
- Nie. Ja chcę tylko śpiewać. Chcę stać na scenie i opowiadać ludziom o…tym wszystkim… - Speszyłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo ten przeszywa mnie ciemnymi oczami. Analizował dokładnie wszystko, co mu powiedziałem, kalkulował, jak może to wypaść, teraz to wiem i to.
- Nie wiedziałem, że śpiewasz.
- Ja długo też nie wiedziałem. Ale nie zawiodę, to masz pewne.
- Wierzę ci. Wszystko można wyrobić zresztą.
- Dokładnie…
- Ale tutaj niczego nie zrobimy, Steven. To jest ze małe dla nas – skomentował, zbijając mnie z tropu. Miał rację.
- A masz kogoś poza mną? Tak że zapytam.
- Mam basistę. To znaczy on jeszcze o tym nie wiem, ale zgodzi się. Można na nim polegać. Teraz ty mi zaufaj.
- No ufam, ufam… Ale co z…
- Boston. Założyłem, że tam będzie najlepiej. I teoretycznie nam najbliżej.
- Ty masz już wszystko zaplanowane? I bardziej ode mnie?
- Nie wykluczam tego. – Uśmiechnął się zacięcie. Mógł mieć. Miał coś więcej, coś, co z kolei ja dokładnie przetworzyłem po jednym z naszych wcześniejszych spotkań. Miał predyspozycje do czegoś, co moim zdaniem, w muzyce i zespołach było absolutnie niezbędne… - Chyba Boston nie jest ci żadnym problemem?
- Nie, skąd – wypaliłem, choć tak naprawdę przeprowadzka z dnia na dzień, prawie że, nie była może szczytem marzeń moich i nikogo z mojego otoczenia, ale nieważne. – Mam inne problemy.
 Bo w końcu miałem. I takiego brata, o jakim marzyłem, też już miałem. Przynajmniej szczerze w to wierzyłem.

Forma szkatułkowa, życie w życiu; czy ja byłem odpowiedzialny?

- Joe, Bebe jest w ciąży! – krzyczałem gdzieś spomiędzy narkotykowych wymiarów w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.
- Perry, Cyrinda jest w ciąży! – krzyczałem i pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy prawdziwa beznadzieja dopiero docierała pod drzwi mojego domu.
- Kurwa – krzyknąłem i na jesień osiemdziesiąt siedem, kiedy w końcu zastałem swojego gitarzystę samego w swoim pokoju, a nie zdarzało się to często. – Kurwa, stary, Caroline jest w ciąży.
 Do trzech razy sztuka, mówią. I chyba coś w tym jest. Ale za każdym razem, kiedy leciałem na złamanie karku do swojego nieszczęsnego brata, by powiedzieć mu o tym, o czym sam właśnie się dowiedziałem, ten tylko patrzył na mnie z przerażeniem. Często patrzyły tak też na mnie matki moich dzieci, wszyscy inni. A ja nie rozumiałem, skąd te drętwe i zimne reakcje. Dlaczego nikt tak naprawdę niczego nie okazał? O, no pewnie. Nie wiadomo przecież, czy należy się śmiać, czy może płakać. Steven Tyler będzie miał dziecko. Ten zwyrodnialec, ćpun, sukinsyn. Ten nikt, choć na ustach całego świata. Wylansowany i godny podziwu, ale tylko na scenie, kiedy zgasną światła – bój się Boga! Najgorsze jest to, że nawet ciężko byłoby mi się z nimi wykłócać, że nie mają racji. Musiałem przyznać w końcu przed samym sobą, że te wszystkie zarzuty wcale nie były bezpodstawne, czego ja bardzo bym chciał. Ale niemożliwe, za późno. Świat poznał się na mnie. Tylko szkoda, że z czasem zaczął widzieć to, co chciał, nie to, co było naprawdę. Nastały lata, że nikt nie widział już we mnie człowieka. Stałem się gwiazdą. Cudownie, przecież o tym marzyłem, chciałem być sławny. Zapracowałem sobie na to, spełniłem marzenia. Czegóż więcej chcieć. W końcu byłem tą gwiazdą. I najwyraźniej bycie pierdoloną gwiazdą gryzie się z byciem człowiekiem. Nikt nie widział, że jestem nieszczęśliwy. Nikt nie widział, że cierpię, że z dnia na dzień jestem bliższy śmierci, a Aerosmith już dawno zaryło dziobem w ziemię i nie może się podnieść. Część z nas odeszła, a ci co pozostali, postradali siły na podnoszenie czegoś, co było aż tak wielkie. Było. Kiedyś było. Zostały tylko narkotyki, jeszcze więcej, wiecznie martwa twarz, martwy umysł, martwe wizje na przyszłość, którą kiedyś przecież miałem tak rozbudowaną. Nie dbałem o nic.
 Chociaż Liv pojawiła się na świecie jeszcze przed jego rozłamem dla mnie. Bebe urodziła mi ją w siedemdziesiątym siódmym. Sam już nie wiem, czy to nie powiedziane na wyrost. Urodziła ją, kiedy już nie była ze mną, odeszła, będąc w ciąży. Rozstaliśmy się, choć tak na dobrą – załóżmy – sprawę, trudno tak oceniać. Nasz związek był bardzo specyficzną relacją, im dłużej nad tym myślę, tym większe moje odczucia, że nigdy nie byliśmy parą. Byliśmy jak przyjaciele, bardzo dobrzy, którzy czasem lądowali ze sobą w łóżku, nawet nieświadomie. Chadzałem z nią po różnych imprezach, pokazywaliśmy się w znanym towarzystwie, jeździła ze mną na trasy. Kochałem ją, nie mogę zaprzeczyć. Ale nie kochałem jej chyba jako kobiety, z którą mógłbym całe życie spędzić, to miejsce czekało wciąż na inną… Bebe uznała, że lepiej dla nas wszystkich będzie, jeśli w tym miejscu się rozstaniemy. Ona weźmie dziecko, wychowa je w bardziej ludzkich warunkach. Nie odbierze mi, naturalnie, żadnych praw do małej, będę mógł się z nią widywać, kiedy chcę. Przecież jest moja. Jedynie raz straciłem grunt pod nogami: wtedy, gdy powiedziała, że Liv przyjmuje nazwisko jej partnera, jego będzie znać jako ojca. A ja zostanę jej wujkiem. Uznała, że tak będzie bezpiecznej, przynajmniej na pierwsze lata. Nie podobał mi się ten pomysł, ale byłem zbyt oderwany od rzeczywistości, by się kłócić. I tak nie byłbym wtedy wiarygodny… Ale jednak nie, lata mijały, a ja wciąż byłem wujkiem niewiadomego pochodzenia.
- Liv, wiesz, muszę ci coś powiedzieć – zacząłem, idąc z nią spokojnymi obrzeżami miasta. Na niedługo po mojej znaczącej rozmowie z Caroline, tej spod majowego nieba nocy Sunapee, uznałem, że już dłużej tego nie będziemy drążyć, a moja córka jest na tyle duża i mądra, że może spokojnie poznać prawdę. Dlatego wziąłem ją na spacer, korzystając z ciepłego lipcowego popołudnia. Nie mówiłem nic Bebe, nie wiedziała, że powiem małej wszystko, co przed nią było ukrywane od początku jej życia. Wiedziałem, że ta by się nie zgodziła. A ja już nie mogłem, po prostu nie. – Coś ważnego.
- Co mi powiesz? – spytała, uśmiechając się do mnie szczerze. Odgarnęła z czoła swoją za długą grzywkę i zadarła główkę ku górze, spojrzała po mnie.
- To jest nietypowa sprawa, kochanie, ale wierzę, że jesteś już wystarczająco duża i bystra, by to zrozumieć…
 Dojrzewała szybciej, to pewne. Obracała się w towarzystwie zdecydowanie różnym od tego, jakie znały jej rówieśniczki.
- Oczywiście, że jestem!
- Wiem, w zasadzie ja to wiem, nie wierzę. – Uśmiechnąłem się pobłażliwie. – Zastanawiałem się od jakiegoś czasu, czy ty nie zwróciłaś uwagi na… Czy nie zauważyłaś…
- Wysłów się w końcu! – zaśmiała się, chwyciła mnie za rękę. – Dużo ostatnio nowych rzeczy zauważyłam. Tato.
 Wstrząsnęło mną – to za mało powiedziane. Coś mnie uderzyło. Ona widziała. Wiedziałem od dawna, że wie. Że widzi, jak ją traktuję, a jak robi to jej rzekomy ojciec. Słyszała, jak do niej mówiłem, jak na nią patrzyłem, jak o niej rozmawiałem z Bebe. Liv wszystko to zaobserwowała. Czuła, musiała czuć, że jest moją księżniczką, którą kocham najbardziej na świecie. Przez całą tę rozmowę ja nie powiedziałem już niczego znaczącego. W zasadzie od jej początku nic nie powiedziałem, nie potrafiłem. Na szczęście Bóg mnie pobłogosławił, zsyłając mi taką córkę. Której nie trzeba było mówić, by wiedziała. Czuła jak ja czułem. Miała moje nazwisko, a ono wcale nie jest takie banalne, na jakie wygląda. Pod nim kryje się więcej.
 Liv opowiedziała mi tamtego wieczoru o wszystkim, o całym swoim życiu. Widziałem to jej oczami, pierwszy raz byłem tak szczęśliwy. A moje dziecko pierwszy raz mówiło do mnie per tato, co było przełomem, naprawdę. Czekałem na to od ośmiu lat. W jej przypadku, oczywiście.
 Mia była inna. Mia wiedziała, kim jestem ja, jej…matka. Została wychowana diametralnie inaczej, co po latach było widać jak na dłoni. Zresztą od zawsze było, dwie inne natury, dwie inne damy, choć obydwie wspaniałe. Z tym, że o tą drugą musiałem zajadle walczyć. Jak wygłodniały pies z suką. Cyrinda była skądś…na pewno nie stąd. Bolała mnie przez bardzo długo, nigdy nie przestanie. Ja całe życie jednak ją za coś podziwiam. Cyrinda zajęła się naszą córką tak, że ta kocha ją całym swym sercem i mimo wszystko. Mia nie poznała swojej mamy tak, jak poznałem ją ja. Cyrinda wiedziała, kiedy jaką być. Wspaniała aktorka. Ale za to mogę jej podziękować. Nie zrobiła z życia naszego dziecka piekła. Ja sam zrobiłem to świetnie kilka lat później. Ale człowiek uczy się na błędach – tak też mówią.

Nieszczęścia chodzą parami

 Mówią i tak.
 Pod koniec lipca osiemdziesiątego ósmego rzuciłem wszystko w cholerę i leciałem z Kansas do Nowego Jorku, nie zważając przy tym na nic. Prawie, liczyła się tylko moja Caroline, która w końcu ubiegłego roku zostawiła mnie na trasie samego i wróciła do domu. Choć ona nie sama. Wiadomość o jej ciąży zwaliła mnie z nóg, trudno mi nawet wyjaśnić, dlaczego tak to na mnie podziałało. Nie myślałem z nią o dzieciach, nigdy z nią o tym nie rozmawiałem. Może sam miałem już dość patrzenia na takie cuda, które nie mówią nic otwarcie, ale cierpią, widząc, jak ich rodziny się rozpadają, a ojciec obija się o ściany, matka też z innego świata. Właśnie na przekór wszystkiemu i wszystkim, ale z Caroline o tym nie mówiłem, podczas gdy ona była najlepszym materiałem na matkę. Była silna, mądra, stanowcza i, co najważniejsze, wolna. Jej nie gnębiły nigdy żadne prochy, ona nie potrzebowała używek, by funkcjonować. Pomijając papierosy, które i tak zresztą od razu porzuciła, kiedy wyszło, co wyszło. Nie wiedziałem, czy jest szczęśliwa, nie widziałem tego po niej. Wydawała mi się być zmieszana, niepewna, czego ja kompletnie nie mogłem zrozumieć. Przecież miała zostać matką.
- Ona nie chce tracić wolności, Steven – powiedziała mi któregoś wieczoru Dee.
- Przecież jej nie straci… - Spojrzałem po kobiecie, potrząsnąłem zrezygnowany głową.
 Wiedziałem, o jakiej wolności wspomniała nasza pani Perry. Dla Dee wolność była niezależnością od człowieka. Mówiła o niej z pasją, pewnym marzeniem. Pewnie dlatego, że sama wolną nigdy nie była, o ile mi wiadomo. Zawsze potrzebowała człowieka, by żyć. Pięknie, ale zobaczyłem, ile za to cierpienia. Natomiast dla mnie wolność była przede wszystkim niezależnością od substancji, a jakże.
- Nie o to chodzi.
- Co masz na myśli? – Nie wiedziałem, daję słowo.
- Ona nie chce… Och, kiedy urodzi dziecko, będzie musiała się nim zajmować, ale nie w tym problem. Wy będziecie jeździć w trasy, a ona będzie siedzieć z młodym. Jej życie naprawdę się zmieni. Ona nie twierdzi, że ta zmiana jest zła. Ale nie powie ci też wprost, że boi się, że tobie coś odbije. I odejdziesz. – Uśmiechnęła się do mnie pobłażliwie.
 Naprawdę...
- No ładnie… - odparłem po chwili, sam się uśmiechnąłem.
- Szok?
- Szok, wiesz, Madeline… - Objąłem ją ramieniem. – Wiele się po niej spodziewałem. Założyłem kiedyś, że nigdy mnie już niczym nie zaskoczy. Ale jak widać się pomyliłem, przecież ona była dla mnie ostatnią osobą, która mogłaby pomyśleć w taki sposób. W ogóle nie wiem, jak mogła. Przecież ja nie zostawiłem przez to żadnej kobiety. Przecież ja Bebe nie zostawiłem, bo dziecko, ona sama odeszła. Cyrindy też nie zostawiłem, bo Mia, skąd. Ja chciałem to ratować, niestety nieskutecznie, nas podzieliły te pierdolone prochy. Powiedz jej, że nie ma się czym martwić.
- A może ty jej powiesz?
- Ja jej pokażę, spokojnie – zaśmiałem się. Spojrzałem w jej szarzejące oczy. – Wy nam kiedyś też pokażecie.
- Skąd ty…
- Ja wiele o was wiem, Dee. Generalnie ja widzę wiele. I moje oko wychwytuje znacznie więcej kolorów. Zapamiętaj, co mówię. I zaufaj mi, będziesz pierwsza. – Oparłem się czołem o jej ramię, po chwili ona sama zaczęła się śmiać. Nas dwoje i noc.
- Siedziałam tak kiedyś z basistą Gunsów – zaczęła, zaciekawiłem się. – Ale to nieważne, bo powiesz braciszkowi, a ja będę miała problemy!
 I się nie dowiedziałem, z kobietami tak zawsze. Zaczynają, wodzą, robią nadzieje – i nic. Same problemy i to wszystko w celu, by one uniknęły swoich własnych, przebiegłe. Chociaż prawdziwy problem pojawił się gdzieś z końcem zimy, również osiemdziesiąt osiem, albo z początkiem wiosny.
 W każdej wolnej i możliwej chwili zostawiałem zespół i cały świat, leciałem do domu, do mojej ukochanej. Widziałem już, jak zmienia się to wszystko, a ona piękniała w moich oczach, co było niesamowite. A ja byłem tak przekonany, że niczym mnie już nie zaskoczy…
- Steven! – Wpadła na mnie, kiedy ja ledwo przekroczyłem próg. – Steven, zemdlejesz!
- Co się stało? – spytałem, zaczynając powoli panikować wewnątrz siebie. Odkąd zaszła w ciążę, każde słowo, jakie wypowiadała, zaczynało mnie niepokoić, bo wszystko mogło tu mieć drugie dno. – Kochanie, co się stało?
- Steven. – Złapała mnie za rękę, położyła moją dłoń na swoim brzuchu. – To są bliźnięta!
 Nogi zmiękły mi w kolanach, oparłem się barkiem o ścianę obok mnie. Cudownie, że tam była. Bliźnięta. Nie wiedziałem, co powiedzieć, co zrobić. Można by pomyśleć, że skoro ciąża, to co za różnica, czy jedno, czy dwa. Przecież i tak już dwójkę dzieci miałem, a na utrzymanie narzekać się nie dało. Można tak powiedzieć, owszem. Ale tak powie tylko człowiek, który nigdy nie miał jeszcze swoich dzieci. Który nie traktował ich poważnie, nie traktował poważnie rodziny w bardziej rozbudowanym modelu, tak to nazwę.
- Boże Drogi… - Było jedynym, co mogłem wtedy z siebie wydusić. I jako jedyne miało jeszcze sens, wzywanie nadaremno imienia Boga swego jedynego pasuje do każdej sytuacji.
- Wszystko…dobrze?
 Pobladłem, jestem pewien. Ale co innego miałem zrobić? Stałem się jakiś inny, przysięgam. Wszystko stałe się inne, znów całe moje życie.
- Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś powiem, że… Że nieszczęścia chodzą parami… - Uśmiechnąłem się do niej w końcu.
- No wiesz! – Szturchnęła mnie, po czym położyła dłonie na moich ramionach. – A kiedy jeszcze to powiedziałeś?
- Kiedyś do Joe, w zasadzie parę razy…
- Tak sądziłam…
- …a później, to kiedy ty z Wakeford pojawiłyście się na horyzoncie.
 Milczeliśmy, zabijała mnie wzrokiem, a ja się śmiałem. W końcu i ona zaczęła. Byłem zajebiście szczęśliwy, bardzo kolokwialnie mówiąc.
 Urodziła dwudziestego siódmego lipca.
 Caroline była wspaniałą kobietą. A bliźnięta – drugie już wśród nad! - miały mieć prawdziwą rodzinę, jako jedyne z moich dzieci. To jest ważne.
 To zawsze było najważniejsze.

Janie miała pistolet

 Podczas gdy my mieliśmy kolejny przebój, na którego punkcie oszalał cały świat. Genialny tekst, genialna muzyka, świetny teledysk. I my, w pełni sił. W osiemdziesiątym dziewiątym wydaliśmy kolejny album – „Pump” – z którego mogliśmy być dumni niemalże tak samo bardzo jak z jego poprzednika.
 Suzanne i David, bo tak zostały ochrzczone najmłodsze z naszego ekscentrycznego klanu, rosły w oczach. Patrzyłem na nie w każdej wolnej chwili. Patrzyłem, jak one patrzą na świat. Na mnie, na moją księżnę. Na swoje siostrzyczki. Na swojego speszonego wujka z podekscytowaną ciotką.
 W siłę rosły nam dzieci, Aerosmith utrzymywało się spokojnie na złotym szczycie świata. Nie było już siły, by nas z niego zrzucić. W siłę rosła miłość, żądza, pasja. Wszystko, a przede wszystkim my, jako ludzie. Działy się cuda, odkąd pierwszy raz stanąłem na scenie, wiedziałem, że są one możliwe i dla nas wszystkich. Cudem trafiłem na taką kobietę. Cudem miałem tak wspaniałą rodzinę. Cudem wydarłem się ze szponów śmierci.
 Madeline mówiła, że nie ma cudów.
- Jak w takim razie to wyjaśnisz młoda? – spytałem jej kiedyś.
- To drzemie w tobie, Steven – szepnęła. – Bardzo głęboko w tobie. I ja właśnie to budzę.
 Co za kobieta...
- A ja… Ja się głupi zastanawiałem, jeszcze nie tak dawno temu… Skąd Perry taki światły nagle.
- Idiota… - zaśmiała się i pokręciła głową. Uśmiechnęła się do mnie.
 Nie ma cudów.
 To się nazywa wola.
 To się nazywa determinacja.
 To jest walka.
 A po niej zawsze jest zwycięstwo. 

7 komentarzy:

  1. Mam ochotę przeczytać ten rozdział i zostawić po sobie komentarz, Alicjo.
    I chyba tak zrobię. Nie wiem kiedy, może jutro, ale zostawię.

    OdpowiedzUsuń
  2. kapitan jajecznica wita! ♥

    "- Liv, wiesz, muszę ci coś powiedzieć" - zrobiło mi się gorąco przy tym fragmencie, przysięgam. już byłam pewna, że Steven w końcu poinformuje Liv o tym, że jest jej ojcem, a okazuje się, że ona jednak o wszystkim wie. z drugiej strony to chyba dobrze, nie wiadomo jak mogłaby na to zareagować. dziecko wychowuje się w przekonaniu, że to jej wujek, a nagle wyskakuje z tekstem, że jest jej ojcem...

    "Joe, Bebe jest w ciąży, Joe, Cyrinda jest w ciąży, Joe, Caroline jest w ciąży!". cholera, która będzie następna? pewnie żadna, ale po drodze ile mogło się jeszcze ich nazbierać, haha, takich zupełnie przypadkowych! tak próbuję się postawić na miejscu Caroline i nic dziwnego, że się bała. skoro Steven ma już dzieci z poprzednich związków, jest muzykiem, pełno dziewczyn, on w trasie, ona z dziećmi...

    cholera, ale z tymi dziećmi to naprawdę dowaliłaś! Suzanne i David, no... kurwa (przepraszam XD), mała Su i Dave. czy chciałaś mi coś zasugerować tym rozdziałem? że dzieci będą bardzo niegrzeczne i specyficzne jak podrosną? :'))))) ale bardzo mi się to podoba, nie zaprzeczam! ♥

    no cóż, dzieci już są, rosną, Liv wie, że Steven to jej tatuś, Aerosmith dalej na szczycie... teraz tylko czekać na ciążę Dee :')))

    świetny rozdział, jak zawsze i doskonale o tym wiesz! ♥ zapraszam na 35. do mnie, kochana! :) http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie lubię Cię, niedobra Kobieto, która doprowadzasz mnie do łez.
    Koniec komentarza.

    Nie no dobra, napiszę coś więcej. Chociaż się postaram. Mam zawalone zatoki i nie myślę o niczym innym tylko, aby sobie ulżyć. Ale może na chwilę pomyślę o Stevenie. Hm... i ja nie wiem co mam o nim myśleć. W sumie, przewróciłaś mi do góry nogami pogląd na jego osobę, chociaż lepiej byłoby napisać, że postać. Alu, też masz czasami wrażenie, że po pewnym czasie przestajemy rozróżniać postacie z opowiadań od realnych osób? I po prostu zaczynamy postrzegać danego osobnika jako postać? Boże, ja mam tak z Duffem i nie mogę się jakoś przestawić, że no... Duff McKagan to nie mój Mike McKagan. Ale dobra, może tylko ja mam jakieś takie problemy egzystencjalne.

    Ale wracając. (Znów będę chyba tysiące razy wracała do wątku głównego) Przewróciłaś mi światopogląd, a ja sama nie wiem co mam o tym myśleć. Bo mi zburzyłaś cały świat i się trochę pogubiłam w wszystkich moich klockach. Hm, w sumie to mnie ten pierwszy fragment jakoś tak uderzył. Bo jak zaczęłam sobie pływać po swojej wyobraźni starając się uchwycić gdzieś ten obraz... zobaczyłam zagubionego, nieśmiałego chłopaka, który patrzył na Perry'ego z lekką dozą zmieszania i sam nie wiedział czego chce... a w sumie przez to też mi przewróciłaś spostrzeganie Perry'ego. Hola, z całym szacunkiem dla Anthony'ego, ale w tym jednym fragmencie pokazał w końcu, że ma jaja. Haha. Dobra, właśnie leżę pod stołem, bo zdałam sobie sprawę z tego co takiego napisałam. Ale nie moja wina, że ja tak czuję... więc... Anthony wybacz mi! Madison zrobi Ci w końcu te zdjęcia, haha.
    Jeszcze posiedzę sobie w pierwszym fragmencie... (Bu, chciałam coś napisać, ale wyleciało mi z głowy) a, już wiem, chyba. Zauważyłam jedną tendencję w opowiadaniach. W sumie wszystkie piszemy podobnie o początkach zespołów. Jest ten motyw, że dany osobnik nie bardzo wie czy chce i co ma takiego w danym zespole robić. I to wszystko jest takie.. a dobra, będzie to będzie. Nie będzie to nie będzie. Ale ogólnie to mam na to wyjebane. W sumie, to chyba jeszcze nie przeczytałam czegoś takiego, co by mówiło - Mam parcie na szkło i za chuja nie wiem jak to zrobię, ale będzie to najlepszy zespół na świecie. - I chyba sama czegoś takiego nie napisałam. Ale dobra, bo nie o mnie. Ja nie wiem, czy to właśnie miałaś na myśli, ale tak mi tu Steven wygląda. Tak sobie stoi przy tym samochodzie ojca, tak się patrzy na Perry'ego i ma taką minę jakby chciał powiedzieć, że w sumie to chyba mu się nie chce, ale no pobawić się mogą... Dobra, dobra. Może nie będę się dalej rozwodziła nad tym fragmentem. Przejdę sobie do następnego.

    Zawsze się łapię na tym, że myślę, że Mia jest starsza od Liv, a przecież doskonale wiem, że tak nie jest. I tu też się na to złapałam. Boże...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Troje.. w sumie nie, czworo dzieci z trzema kobietami. Super... a ja mam opory, aby mój Richard zrobił dzieciaka Heather, bo jak to troje z trzema różnymi kobietami, haha... No dobra, ale rozważania Stevena na temat bycia ojcem. A w sumie tu chyba najważniejsza się Liv. Jakoś mnie zawsze ta historia fascynowała i starałam się to ogarnąć na gruncie realnym, ale i tak nie ogarniam. Na gruncie literackim (ale ładnie to nazwałam) być może jest mi trochę łatwiej, bo jednak fikcja i te sprawy, ale i tak jest mi dość ciężko. Siedmioletnia dziewczynka dowiaduje się, a w sumie dostaje potwierdzenie tego, że wujek jest tak naprawdę ojcem. I dobra, żyjemy sobie dalej i będzie wszystko dobrze. To jest naprawdę... dziwne. Och, ale siedmioletnia Liv, czy ile ona tu ma, bo ja już się naprawdę pogubiłam, wcale nie jest takim przeciętnym dzieckiem z jej wieku. Sam Steven powiedział tu, że ona dojrzewała szybciej itp. Ale ogólnie wydaje mi się, że te dzieci dojrzewają trochę szybciej niż ich rówieśnicy. Wcale nie żyją sobie jak w bajce i mają jeszcze bardziej przekichane. A jak rodzice nie są ze sobą, to w ogóle zaczyna się jazda. Ale w sumie nie będę się nad tym rozwodziła. Widać, że Stevena naprawdę męczyła ta sytuacja, że jest jak jest. Aczkolwiek być może były tego plusy, bo ciężko być ojcem, kiedy jest się kimś takim i ma się na głowie tyle spraw. Ale też życie w ciągłym kłamstwie też nie jest dobre. Ale ja się teraz zastanawiam jak na to wszystko zareagowała matka Liv kiedy się dowiedziała, że prawda wyszła na jaw, a tak naprawdę została tylko potwierdzona.

      I miałam rozmowę między Dee a Stevenem. Krótką, bo krótką, ale miałam! Haha, cieszę się z tego bardzo! Czytałam sobie o obawach Carolinie i zaczęłam się zastanawiać czy Madison nie czuła się w pewnym momencie podobnie. Chociaż Madison w pewnym momencie została sama. Ale potem jak już zamieszkali ponownie razem... Chociaż myślałam sobie, że jak Madison dała radę, to Caroline też da radę... a potem dotarło do mnie, że to bliźniaki i zdałam sobie sprawę z tego, że Madison już dawno by popadła w paranoje. No ale w sumie Dee trafnie określiła te obawy. Chociaż tu można wejść na kwestię zaufania... Wyszło trochę, że Caroline tak naprawdę nie ufa do końca Stevenowi skoro tak sobie myślała. Ale z drugiej strony można też tu przyczepić się do tej niezależności. Właśnie, być od kogoś zależnym. Może nie od samych dzieci, ale od ojca swoich dzieci, a to jednak już nie jest takie proste. Chociaż fajnie tu była określona ta wolność z poczuciem niezależności. Dla Dee jest to niezależność od człowieka. A dla Stevena od używek. Wolność dla każdego znaczy co innego..
      Ale ogólnie wszystko dobrze się potoczyło bo mamy na świecie Susie i Davida.. Boże, w ogóle co Cię podkusiło o bliźniaki? Haha. Ja bym chciała naprawdę przeczytać sobie o takim jednym dniu z domu Tylerów, kiedy dzieci nie mają jeszcze roku. Naprawdę, szybka jazda bez trzymanki i można powiedzieć, że Janie miała pistolet, ha.

      Ogólnie wszystko pięknie, ładnie i tak dalej.
      Chciałabym przestać Ci słodzić, ale nie potrafię.
      Och, wiem, że wiszę jeszcze jeden komentarz na tym blogu. Postaram się to ogarnąć dziś, może jutro. Przepraszam, że tak zwlekam.

      Pozdrawiam :*

      Usuń
    2. Śmieję się obecnie cały czas nad tym, co napisałaś o Tośku, bo masz, cholera, rację, haha. On w ogóle był, jest, będzie twardy, tylko te nieszczęsne kobiety go tak zmiękczają całe życie, ale cóż zrobisz, jeśli kochasz, no nic.
      Steven jest zarówno osobą, jak i postacią, bardzo ciekawą i do innych niepodobną. Ale to nic dziwnego, że to się pokrywa zresztą. Sądzę, że nie ma na świecie takiej osoby, która zupełnie by go poznała, a na pewno już nie jest to on sam, słowo daję...czasem myślę, że może to Joe jest najbliżej. Zmieszał go z błotem równo w swoim Rocks, więc na pewno ma ku temu bardzo, bardzo wielkie podstawy, haha.
      I Caroline boi się mu wciąż zaufać i obawiam się, że nie zaufa mu w stu procentach do końca swoich dni, chociaż mówią w końcu, że ''kocham, ale sprawdzam'', czy coś takiego...
      No i dziękuję Ci, Rose, bardzo, jak zawsze.
      I tak chamsko powiem, że już pal licho zaległy komentarz na tym blogu, bardziej mi zależy na tym drugim, haha.
      Dziękuję raz jeszcze (♥♥!), aż mi szkoda, że to koniec z tajemnicami...

      Usuń
  4. Po co spać, skoro można siedzieć tu u Ciebie, w myślach mojego ulubionego pyszczka, sen jest niepotrzebny, gdy wokół tyle piękna.
    I powiem Ci, że nie wiem zupełnie od czego zacząć, nie byłam pewna, na co mam się przygotować, jakie tajemnice kryje on akurat, człowiek, który jest dla mnie jeszcze większą zagadką, niż jego nieszczęsny bliźniak. Na całe szczęście nie wywróciłaś mi wszystkiego do góry nogami, jeszcze mogę racjonalnie myśleć. O, właśnie się zaczęło Cryin'(za którym nie przepadam swoją drogą, czy tylko mnie tak denerwuje panna Silverstone?) na programie muzycznym, znak?
    Dla mnie zawsze to była postać o dwóch twarzach, nie chodzi nawet o przemyślaną grę aktorską, idealnie zaplanowane pozy, ale o to, że Stevenem Tylerem, TYM Stevenem Tylerem chyba nie da się być bez przerwy, nie widzę tego, to byłoby zbyt męczące, na niego składa się tyle emocji, tyle energii, skąd to wszystko wziąć, żeby przetrwać w jego skórze bez chwili przerwy. Steven Tyler nie narodził się razem ze Stevenem Tallarico, on wyszedł z tej króliczej dziury, a za nim wszelkie dziwności i kolory, które nam potem pokazał. Bo z drugiej strony mamy Tallarico, który się rozpada, któremu świat się rozpada, małżeństwo się rozpada, a ukochane córki są coraz dalej. Tallarico, który wraca do życia dzięki kobiecie, ON i kobieta NA STAŁE. Wydaje się odrobinę nieprawdopodobne, jeśli chodzi o człowieka, który nigdy nie przegapi okazji, by pocałować dziewczynę, jak sam twierdzi, a na co ja po cichu bardzo liczę.
    Ale się udało. Cuda się nie zdarzają, ale to jednak cud. Bo bez drobnej pomocy czegoś większego nic by się nie udało. A bliźniaki to niesamowite wyzwanie, co Ty im zrobiłaś, haha.
    Bogowie, zaraz zacznę znowu go rozkładać na czynniki pierwsze, więc już pójdę. Byle do jutra ♥

    OdpowiedzUsuń
  5. "o tyle ja spotkałem wkurwiającego Joe’go, który nigdy nie przestał mnie do szału doprowadzać. Chociaż przyzwyczaiłem się, inaczej oszalałbym sam ze sobą."-HAHAAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA
    "- Joe, Bebe jest w ciąży! – krzyczałem gdzieś spomiędzy narkotykowych wymiarów w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.
    - Perry, Cyrinda jest w ciąży! – krzyczałem i pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy prawdziwa beznadzieja dopiero docierała pod drzwi mojego domu.
    - Kurwa – krzyknąłem i na jesień osiemdziesiąt siedem, kiedy w końcu zastałem swojego gitarzystę samego w swoim pokoju, a nie zdarzało się to często. – Kurwa, stary, Caroline jest w ciąży."- HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAH
    "Skąd Perry taki światły nagle."-HAHAHAHAAHAHAHAHAHAHAHAHHAAHAHAHAHAHAHAH
    Dobra, jak widzisz rozwaliłaś mnie na kawałeczki tymi fragmentami.
    Śmiechy śmiechami, ale przechodzę do właściwego skomentowania.
    Tyler. Taki szaleniec. Trzy razy do Joe'go o ciąży. Ach ten Joe. Tyle ma tych chrześniaków. xD Chociaż to dziecko będzie miało całą rodzinę.
    Nie dziwię się Caroline. Też się bym bała utraty wolności, jakbym dowiedziała się, że jestem w ciąży.
    Ej...moment
    Loading...
    BLIŹNIĘTA? :O

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')