Dziękuję.
* *** *
***
sierpień, 1987r.
- Nie poznałam jej głosu, kiedy zadzwoniła do nas, jakieś
dwa tygodnie temu to było – powiedziała, spoglądając w coraz ciemniejsze niebo za oknem. –
Czasem miewałam wrażenie, jakbym kompletnie o niej zapomniała.
- Niemożliwe… - Uśmiechnęłam się do niej, przeniosłam
niepewnie wzrok na ojca. – Niektórych ludzi się nie zapomina.
Dotarli do nas po
czwartej popołudniu, wyszło, że Madeline również nakierowała ich na Stevena i
mój dom. Jeszcze nigdy nie czułam się równie drętwo. Nie wiedziałam, o czym
mówić, co przemilczeć, jak zacząć i kto w ogóle powinien. Teoretycznie
postawiono mnie w dość niekomfortowej sytuacji, w końcu z jednej strony matka z
ojcem, których wysłała do mnie Dee, a z drugiej Tyler, którym kilkanaście lat
temu moja mama tak bardzo gardziła i nawet osądzała o moją demoralizację. W
jednej chwili cała moja determinacja i zapał do rozmowy z nimi, i to wszystko, gdzieś po prostu zniknęło. Znów zaczął we mnie narastać stary bunt, chciałam im
pokazać obojętność, dystans. Chłód. Kilka razy usłyszałam od Stevena, że nie
jest w stanie zrozumieć, dlaczego mam tak zimny głos, choć mówię o rzeczach
pięknych, miłych, o miłości. Powiedział mi, że są sprawy, o których wręcz nie
powinno wyrażać się tak ozięble. Zignorowałam go, wpadając w kolejną pułapkę, tym
razem bardzo dumną. Nie mam pojęcia, kiedy przestałam panować nad sobą samą,
ale na pewno w końcu zdałam sobie sprawę, że w krew za bardzo weszły cechy,
którymi kiedyś maskowałam swoje prawdziwe. Miałam grać tak tylko przed
niektórymi, a wyszło, że każdy mnie poznawał jako taką. Zimną. A to nieprawda,
przecież ja od zawsze byłam ciepłą, ale stanowczą, dziewczyną, która potrzebuje
miłości i szaleństwa. I mam wrażenie, że moi rodzice to wiedzieli już bardzo
dawno temu. Ale postrzegali w zły, negatywny sposób, co ostatecznie
zadecydowało o zerwaniu naszych kontaktów na lata. Dlatego już sama nie
wiedziałam, co będzie, kiedy - na pięć minut po ich wejściu do domu, - tak znikąd
wyrósł przed nimi Steven, oznajmiając im życzliwie, iż sprawy nabrały
wspaniałego obrotu, świetnie, że się pojawili. Ponieważ ja tego potrzebowałam
już od kilku lat. W wielkim skrócie, ale tak powiedział.
A oni zmierzyli go
wzrokiem, wciąż milcząc, potem przenieśli go na siebie, aż w końcu wbili swoje
granatowe i czarne, niemalże, spojrzenia centralnie we mnie.
- To jest właśnie…Steven… - wyrzuciłam z siebie, nie
zważając na bezsensowność owego zdania. Och, bo przecież na pewno chcieli mnie
spytać, kim jest ten ciekawie nieprzystojny mężczyzna i skąd mamy pieniądze na
utrzymanie tak pięknego domu, jeszcze w takim miejscu.
- Tak… - Matka skinęła głową, nie odrywając wciąż ode mnie
oczu. – Domyśliliśmy się.
Podeszła do mnie i
przytuliła, wzdychając cicho przy tym. Wryło mnie w podłogę, jak się zachować?
Nie mam pojęcia, ile czasu tak stałyśmy, kiedy w końcu położyłam swoje
rozdygotane ręce na jej plecach. Za mną stał Tyler, za nią stał mój ojciec,
jeden z drugim wpatrzeni w nas, a na pewno nie w siebie. Chociaż wszystkie lody
można przełamać, do tego trzeba było mi dążyć.
Oderwawszy się od
siebie w końcu, zrobiłyśmy po małym kroku w tył. Patrzyłyśmy wciąż po sobie, a
im dłużej miałam ją w swoich oczach, tym bardziej czułam, jak te stają się
wilgotne. Byłam do niej taka podobna. Ani jednego siwego włosa, zapewne farba
robiona zaraz przed pojawieniem się w Nowym Jorku. Ale kolor identyczny jak
mój, struktura włosów ta sama. Byłam zdecydowanie całą Normą, aczkolwiek
charakter przyszedł do mnie zdecydowanie od taty. William był zacięty, to on
był uparty. Nie mama. Ona dała mi tylko urodę, ona dała mi te wiecznie ciemne
oczy, identyczne jak niebo majowej nocy, kiedy siedziałam ze Stevenem gdzieś na
nieznanym mi łonie natury w Sunapee. Uśmiechnęłam się wtedy lekko, sama już nie
pamiętam, czy na wskutek wspomnienia, czy obecności rodziców. Chociaż może to
nieważne, korzystniej zostać w ten nieświadomości. I w niej tkwiłam, kiedy poczułam
na swoim ramieniu dłoń ojca. Spojrzałam na niego ze strachem w oczach, możliwe,
że po raz pierwszy w swoim życiu.
- Wiedziałem, że z tobą same problemy będą. – Uśmiechnął się
do mnie. I ja do niego.
Chyba mogę
powiedzieć, że było już względnie dobrze. A na pewno lepiej, jak zakładałam, że
będzie.
Dotarliśmy wreszcie
do punktu, przy którym urwałam, zeszłam w końcu na temat Madeline i tego, jak
sprawiła, że ci tak szybko stawili się w Nowym Jorku.
- To prawda, o niektórych ciężko zapomnieć – zgodziła się ze
mną. – Przez lata łudziłam się, że zapomnisz o tym postrzeleńcu. – Wskazała
ruchem głowy na Stevena, siedzącego przy mnie, ale jednak trzymając ten
bezpieczny dystans.
- No, on może też być jakimś tam przykładem… - zaśmiałam się
krótko. – Ale ja chcę wiedzieć, jak Dee…
- Najpierw ty, potem my, Caroline – uciął ojciec. – My
jesteśmy gośćmi, twoimi rodzicami i najpierw chcemy się dowiedzieć, jak to się
stało, że nasza córeczka dotarła do człowieka, który kilkanaście lat temu
doprowadzał jej matkę do białej gorączki i szewskiej pasji zarazem.
- Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, tato, to jednak ten
człowiek dotarł do mnie, nie ja do niego…
- Niestety, ale ma rację – wtrącił Steven, spojrzał pogodnie
po moich rodzicach, co mi wciąż wydawało się być czymś na podobieństwo stąpania
w ciężkich butach po bardzo kruchym lodzie, ale wierzyłam, że wie, co robi.
Zaufałam mu tutaj i pierwszy raz zaufałam mu w stu procentach. Przecież w końcu
na pewno wiedział, że tutaj toczy się walka o moje zdrowie psychiczne i
uchronienie mnie przed regularną nerwicą. – We wrześniu osiemdziesiąt cztery,
tak dokładniej.
- To może… Steven przybliży wam tę wzruszającą historię –
rzuciłam, mając nadzieję, że nikt nie zaprotestuje i tak też się stało.
Mama uznała, że
chętnie posłucha – i wykorzysta to jako idealną okazję do poznania się na nim –
jego wersji wydarzeń, natomiast ojciec uśmiechnął się, ku mojemu kolejnemu
zaskoczeniu, do Tylera, mówiąc, że nie byłby zdziwiony, gdybym to ja się
zalecała do niego, speszyło mnie to słowo, nawiasem mówiąc, ale w końcu wie
doskonale, że jestem z tych, które potrafią zaintrygować sobą wielu, a
zwłaszcza tych, których powinno się unikać. I tutaj akurat wróciła do mnie cała
pewność siebie. Och, całe szczęście, tato.
- Chyba warto wspomnieć, że zaczęło się od Dee –
wspomniałam, patrząc na Stevena.
- Mam wracać do sytuacji z Bostonu? Do siedemdziesiątego
czwartego?
- Nie, nie musisz, to kiedy indziej wyjaśnię – zaśmiałam
się, widząc zdezorientowanie na twarzach Normy i Willa. – Chociaż ja już ci
oddaję głos, sama chętnie posłucham.
Powiedział wszystko,
a nawet więcej. Potrafił tak pięknie mówić, kiedy był poważny.
***
- Chyba nigdy to do mnie nie dotrze, Caroline.
Stałyśmy z mamą na
balkonie, ja paliłam papierosa, ona dopijała swój kieliszek mojego białego,
eleganckiego wina. Sądzę, że czuła w sobie coś na pograniczu rozżalenia a
podziwu. Steven produkował się przez ponad pół godziny, może blisko godzinę,
opowiadając im historię naszej relacji. Zaczął od pojawienia się Madeline na
backstage’u po ostatnim koncercie pierwszej części trasy Back In The Saddle,
jak ta zniknęła później razem z Joe, podczas gdy on siedział z resztą zespołu,
paroma innymi osobami oraz Leandrą, to przede wszystkim. Później dotarliśmy do
ważnego momentu, kiedy ten zjawił się w mieszkaniu Lei i tak po prostu mnie
zaprosił na niezobowiązujące spotkanie, które skończyło się w sposób, nazywany
powszechnie klasyką banału, ale ten szczegół sobie darował. Akcja nabrała
rozpędu, kiedy dotarł do punktu zwrotnego, czyli swojego stawienia się w New
World’s Centre of Culture naszej Mary, czyli w mojej pracy, prościej mówiąc.
Wtedy też spotkaliśmy Petera, który nagle zjawił się w Nowym Jorku, zostawiając
nam – Dee, Lei i oraz mi – niemiłe pudło z listami Jaspera... Właśnie tutaj
zatrzymaliśmy się na chwilę.
- Axon nie żyje? – spytał mój tata, a ja nie wiedziałam, jak
powinnam zrozumieć to pytanie.
- Wy nie wiedzieliście? – Byłam wstrząśnięta. Pokręcili
przecząco głowami. – Przecież on trzy lata temu…
- To by wyjaśniało, dlaczego go tak długo nikt nie widział…
- Nie zastanawialiśmy się nad tym, ale sądziliśmy, że
wyjechał. Tak jak Alex z matką – dodała cicho moja mama. Gubiłam się w tym.
- Dokąd wyjechali? Wszyscy? Jak w ogóle zareagowali, kiedy…
- urwałam. Skąd mogliby wiedzieć, skoro dopiero co do nich trafiło, że Jasper
zmarł dobre kilka lat temu. – Nieważne.
- Do Ely. I nie wszyscy. Alex z Anną wyjechali. On w Ely ma,
miał przynajmniej, jakąś dziewczynę, znajomych, uznał, że tam będzie lepiej. Bo
ty, Caroline, pewnie z kolei nie wiesz, że Ian leży drugi rok w szpitalu.
- Jak, co mu się stało?...
- Śpiączka, wpadł w śpiączkę w maju osiemdziesiąt pięć.
- Ja… - wykrztusiłam, starając się intensywnie wymyślić jakąś
taktowną odpowiedź, niestety, ale niezupełnie skutecznie. – Przykro mi…
Zamilkliśmy na
chwilę. Aż tata nie zebrał się w sobie i nie poprosił Stevena, by ten mówił
dalej, bowiem nie mamy się wcale nad kim tak rozdrabniać. Nikt z Axonów na to
nie zasługiwał. I te słowa były bardzo mocne i trudne, chociaż ciężko było się
z nimi zgodzić, ojciec miał rację. Nikt nigdy nie mógł dotrzeć do tej rodziny,
odkąd zginął w wypadku Jeffrey, to już w ogóle.
- Nasz osiemdziesiąty piąty był trochę inny – zaczął w końcu
brunet, uśmiechając się lekko.
Ciężko było wyczuć
reakcję matki z ojcem, kiedy ten zaczął mówić o swoich problemach z
uzależnieniem, jakie wróciło do niego na trasie, którą wówczas kończyli.
Aczkolwiek nie można było ukryć, że ten temat mnie zmiażdżył, wbiłam tylko
wzrok w podłogę i słuchałam, z jaką powagą, żalem i pogardą mówił o tym
wszystkim, co się z nim działo. I w jaki sposób opisywał mnie i moje czyny
wobec niego, jaka byłam ja w tamtym okresie. Atmosfera rozluźniła się, kiedy
zaczął się w tych wspomnieniach maj, nasz pobyt w Sunapee. I te spadające
gwiazdy, nocne spacery, cisza, śmiech, milczenie, rozmowy. Potem powrót,
rozpoczęcie pracy nad kolejną płytą, ostatnim słabym ogniwem, dla ścisłości.
Robiło się coraz spokojniej; w końcu trasa promująca „Done…”, problemy Joe’go i
Dee, które ja chciałam lepiej zrozumieć poprzez wyciągnięcie z Tylera
wszystkiego, co wiedział. A przecież on nie mógł mi powiedzieć, jak się
okazało. I w końcu ich oświadczyny, w końcu koniec trasy, rozpoczęcie pracy nad
znowuż to kolejnym albumem, ślub Perrych… I na tym można było urwać. W zasadzie
ich ślub był ostatnim znaczącym przystankiem w tym labiryncie. Następnym miało być Permanent Vacation Tour.
Wakeford namieszała, byłam pewna.
- Kiedy jedziecie, Caroline? – spytała, podchodząc bliżej
mnie, opartej o balustradę.
- Niedługo. Koniec września labo początek października… -
odparłam.
- Jak wam, tobie i Dee, jest na tych trasach?
- Mamo, to jest piękne. – Spojrzałam na nią. – Tam jest masa
stresu, owszem, ale czegoś takiego nie doświadczysz w żaden inny sposób. Oni
grają dla dziesiątek tysięcy, a my stoimy za sceną, nawet na, widzimy to
wszystko z innej perspektywy. Zwiedzamy świat, widziałam miejsca, o których
kiedyś uczyłam się w szkole. I wtedy zakładałam, że na tym się skończy, nie
sądziłam, że zobaczę. Nikt nie sądził, mamo, ty też nie. Bo kto mógł wiedzieć,
że ja…
- Ja wiedziałam – urwała mi, zamilkłam. – Wiedziałam o tym
chyba od zawsze, kochanie.
- O czym…
- Że tak skończysz. Choć to może źle brzmi. – Uśmiechnęła
się do mnie. – Zawsze byłaś taką niesforną dziewczynką. Nigdy nie chciałaś
tego, co córki moich koleżanek. Spójrz chociażby na siebie i na Leandrę.
Pamiętam doskonale pasję, z jaką opowiadałaś mi o muzyce, nowych płytach,
koncertach.
- A ty milczałaś. Zawsze wtedy milczałaś…
- Bo nie wiedziałam, co mam ci powiedzieć. Ja się bałam, że
to cię zniszczy, Caroline. Sama wiesz, jak bardzo to ryzykowne, sama wiesz, co
się działo z twoim Stevenem. Ja nie chciałam, żebyś ty… I Jasper, on jest
przykładem. Nie chciałam, żebyś mi umarła w taki głupi sposób… - westchnęła,
tym razem ja milczałam. Chciałam słuchać. – Kiedy powiedziałaś nam w końcu, że
wyjeżdżasz, że lecisz z Mary do Nowego Jorku, ja się załamałam. Wiedziałam już,
że nie zrobię nic, a ty postawisz na swoim. Byłam absolutnie pewna, że jesteś gotowa
na wiele, by trafić do takiego świata, do takich ludzi. I że Nowy Jork może być
tylko swojego rodzaju…wymówką. I miałam rację. Tylko ja nigdy nie sądziłam, że
ty poznasz tych wszystkich, o których mi opowiadałaś, siedząc na kuchennym
stole. Tych, których ja w swojego czasu już znienawidziłam, myśląc, że oni mi
tobą zawładnęli, zepsuli cię. Słonko.
- Jak się dowiedziałaś, że ja…
- Dowiedziałam się gdzieś…na początku osiemdziesiątego
piątego właśnie. Przecież gazety tylko na takie rzeczy czekają, zawsze czekały.
Artyści nigdy nie mieli tej prywatności. – Pobłażliwy uśmiech, litość w oczach.
Wiedziała, że chciałam się z tym ukrywać. Może mnie trochę jednak ogłupiło,
mhm. – Jak to było… „Kto tym razem postara się ujarzmić najbardziej toksyczny
duet świata?”.
- Nie wierzę… - jęknęłam. Nie spodziewałam się czegoś tak
żałosnego, ale to może wynika stąd, że nigdy też nie sądziłam, że jakakolwiek
gazeta zainteresuje się moją osobą, a raczej moim życiem towarzyskim. A slogan
jak najbardziej chwytliwy, niejeden celebryta zapewne o takim marzy.
- A jednak – zaśmiała się. – Ale na początku ja sama nie
wierzyłam. Patrzyłam na zdjęcie i miałam wrażenie, że wariuję. Ale przecież ja
te loki poznam wszędzie, wszędzie poznam ten zacięty wyraz twarzy. Jeszcze
stała przy tym… A kiedy obok zobaczyłam zagubioną brunetkę, trzymającą się
kurczowo tej drugiej cholery, to już nie mogłam, niestety, nie wierzyć.
- Jak zareagowałaś?
- Nie potrafiłam się wysłowić, Caroline, przysięgam.
Autentycznie mnie sparaliżowało. Ale…tak jak mówię, ja nie byłam…zła. Nic.
Chyba podświadomie czułam, że ty się nigdy nie zmienisz. I nie zostaniesz żoną
prawnika. Albo lekarza. Chyba czułam, że ciebie nic już nie sprowadzi na
spokojną drogę.
- To wszystko jest takie…chore.
- Jest, Caroline. Ale ty byś się inaczej nie odnalazła.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że to widzisz. –
Uśmiechnęłam się i spojrzałam ku górze. Znów noc, znów pięknie, znów gwiazdy. –
Czasem zastanawiam się, czy to nie jest tylko snem.
- Chciałabyś? – Objęła mnie ramieniem.
- Nie wiem. Powinnam?
- Sen może się nagle skończyć, a ty znów będziesz tkwiła w
tym samym miejscu, gdzie niepostrzeżenie się zaczął. Z tym, że masz nikłe
szanse, by powtórzyć to wszystko naprawdę. Nie w taki sposób, kochanie.
- Nie. – Spojrzałam po niej. – Bardzo bym nie chciała.
Joe
październik, 1987r.
- Chryste!
Wpadła do pokoju
znacznie szybciej niż sądziłem, że to zrobi. Zamknęła z hukiem drzwi, spojrzała
na mnie z podekscytowaniem. Ciężko było mi ocenić, czy zaraz wybuchnie, czy
zrobi coś równie niekontrolowanego. Położyłem gitarę obok siebie i zaraz po tym
zostałem przygnieciony zaaferowanym ciężarem Madeline; patrzyła swoimi roześmianymi
oczyma centralnie w moje, wbijając mnie przez to jeszcze bardziej w materac. Pierwszy
raz widziałem ją w tak niepokojącym stanie, nie miałem pojęcia, czym było to
wszystko spowodowane.
- Co, powiedz mi, o co chodzi? Bo naprawdę zacznę się bać –
odparłem w końcu, spoglądając po niej w miarę swych możliwości.
- Tylko masz mi dać słowo, że będziesz milczał jak głaz, aż
ja ci nie powiem, że możesz komukolwiek innemu o tym mówić!
- Kochana, ale zwolnij…
- Znów za szybka jestem?
- Grabisz sobie. – Zrzuciłem ją z siebie, w jednej chwili
zmieniając nasze położenie. – Wiesz, że nikomu nie powiem.
- Ale to mnie puść najpierw, wierzę! – śmiała się, nie
zostałem zatem przekonany.
- Nie buntuj się i nie walcz nawet, bo jestem silniejszy.
- Ale Caroline jest w ciąży!
I tym zdaniem
pokazała, że wyjątkowo okazała się być silniejsza, jeśli o tych walkach mówimy.
Zostałem oszołomiony, a ta wykorzystała okazję, uciekając mi. Zostałem
oszołomiony, choć już nawet nie wiedziałem dlaczego. Mówiąc, że „Caroline jest
w ciąży”, równie dobrze można by powiedzieć, że Steven zostanie ojcem. I co
mnie trafiło? Przecież to już był trzeci raz, kiedy docierała do mnie taka
informacja. Z jednej strony, to zajebiście. Gratuluję, stary. Znów. Z drugiej
strony… Życzę twojemu dziecku, by okazało się być tym szczęśliwcem, który
będzie miał okazję dorastać znając zarazem swoją prawdziwą matkę, jak i ojca.
Wiedząc, że ten nim jest. I by przetrwało w takiej pełnej rodzinie dłużej, jak
trzy, cztery lata. Jakim ja byłem żałosnym hipokrytą, niesamowite. Bo czy to
nie mój syn dorastał gdzieś, będąc pod opieką swojej nadpobudliwej, pazernej
matki? Owszem – mój.
- Czyli mogę się domyślić, że Steven nie wie? – spytałem,
patrząc z dołu na siedzącą przy mnie brunetkę. – Zresztą, nie zorientuje się,
dopóki ta mu nie powie. Ale jej pogratuluję, dyskretnie. Chwilę im to zajęło.
- Ile w tobie jest cynizmu! – Kochanie, to było ode mnie od
zawsze silniejsze, przyzwyczaj się już. - Nie wie, i słowo klucz, mój drogi, właśnie.
ONA mu ma o tym powiedzieć. Wiec błagam, ale nie pij przy nim przez najbliższe
dwa tygodnie, maksymalnie dwa. Jak się nie wysłowi do tego czasu, to ja mu
powiem.
- Co tak długo? Przecież chyba nie boi się mu powiedzieć.
- To jest dość skomplikowane. – Nachyliła się, tym razem ona
nade mną. – Ja to wiem z własnej dedukcji, ona tylko potwierdziła. W zasadzie,
to jej największym problemem jest powiedzenie o tym samej sobie. Ona się jakby…boi
tego…dziecka. Płodu… - Uniosła lekko brew. – Wiesz, co mam na myśli.
- Wiem, ale nie wiem nadal, czego ona się…
- Odpowiedzialności!
- Naprawdę?
- Na to wychodzi. – Podniosła się znów, zmieniła pozycję, aż
w końcu położyła głowę na moim torsie, by móc kontynuować na spokojnie. –
Chociaż ciężko to oceniać. Caroline jest trudną osobą, nawet dla mnie. Ale
mówiła, że spanikowała, kiedy się dowiedziała. I w gruncie rzeczy…ona się boi
mu o tym powiedzieć. Kocha go, on kocha ją, jasne, ale w niej wciąż są takie
pozostałości po myśleniu dziewczyny, nie mającej żadnej styczności z kimś waszego,
jego pokroju. Ona niby wie, że Tyler kocha swoje córki ponad wszystko, więc
dziecko, które ona mu rodzi ma wręcz ponad sto procent gwarancji ojcowskiej miłości…ale taka
panika jest chyba normalna. Zwłaszcza, że wszyscy mamy też na uwadze fakt, iż
Steven jest nie do przewidzenia. I nikt nie wie, jak on może zareagować.
- Po niej bym się w życiu nie spodziewał czegoś takiego –
zaśmiałem się. – A on będzie wniebowzięty, kiedy się dowie. Naprawdę nie ma się
czym przejmować. Nawet dla samej tradycji, w tym przypadku to jest zbędne.
- Tak jej powiedziałam!
- Najwyraźniej nie jesteś wiarygodna. – Uśmiechnąłem się do niej, w
odpowiedzi znów na mnie wpełza. – A tobie co dzisiaj?
- Ja też chcę. – Odwzajemniła gest, za którym mogła kryć się
kolejna burza naszego stulecia. – Mieć dziecko.
I wszystko by było,
ale jej uśmiech, kiedy wypowiadała te słowa, docierające do mnie z rażącą siłą,
zbił mnie z tropu. Zdezorientował mnie. Co tym razem wisiało w powietrzu?
- Madeline, ale przecież…
- Och, oczywiście, że wiem! Ale nie ma rzeczy niemożliwych,
na pewno można coś zrobić, na pewno da się coś z tym zrobić i ty doskonale o
tym wiesz, tak samo, jak ja wiem, że nie mówiłeś mi o tym wcześniej w obawie,
że pomyślę, że naciskasz na mnie! – Poleciała, wszystko na jednym, acz
piskliwym, wdechu.
Wyjątkowo nie
musiałem się zastanawiać, o co jej chodzi, bo istotnie, doskonale wiedziałem, o
co. Jaka sama zauważyła, i słusznie. Sęk w tym, że nie byłem w stanie już za
nią nadążyć. Jej wciąż wesołe spojrzenie wypalało we mnie niepokojąco duże
dziury, ale ileż można tak milczeć.
- Mówią, że determinacja i chęć to połowa sukcesu, nawet ta
większa część – zacząłem – i w moim, naszym, Aerosmith, przypadku to okazało się
prawdą, dziwnym trafem.
- Kochaj się ze mną i po trzy razy dziennie, może w końcu
przejdziemy przez tę beznadziejną blokadę!
- Madeline, wolnego, hej! – Nie mogłem się pohamować, ta noc
była jakaś inna i do jeszcze innych niepodobna, nie mogłem się nie śmiać. –
Tobie coś…
- Nic mi nie jest, ja po prostu nie wierzę, że jesteśmy bez
szans, ja chcę, ty nawet bardziej. I nawet mi nie mów, że tobie by przeszkadzał
taki układ, o jakim wspomniałam…
Co gorsza, ona też się
śmiała.
Świat się walił.
Całe szczęście, że
się walił. Warto dodać, że walił się stary świat. Skąd w niej tyle siły, kiedy
obudziła się w niej taka chęć?
- Perry, od tego zaczęło się wszystko, co w nas dobre! –
Pomachała mi przed twarzą dłonią z zaobrączkowanym palcem. – Uwierz w nas
jeszcze bardziej.
Chyba miała w końcu swoje szesnaście i pół roku. Byłem szczęśliwy.
Kocham ją.
Jej, Kochana, wybacz mi tę długą nieobecność! Miałam pojawić się tu tydzień temu, ale coś nie zaiskrzyło i odkładałam to do dziś, a dziś czwartek, więc nowy i...no. Zresztą, prawie poddałam się własnemu lenistwu i już-już miałam zająć się czymś innym, ale na szczęście, dałam radę(!). Chcę Ci też powiedzieć, że ja ciągle jestem na bieżąco, tyle że... taaak, jestem na bieżąco - na tym skończmy(nie chcę się pogrążać).
OdpowiedzUsuńPowiem Ci szczerze, że trochę obawiałam się tego rozdziału. Serio, u Ciebie spotkania z rodzicami są bardzo stresujące. Nie tylko dla bohaterów, ale też dla mnie. Mówię prawdę! Tak było i w przypadku Dee, i w przypadku Caroline. I ja nie wiem, czemu. Ja się wprost boję, co się wydarzy i czy na pewno wszystko pójdzie całkiem prosto. Ha, dziś poszło! Znowu. Bardzo ładnie to wszystko napisałaś, jak wszystkk zresztą. Stevenem byłam(i jestem poniekąd nadal) zafascynowana! Wierzę Caroline na słowo, że tak pięknie o Nich opowiadał. Zresztą, jej skrót był świetny, co dopiero właściwy opis, historia! Automatycznie pomyślałam, jak niezręcznie czuć musiała się panna Hadley... Na jeh miejscu bym zeszła, serio - jeśli chodzi o rodziców, jestem bardzo czuła. Na ich punkcie. Ale z drugiej strony nie jestem Caroline, nie tym typem osoby. Uwielbiam jej twardość, no ale sama takim charakterkiem nie dysponuję niestety. Och, no i znowu... Rozmowa na linii matka-córka/córka-matka w sumie. Stanęły mi łzy w oczach, naprawdę! Norma Hadley tak świetnie to wszystko powiedziała. Jestem nią oczarowana. Na początku miałam jej po dziurki w nosie, chociaż za bardzo jej nie znałam, ale na końcu powiedziała Caroline tyle ważnych rzeczy... Dobrych, pięknych rzeczy.
No i na koniec: bomba atomowa dla Joego. Caroline w ciąży mnie zadziwia. Pali tyle, no a nosi pod sercem dzieciaka, jeszcze płoda, ale nie wdrażajamy się w szczegóły. Temat ciąży nie jest dla mnie. Nie. Serio. Mnie sama myśl o tym stanie, o tych 9 miesiącach paraliżuje, choć sam ten czas jest piękny(chyba). Ale ja trzymam kciuki za Hadley, Stevena i ich malucha. O Dee i Joe chyba nie muszę wspominać, hm?
dëMärs, cudowny rozdział! Jeszcze raz wybacz za te nieobecności, ale energia mnie rozsadza. Za jakość i długość również - usiedzieć w miejscu nie mogę; cud, że wytrzymałam z telefonem pod ładowarką, haha.
Cieplutko pozdrawiam!
Bardzo się cieszę, że Cię tu widzę, zawsze pojawiasz się w takich najmniej spodziewanych momentach, haha.
UsuńNie mam się w zasadzie do czego odnieść, może tylko, że Caroline w ciąży trochę przystopuje ze swoim paleniem!
Dziękuję Ci, jak zwykle ♥
przybywam po raz kolejny :')) czytałam rozdział w nocy, ale już nie miałam siły na komentarz, wybacz to zaniedbanie, haha.
OdpowiedzUsuńobawiałam się tego spotkania Caroline z rodzicami. no i teraz nie wiem czy słusznie czy nie. niby nic takiego się nie stało, żadnych kłótni, żadnych awantur. było trochę sztywno, ale jak ma być, skoro nie widziało się kogoś 10 lat... w ogóle nie potrafiłam sobie wyobrazić jak to spotkanie miałoby wyglądać, ja bym miała wielki problem z opisaniem tego. zresztą, nadal mam problem żeby opisać np. scenę między Su i jej ojcem, z którym niedawno odnowiła kontakt, ale nie teraz o tym.
Steven mógł darować sobie te rozmowy o nałogach, naprawdę. próbuję sobie wyobrazić siebie na tym miejscu, jak mój chłopak opowiada rodzicom o tym, jak to ćpał, jak to z tego wychodził. no nie. łatwo się rumienię, więc zrobiłabym się cała czerwona, rzuciłabym go i uciekła do Meksyku. ale z drugiej strony... to Steven Tyler, więc pewnie wiedzieli o tych wszystkich ekscesach. ale opowiadać o tym nie musiał.
druga sprawa - te rozmowy z Caroline i jej mamą. "wiedziałam, że tak skończysz", "przeczuwałam, że z nim będziesz", "jak to się stało, że jesteś z człowiekiem o którym marzyłaś tyle lat". to wydaje się takie... takie nieprawdziwe, nierealne. wyobrażasz sobie coś takiego? :')) ja naprawdę nie umiem.
no i tak zbliżając się do końca, nie chcę lać bezsensownie wody. nie podoba mi się relacja Caroline-rodzice. może to pierwsze spotkanie po tyle latach, ale to pierwsze wrażenie jest najważniejsze, prawda? jakoś nie umiem już wyczuć między nimi jakiejś miłości, to wszystko między nimi wydaje mi się wymuszone, ale mogę się mylić...
no i już na koniec, wisieńka na torcie - MADELINE I JOE. I CIĄŻA CAROLINE! jeju, co ja najbardziej lubię robić z moimi bohaterami - zabijać i "zaciążać" moje bohaterki, haha! tak się cieszę. no i jeszcze Dee ma nadzieję, że nie są kompletnie bez szans, Joe odpowiada opcja kochania się trzy razy dziennie. czy to nie cudowne? chyba wzięłaś sobie do serca moją historię o nowotworze złośliwym i śnie w łóżku syna :'))))) i mam też nadzieję, że w tym opowiadaniu wyjaśniłaby się cała sytuacja z Liv i Stevenem... chciałabym przeczytać, jak dowiaduje się, że jest jej ojcem.
+ zapraszam na nowy rozdział do mnie i wyjaśniam jeszcze pewną sprawę. Alan ma dziewczynę, Riley, aż od kilku miesięcy, ale jakoś nie miałam jej jak wkręcić. teraz jednak się pojawi tak na kilka momentów :')) http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/
Rozmowa Caroline z matką jest nieprzyzwoicie bardzo naciągnięta, choć Norma miała jednak szczere intencje. Jej słowa są podkolorowane i Hadley o tym wie, między innymi dlatego jest wcześniej ta niepokojąca myśl, a raczej stwierdzenie faktu przez Caroline - ''Wakeford namieszała''. Bo namieszała, Dee w zasadzie urobiła trochę rodziców przyjaciółki. Powiedziała im...co oni mają mówić.
UsuńAle czego się spodziewać po tylu latach, ta rodzina nigdy nie była piękna zresztą.
Och, i dużo myślałam nad tą historią, przypomniałam sobie też o kilku innych, nawet z życia znajomych moich rodziców wziętych!
Trzymaj kciuki, Parry, trzymaj... ♥
Przybywam, jestem.
OdpowiedzUsuńTo był chyba pierwszy rozdział z Twojego bloga, który czytałam na telefonie. Leżałam sobie już w łóżku, zakopana w swoją kołdrę. Dobry sposób na bezsenność, chociaż potem i tak nie mogłam zasnąć bo myślałam nad tym wszystkim co dalej...
Och, bałam się tego spotkania za rodzicami Caroline, ale jakoś nie wyszło tak źle. W sumie, to nie wiem, dlaczego miałaby wyjść źle. Och, przecież to nie jest opowiadanie tego tupu, że główna bohaterka ma tak przejebane w życiu, że rodzice jej nie kochają i tak dalej. Ale jednak był we mnie jakiś strach. W sumie wiele żalu mogło się tu nazbierać. Caroliny do rodziców, rodziców do Caroliny i sam fakt, że gdyby nie Dee to tego spotkania pewnie by nie było... ale tak sobie czytałam ten rozdział i tak wpadła mi do głowy myśl, że w sumie to to samo jakby moi rodzice spotkali się np z Duffem (Bo samej mojej miłości do Sambory nie ogarniają i nawet nic o niej nie widzą) jako z moim partnerem życiowym... E, dość dziwna sytuacja. Nie powiem, ale jednak dość dziwna, ha..
W sumie matka Caroliny... czekaj, Norma tak? Boże, ja naprawdę nie mam pamięci do imion. Wydała mi się być dość przystępną kobietą. W sumie.. zwyczajną kobietą. Ale tak samo chciałabym zajrzeć do jej głowy jak pragnę zajrzeć do głowy Margie. Ja wiem, że trochę za dużo tu wszystkiego wymagam, ale no... a takie mam marzenia literackie względem tego bloga.
A tu jest taki paradoks. Cóż, wiadomo, że Norma była w szoku, jak zobaczyła zdjęcie swojej córki z facetem do którego córka wzdychała patrząc się na plakat. Ale Norma by była w większym szoku jakby Caroline wyszła za jakiegoś normalnego faceta pokroju Paula? (Ja pierdole, ja naprawdę nie mama pamięci do imion. Musisz mi to wybaczyć, Kochanie) No cóż, takie właśnie było przeznaczenie naszej Caroliny i można by się kłócić, że to wszystko przypadek. O tak, po prostu sobie wyszło, ale no nie... tak po prostu miało być, bo nie mogło być inaczej. I teraz sobie myślę, że w sumie to takie dość smutne, nie? Bo co się dzieje, kiedy zachodzimy na szczyt? Albo z niego spadamy, albo wyciągamy leżak i się opalamy. Ha, dobra, Rose i jej mądrości życiowe. Może sobie to pominiemy.
Haha, dobra, dla mnie nie jest zaskoczeniem, że Caroline jest w ciąży. Oj tam, ja pod postacią Duffa (Boże, jak to brzmi...) wiedziałam już o tym wcześniej. I w sumie jako Duff powiedziałam już wszystko co mogę powiedzieć na temat obaw Caroliny względem relacji Stevena. Pewnie teraz bym się rozwodziła na ten temat, że nie wiem po co ona się boi i takie tam... ale już to raz powiedziałam i w sumie nie ma sensu się powtarzać. (Ba, zobacz o ile będzie krótszy komentarz? Bu, no tak nie może być) Tylko się teraz trochę pogubiłam. Bo z tego co pamiętam, to Duff był pierwszą osobą która się dowiedziała...? To znaczy, że Dee przyszła do tego pokoju po spotkaniu z Duffem? Czy Duff w sumie był druga osobą? A dobra, w sumie mało ważne. Nie będę się tu zastanawiała nad kolejnością wydarzeń, bo w sumie nie ma to większego znaczenia. Mogę powiedzieć, że cieszę się jak Dee... chociaż. Dobra, aż tak się nie cieszę, haha.
UsuńI właśnie, moje kochana Dee.
Dee była w tym rozdziale tak samo inna jak Madison w moim.
Naprawdę, Dee w tym rozdziale była jakaś taka... no inna. Nie umiem tego określić, ale tak właśnie była. Taka... lekka i taka.. dziewczęca. Może dlatego, że w sumie pierwszy raz od jakiegoś czasu się nie zamartwiała, nie spinała, nie bała i nie robiła czegokolwiek innego negatywnego. Dobra, wyjdzie, że w poprzednim też tak było, ale oczywiście muszę sobie go przypomnieć czytając jeszcze raz, więc wybacz, za jakieś moje niedociągnięcia. W ogóle o czym ja tu piszę? Wiem, że Cię to nie obchodzi, ale nie myśl sobie, że leję wodę, aby przedłużyć ten komentarz. Dobra, leję wodę, aby właśnie wyglądało na więcej.... Haha.
Ale może wrócę do Dee. W sumie, to zaskoczyło mnie to, że Dee tak sobie lekko powiedziała, że chce mieć dziecko. Pamiętam jeszcze jak się oburzyła na biedna Leandrę, która wspomniała nieświadomie coś o ciąży. Właśnie, Pani Alu, proszę mi tu powiedzieć co takiego słuchać u Pani od zaplatania wianków, bo chyba jej dawno nie było i po prostu nie wiem. Stęskniłam się za nią, no!
Ale wracając do Dee (nie wiem już który raz do niej wracam) Zdziwiłam się. Chociaż endorfiny robią swoje (a jak to był po Duffie, to szampan dla dzieci też) ale w sumie to było takie fajne. Och, no cuda się zdarzają i ja tu apelują głośno o te cuda. O ten jeden, mały cud... A jak się stanie to niech będzie dziewczynka - Rosie... haha. Bo to przeze mnie się stało, haha. Nie no, żartuję oczywiście. :)
Och, co mogę jeszcze powiedzieć. Pewnie wiele rzeczy, ale tak naprawdę nie potrafię ich wszystkich uporządkować.
Jutro wpadnę pod poprzedni rozdział i zostawię tam po sobie ślad.
Pozdrawiam i czekam na kolejny :*
Ps: A tak szczerze, to doczekać się nie mogę.
Ps2: Smutno mi będzie jak się to skończy :(
Haha, tak się śmieję właśnie z tego, że jest tutaj zupełnie na przekór, jak było w większości opowiadań, mowa o tych starszych, ponieważ teraz już każda ma raczej swoją wizję. Nie lubię smutnych...nie, nie, czekaj. Nie wiem, jak Ci to... Och, no, nie lubię takich zbuntowanych, niekochanych. Wiesz, o jakim typie bohaterki mówię, kiedyś o tym gadałyśmy.
UsuńRodzina Caroline jest dość specyficzna, nie wiadomo już, co jest szczere a nie, ale na pewno się kochają, mimo że nie potrafią sobie tego jednoznacznie okazać, ale najważniejsza jest ta świadomość, prawda? Chociaż zawsze jest inaczej, kiedy zostanie to ładnie okazane...
Sprawę dowiadywania się o ciąży Caroline możemy zostawić, bo ja sama się w tym pogubiłam, a zatem sama Dee się pogubiła, haha.
I tak. Właśnie, Dee. Jest tu inna, owszem, ona jest jakby...szczęśliwa. Chyba po raz pierwszy w taki sposób. Cieszy się ze szczęścia przyjaciółki, zapragnęła mieć swoje własne. I może się uda, przecież ludziom dzieją się cuda.
Jak Ty mnie tutaj inspirujesz Rose! ♥
I wiesz, mi samej szkoda. Chyba pociągnę to dłużej, jak planowałam. Kocham tych bohaterów. To niepoprawne. Ale ja ich kocham. Pierwszy raz stworzyłam ich tak dokładnie.
Dziękuję Ci ślicznie, Kochana ♥♥♥
COOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO?!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
OdpowiedzUsuńCAROLINE JEST W CIĄŻY.
CAROLINE MAMĄ.
STEVEN TATĄ.
OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO
Dobra, bałam się tego spotkania Caroline z rodzicami, ale koniec końców nie było tak źle, prawda?
Jezu, Tyler, ty to masz wyczucie zajebiste, kiedy coś mówić, a kiedy nie...
"Gratuluję, stary. Znów. Z drugiej strony… Życzę twojemu dziecku, by okazało się być tym szczęśliwcem, który będzie miał okazję dorastać znając zarazem swoją prawdziwą matkę, jak i ojca. Wiedząc, że ten nim jest. I by przetrwało w takiej pełnej rodzinie dłużej, jak trzy, cztery lata. Jakim ja byłem żałosnym hipokrytą, niesamowite. Bo czy to nie mój syn dorastał gdzieś, będąc pod opieką swojej nadpobudliwej, pazernej matki? Owszem – mój."- oj, Anthony, Anthony, ty to jednak jesteś genialny...Geniusz zbrodnii.
Każda kobieta boi się pierwszej ciąży. Ja jak o tym myśle, to normalnie dostaję zawału.