czwartek, 9 kwietnia 2015

XXVI: Potęga skrzydeł chwały



Obiecałam! - wszystkiego najlepszego dla mojej kochanej Parry, dużo jajecznicy i tak dalej, WENY, czekam z niecierpliwością, i pisz nam - mi! - dalej tak pięknie, jak robisz to teraz. Dedykacja, naturalnie, dla Ciebie, haha!

A tak, chciałabym Was zaprosić na niedługi wstęp mojego Złotego Serca, świat tak odległy od Tego.
I dwudziesty szósty uwielbiam. Jest taki silny.

* *** *
***

Steven
lipiec, 1987r.

 W osiemdziesiątym czwartym nie myślałem o niczym innym, jak o nagraniu w końcu czegoś, co naprawdę pozwoliłoby nam wywołać słynny efekt „wow”. Bowiem nie dało się ukryć, że jeszcze tego, mimo wszystko, ale nie zrobiliśmy. Całe lata siedemdziesiąte były narwanym pisaniem piosenki za piosenką, niespójnym nagrywaniem, to miało być nieczyste, miało porwać, miało zainteresować i pobudzić innych do poznawania nowości, jaką my bez wątpienia byliśmy. A sześć albumów w dziesięć lat nie jest złym wynikiem. W osiemdziesiątym czwartym poznałem – znów – kobietę, która mnie zafascynowała. I na przestrzeni czasu ja już wiedziałem, że to jest fascynacja właściwa. Niedługo po tym, kiedy wdarła się we mnie i zniewoliła znów, odebrała mi kompletnie wolność, której i tak wiele nie miałam, ponieważ narkotyki, ale w tej niewoli było coś, co prawdziwie doceniłem po blisko trzech latach.
 „Rock In A Hard Place” nigdy się nie wydarzyło, wmawiam sobie. Za każdym razem, kiedy wspomnę cokolwiek o tej płycie, zostaję uciszany przez Joe’go, słowami „Nadal wolę nie mieć nic wspólnego z tą płytą”. Ciężko się nawet dziwić. „Done With Mirrors” nie jest lepsze, szczerze powiedziawszy, chociaż zostało przez nas nagrane już w warunkach, na jakie wszyscy czekali. Nas pięciu i czego więcej brakuje? Brakowało.
- Nie mamy tego – powiedziałem, patrząc przez siebie. – Brakuje nam…
- Nie mamy hitu – dokończył Joe, wstając przy tym z kanapy, podchodząc do okna. – W gruncie rzeczy nigdy takiego nie mieliśmy.
- Mhm…
 Miał absolutną rację, a ja się załamałem. Bo nie mieliśmy rewolucyjnego przeboju, a „Dream On” nie można było nazwać takim pod żadnym pozorem. Było zbyt prawdziwe. Nie mieliśmy czegoś, czego Perry się bał i czego chciał uniknąć, ale wówczas już wiedział, że jeśli tego unikniemy, to marnie z nami. Ale nie odważył się o tym powiedzieć, bo gdzieżby śmiał zresztą.
- My potrzebujemy, kurwa, komercji, Joe – rzuciłem twardo, po czym sam wstałem i podszedłem do niego. – Nie mamy czegoś, co można by zapamiętać nawet wtedy, jeśli ktoś by nie chciał tego ze wszystkich sił. Kurwa, no potrzebujemy mieć komercyjny kawałek.
- Potrzebujemy mieć dobry kawałek… - mruknął oschle. – I to nam wystarczy.
- Dobre kawałki mamy i tak.
- Jak widać nie o…
- A kto powiedział, że komercyjny kawałek nie może być gigantem muzycznym?
 Nikt tego nie powiedział, nawet on nie odparł już na ten dyskretny atak. Wiedział, że mam rację, wiedział, że bez tego się nie obejdzie i wiedział, że i tak nagramy coś właśnie komercyjnego. Po prostu było nam niezbędne.

***

- Kiedy to napisałeś? – spytał mnie zaledwie tydzień później. I chyba po raz pierwszy w ogóle nie ukrywał zaskoczenia, ni tego, że był pod wrażeniem.
- A co?
- Bo to jest zajebiste, Steven. – Uniósł wzrok znad kartki i spojrzał na mnie swoimi ciemnymi oczami, potrząsnął głową. – Już nawet nie pytam o inspirację.
- Jest więcej, jak jedna, mogę dodać.
- Więcej?
- Więcej. – Posłałem mu lekki uśmiech, odbierając od niego swój tekst.
- To może powinienem pytać?
- Wiesz, Joe, od jakiegoś czasu obserwowałem kilka relacji. Wierz mi lub nie, ale pierwsze wersy mają już blisko trzy lata, mniej więcej.
 Zamilkliśmy na chwilę.
- I co ja mam ci powiedzieć na to…
- Teraz ty musisz tylko z muzyką coś jeszcze zrobić.
 Uśmiechnął się niepewnie, patrząc gdzieś w podłogę, zrobiłem to samo, widząc jego zakłopotanie. Niejeden raz mieliśmy spięcia, bywało, że przez tygodnie się nie widzieliśmy, czasem i nie rozmawialiśmy. Jednak bardzo dobrze wiedzieliśmy, zarówno on jak i ja, że tylko razem nas stać na coś klasy światowej. Był moim bratem, mogłem go nienawidzić, ale nic by nie zmieniło faktu. Rodziny się, rzekomo, nie wybiera. Kto wpaja w nas takie bzdury?

Dee
sierpień, 1987r.

- Już, już, już, już, już, no już… - powtarzałam nerwowo, kiedy zbiegałam na dół po schodach, machając przy tym niezdarnie rękoma. Żyjąc w tym domu nie dało się na spokojnie pomalować paznokci, miałam kolejny dowód na to. – Już…
- Pani Perry, nie uwierzysz! – Wpadła mi bezceremonialnie do przedpokoju i przeszła do salonu, nawet nie zwracając na mnie szczególnej uwagi.
 Popatrzyłam za nią ze zdezorientowaniem i zamknęłam drzwi z powrotem. Caroline nie miała nigdy wobec mnie poczucia jakiejkolwiek krępacji, nie pierwszy raz zdarzyło się, że tak po prostu wtargnęła mi do domu, wpędzając mnie tym w stany przedzawałowe. Z trudem wyrzucałam z siebie pytania w stylu skąd ma klucze, jak tu weszła. Na co beztrosko odpowiadała, że mój mąż jej dał. „Jak to?” – pytałam. „Siedzi ze Stevenem i działa twórczo, więc uznałam, że co ja sama będę, skoro mogę być tu” – odpowiadała. „Tak po prostu ci je dał?”„Tak, on mi przynajmniej ufa, Dee”. Kiedy z kolei starałam się bronić, że skoro wie, że ja jestem w domu, to nie ma potrzeby brania od niego kluczy, ponieważ przecież ja, do cholery, jestem i wpuszczę ją, jeśli tylko zacznie się dobijać do moich drzwi. „Jak siedzisz na górze i się zamyślisz, to za nic w świecie być nie usłyszała ani pukania, ani dzwonka” – ucinała, zostawiając mnie już bez żadnych sił. Najwyraźniej musiałam to zaakceptować. Już nawet powoli się przyzwyczajałam.
- W co nie uwierzę? – spytałam, wchodząc w końcu za nią do salonu. – Napijesz się czegoś?
- Wody, soku, czegokolwiek, byleby zimne, Madeline! – pisnęła.
- A w co nie uwierzę?
- Przynieś najpierw, co masz przynieść, a potem ci powiem. A raczej pokażę, sprawniej pójdzie.
- W porządku… - Wycofałam się znów, tym razem do kuchni. Pierwszym kursem przyniosłam dwie szklanki, drugim zimny sok z jabłek, który ostatnio był moim jedynym takim źródłem życia. – Dobra, mów. – Usiadłam przy niej na naszej kanapie i wlepiłam w jej dumną twarz swoje poszarzałe oczy. W dumną twarz. Odniosła jakieś kolejne znaczące zwycięstwo?... Co tym razem?
- Masz! – Rzuciła w moją stroną gazetą, którą tak znikąd wzięła, miałam wrażenie.
- Aż się boję, co tam znajdę. Uspokój mnie jakoś.
- Madeline, możemy być w końcu dumne… - Uśmiechnęła się szczerze.
 Skinęłam głową i niepewnie spojrzałam na pierwszą stronę. „Wyżej niż kiedykolwiek wcześniej” – jak krzyczał nagłówek. Wiedziałam już wszystko, a zdenerwowana byłam również jak nigdy wcześniej. Czy po tylu zażartych wojnach, obrazach, krzykach, bezsilności, i całej reszcie, w końcu się udało? Czy w końcu krew, pot i zły nie zostały nadaremno rozlane, Boże, czy tak mozolna droga w końcu się skończyła tym nieszczęsnym garnkiem złota?
- No piękne… - szepnęłam.
- Już wiesz, widzę! Ale idź dalej!
 Zaśmiałam się krótko i kręcąc głową kartkowałam gazetę, by dotrzeć w końcu do stron docelowych. Niesamowitym było dla mnie zobaczyć ich w końcu wszystkich razem na zdjęciu, na którym nie było nic wymuszonego, panowie byli autentycznie szczęśliwi, a z twarzy można było wyczytać chęć i rządzę wstrząśnięcia tym wszystkim tak, jak jeszcze świat nie widział. Po „Done…” wszyscy zwątpili w ich siły, stracono wiarę, że Aerosmith jeszcze kiedyś coś pokaże. Przez wielu zostali sklasyfikowani jako gigant lat siedemdziesiątych, którego gwiazda zgasła zaraz po nastaniu nowej dekady. Osądzono, że ich rozbicie zadecydowało o tym, że nie stworzą już niczego dobrego. Nie chciałam wierzyć w to wszystko i ja, ale było mi coraz ciężej. Anthony nie pokazał mi przedpremierowo żadnego utworu, który miał trafić na najnowszą płytę, nie rozmawiał ze mną o niej wiele, co nie cieszyło mnie, oczywiście. Zresztą, mieliśmy niby inne sprawy na głowie. Pracę nad albumem trwały praktycznie odkąd wróciliśmy z poprzedniej trasy. A zatem on mógł sobie najpierw tworzyć i zbierać gratulacje, kiedy na jaw wyszło, co wyjść miało, ja mogłam się cieszyć i być spokojną, zbierać kolejne gratulacje. Pod koniec lipca osiemdziesiąt siedem wzięliśmy ślub, którym moja mama żyła, odkąd tylko zobaczyła na moim palcu pierścionek. Bo i ten w końcu dostałam, jakżeby mogło być inaczej. 
 A tydzień temu światło dzienne ujrzał kolejny album studyjny, ochrzczony „Nieustającymi Wakacjami”. Przed wydaniem podchodzono do tego jak do jajka. Wszyscy – fani, krytycy, media, muzycy, my i samo Aerosmith – byli z jednej strony zainteresowani tym, co zespół pokaże po dwóch latach, zwłaszcza, że tym razem współpracowali jeszcze z Desmondem Childem. Ale z drugiej strony każdy się bał. Bo poprzednia płyta też miała być tą wielką, a co wyszło, to wszyscy już wiedzą. Co się stało tym razem… Łapczywie wychwytywałam z tekstu artykułu, na który Caroline mnie naprowadziła, kluczowe zdania. „Wystarczył im zaledwie tydzień, by powrócili na szczyt”; „Aerosmith na wszystkich listach przebojów”; „Zbliżająca się na dniach trasa z coraz bardziej rozchwytywanym Guns N’ Roses”; i tak dalej, i tak dalej. Aż do najważniejszego - „Rozpostarte nad światem, białe skrzydła Aerosmith oślepiają krytyków. Triumfalne przebicie się ponad szczyt, okupowany przez młodych artystów. Możemy już śmiało odetchnąć: wrócili”. I już nie odejdą - dodałam w myślach.  
- Oczywiście wyszczególnione dwa arcyporywające dzieła, Dude i Rag Doll – zaśmiałam się, kładąc sobie gazetę na kolanach i pochyliłam się w stronę ławy, nalałam soku.
- No jednak są chwytliwe, nie powiesz, młoda.
- Nie, nie powiem. Łapią zarówno rytmem, jak i tekstem. – Puściłam do niej oczko. – Chociaż moje i tak jest Heart’s Done Time – zaśmiałam się.
- Ta, nawet masz o tym wspomniane. – Wywróciła teatralnie oczami i ruchem głowy wskazała na leżące u mnie piśmidło.
- Ale to i tak nie jest Angel…
- Wiesz, Madeline, ja słyszałam niektóre wersy stamtąd już te parę lat temu, ale w życiu bym nie pomyślała, że… - Spoważniała, zmiękła, a to nie zdarzało się często. – Nie sądziłam, że stać go na taki tekst. To znaczy jasne, że wiedziałam, że stać go na takie uczucie, ale bym nie podejrzewała, że napisze coś takiego, że powstanie taka mocna ballada, która trafi jeszcze na tak potężny album. Bo chyba mogę o nim tak powiedzieć.
- To jest gigant, Caroline, ależ nie ma co! To jest zdecydowanie punkt zwrotny, oni zrobili coś, czego nikt już się po nich nie spodziewał i dobrze wiemy, że z nami włącznie. Bo ja osobiście w taki cud nie wierzyłam – zaśmiałam się.
- Joe wie, że nie miał wsparcia?
- Miałam mu powiedzieć po ślubie, ale jest tak miło, że uznałam: po co to psuć!
- Jaka wygodnicka!
- Zaradna życiowo...
- Mhm, o pani Perry też gazety tam pięknie wspominały.
- Wiem, czytałam. Że bardzo dobrze wyglądam.
- Złej by nie wziął – odparowała wzniośle, pokazując mi język. – Że tak sobie zauważyć pozwolę.
- A weź się!
- O, kochana – zaśmiała się, kręcąc głową. – A… A do kolejnej drogi gotowa?
- Tak, ja zawsze. Pewnie. Tylko mnie Azja zbiła z tropu, wiesz, niemało zaskoczona byłam, kiedy zobaczyłam Tokio, w ogóle Japonię. Przecież to jest jakiś kosmos, w życiu bym nie powiedziała. Nawet nie wiem, skąd u mnie taki szok.
 I o ile Japonia była dla mnie szokiem, o ile bałam się nawet tam polecieć, to i tak większym strzałem był dla mnie zespół towarzyszący. Guns N’ Roses było mi zespołem bardzo bliskim. Kiedyś powiedziano mi, bym zapamiętała sobie nazwisko McKagan, a ja to zrobiłam. Nie zastanawiając się nad tym w żaden głębszy sposób. W osiemdziesiątym szóstym w całych Stanach zaczynało poważnie wrzeć na wszelkie wieści o dzieciakach z Los Angeles, a dokładniej o najniebezpieczniejszych dzieciakach z wylęgarni bękartów – Sunset Strip. Kiedy doszły do mnie wieści, iż jednym z nich jest chłopiec nazywany Duff McKagan, zaczęłam się śmiać. Znów pomyślałam o mojej biednej Madison, zastanawiałam się, czy dziewczyna rzeczywiście wiedziała, że tak będzie, czy po prostu wierzyła i się stało. Ale pewne było, że nie stało się od tak. O ile kiedyś w Aerosmith dostrzegłam Stonesów, o tyle w Gunsach dostrzegłam Aerosmith, co było dla mnie fenomenem. Zachwycili się nimi i nasi panowie, dlatego też chętnie wzięli ich ze sobą na trasę. I tak oto oni mieli godny suport, a młodzi mogli się ekscytować występami przed swoimi bożkami, przy okazji pokazać się światu.
 A jeżeli ktokolwiek spytałby się któregokolwiek z członków perły Los Angeles, cóż musiało się stać, że tak zaraz-już Geffen podpisał z nimi kontrakt, ten tylko skiną głową i, chcąc lub nie, z uznaniem mniejszym lub większym, z radością lub zażenowaniem, ale powie, że Wakeford. 
 Ja padłam ofiarą tego, co chłopaki robili. I chciałam, by nagrywali, chciałam, by dostali to, co im się zupełnie należało. Stawiłam się któregoś dnia u Geffena, z którym miałam okazję się dobrze poznać. Porozmawialiśmy na spokojnie, naturalnie, pośmialiśmy się, napiliśmy się, wymieniliśmy się argumentami, szantażem, że zniechęcę do niego Aeromsith, jeśli nie weźmie Guns N’ Roses pod swoje skrzydła, bardzo w tym świecie wpływowe zresztą.
- Idź do diabła, kochana, ale naprawdę potrafisz mamić mężczyzn. Wakeford. – Pokręcił głową pod koniec naszej dyskusji. – Albo raczej Perry, daruj.
- Jesteś pierwszym, który mi to powiedział – zaśmiałam się, krzyżując ręce na piersiach. – Ale rozumiem, że wygrałam?
- Wygrałaś, wygrałaś. Myślałem nad nimi od jakiegoś czasu, ale…to jest ryzykowne. Oni są narwani, młodzi, mali, oni mogą za bardzo dać się temu wszystkiemu ponieść i nie podołać, zdajesz sobie z tego sprawę, Madeline. I mogę być pierwszym, ale to nie moje nazwisko przy twoim.
- Zdaję sobie sprawę, ale oni sobie poradzą. Jestem przekonana, że tak. W zasadzie dałabym się pociąć za to, zaufaj mi, wiem, co mówię. Zawsze wiem.
- Nie mam w zasadzie podstaw, by ci nie ufać… - powiedział, spoglądając w swoje papiery. – Chociaż się boję, każdy nasz błąd może bardzo wiele kosztować, niewyobrażalnie bardzo, Madeline. To są poważne inwestycje i pieniądze. A Guns N’ Roses nie są po…
- To mogą być niepoważne dzieci, ale na pewno są poważnym zespołem. David, wytwórnia nic nie straci. Nic.
- Kto nie ryzykuje ten nie wie, mówią…
- Dokładnie. I ja mam jeszcze prośbę – rzuciłam, spojrzał na mnie pytająco. – Powiedz im, kto cię nakłonił do tego. I jeszcze dorzucę obietnicę, że niczego więcej od ciebie już wymagać nie będę.
- Powiem. I najwyżej na ciebie winę zwalę, jak nie wypali. – Uśmiechnął się. – A ty możesz przekazać narzeczonemu, że jak spieprzą „Permanent Vacation”, to osobiście rozwiążę ten zespół.
- Dziękuję. – Odwzajemniłam gest, podeszłam do niego, widząc, że sam podnosi się z fotela. – I przekażę. Nawet ci pomogę, jeśli i to położą.
 W odpowiedzi zaśmiał się - wiem, że była tam aprobata - po czym szarpnął się nawet, by mnie przytulić, widząc mój zapał, że właśnie tego chcę. 
 Po tym wszystkim wyszłam z biura, potem wielkiego gmachu wytwórni. I przyrzekłam sobie, że nigdy więcej Kalifornii, nie dla mnie to miejsce, absolutnie. Nie zastanawiałam się, co powiem Anthony’emu. Nie musiał przecież wiedzieć wszystkiego. Może miałam potrzebę zniknąć na te trzy dni.
- Dee, hej, wróć do mnie. – Z zamyślenia wyrwał mnie głos Caroline. Wróciłam do Nowego Jorku, jednak tu lepiej, jak w Los Angeles.
- Caroline, koniec tego dobrego, nie wiem, czy chcesz, bym wracała – wypaliłam, rzuciłam jej mocne spojrzenie.
 Miałam dla niej coś, miałam dla niej cios. Wiedziałam, że mnie za to zabije albo żywcem gdzieś zakopie, nie odda kluczy do mojego domu, wiedziałam, że wpadnie w szał, na pewno wewnątrz siebie. Ale ja musiałam to zrobić, męczyło mnie to, jak bardzo Hadley była uparta i wiedziałam, że jeśli ja nie wezmę spraw w swoje ręce, to nikt tego nie zrobi i ta umrze z marnym uczuciem niespełnienia. Nie można było zaprzeczyć, że odkąd Perry mi się oświadczył, stałam się kobietą tak wpływową, że Margie mogła być ze mnie najdumniejsza w świecie.
- Twoi rodzice stawią się w Nowym Jorku za tydzień.
 I poszła mi kolejna szklanka, którą ta wypuściła równocześnie z moim zakończeniem zdania. Nie wiem, czy zrobiła to zamierzenie, czy nie, ale na pewno dało mi do zrozumienia, że zaraz i ja mogę pójść w taki sposób.
- Nie zrobiłaś tego.
 A ja niestety, ale to zrobiłam.

Caroline  

  Nie spałam przez prawie całą noc, udało mi się zasnąć może przed piątą, o szóstej jednak wstałam, wtedy też wypaliłam pierwszego papierosa z nowej paczki. O drugiej w południe wyrzuciłam już pusty kartonik do kosza w kuchni. Paliłam rano w wannie, strzepując nerwowo pety do szklanej popielniczki, trzymanej przez siebie na kolanach, wynurzających się bojaźliwe z idealnie białej wody. Nie sądziłam, że użyję kiedykolwiek tych nędznych antystresowych, odprężających rzekomo, płynów do kąpieli. Paliłam i w oczekiwaniu na gwizd czajnika, paliłam nad kubkiem mocnej kawy, paliłam, wyrzucając wszystkie ubrania z szafy, szukając czegoś, czego raczej w niej nie było. Paliłam w południe, lecąc szybko do najbliższego sklepu po dobre białe wino, eleganckie najlepiej. Paliłam, krążąc bez celu po kuchni, salonie.
- Przecież nie może być aż tak źle – odezwał się w końcu Steven, siadając na stole w kuchni.
- Nie jestem w stanie wyczuć tego, co będzie. – Wypuściłam papierosowy dym przed gdzieś w sufit, założyłam nogę na nogę, siedząc na blacie, naprzeciw stołu. – Nie wiedziałam ich blisko dziesięć…lat.
 Powiedziawszy to, zakrztusiłam się kolejnymi kłębami tytoniowej chmury, wytaczanej ze swych gorzkich ust. Dotarł do mnie ogrom słów. Trafiło mnie centralnie między oczy to, co właśnie się stało. Nigdy o tym nie myślałam. Ale dokładnie dziewięć lat temu opuściłam Cambridge, zostawiłam dom pod koniec sierpnia siedemdziesiąt osiem. Poleciałam z Mary do Nowego Jorku i zapomniałam na kilka dobrych lat o tym, co zostało za mną. I wszystko było tak jak sobie zaplanowałam, matka mi nie robiła wyrzutów, nikt nie prawił kazań, ojciec nie karcił wzrokiem. Byłam bez nich i beztroska do osiemdziesiątego czwartego, do czasu pojawienia się Madeline. Której rodzice żyli kawałek za miastem, na obrzeżach. Patrzyłam, jak Dee wychodzi z mieszkania Lei, potem do niego wraca, opowiada zwyczajowo o tym, co w domu. Pamiętam, jak drżał jej głos, gdy mówiła mi o pojednaniu się z matką, że w końcu ta się otwarła na nią i oto była Margie, która wcale nie odeszła na zawsze. I w końcu pamiętam wzruszenie na twarzy Marjorie, kiedy widziała swoją córkę na ślubnym kobiercu. Jak kręciła z niedowierzaniem głową, bo ta przyjmowała nazwisko mężczyzny, o którym myślała w specjalny sposób od ponad piętnastu lat. Marjorie mogła być dumna z córki. Gdyż pracowała, okładki się przyjmowały z wielkim entuzjazmem, gdyż weszła do wirującego świata i nie dała mu się zgubić. A ja widziałam to wszystko, stojąc z boku. Patrzyłam kątem oka, nie chciałam inaczej, nie wiedziałam jeszcze wtedy, dlaczego nie. Ale wszystko było od początku tak dziecinnie proste. Byłam bardziej dumna od swojego ukochanego, nie chciałam przez to patrzeć w lustro, jak do tego doszło, kiedy to się stało?
 Ja tylko tak beznadziejnie bardzo zapragnęłam mieć matkę…
- Ale nikt ci nie bronił ich widzieć, kocie – rzucił, a ja błyskawicznie wbiłam swoje granatowe oczy w jego poważną twarz.
- Ja nie chciałam być słaba… - szepnęłam. Skinął na mnie głową, obruszyłam się nagle; ciemnoszare wióry papierosowe spadły na moje uda, ciemne jeansy, westchnęłam bezradnie, strzepując je do popielniczki.
- I co to z tobą zrobiło, z wami…
- Odcięło nas od siebie. Na moje własne życzenie.  
- Hadley, Hadley...
- Mam trzydzieści lat. – Wcześniej też nie zdawałam sobie z tego sprawy, choć to już pół roku. – I ja potrzebuję ich miłości…
 Znaczący wzrok.
- Zburz ściany między wami.
- W końcu nie będę tego utrudniać.
- Odstaw na bok swoją… - Spojrzał na mnie uważnie. – Dumę.
- Wystarczy. Już wystarczy. – Zeskoczyłam z blatu i podeszłam do bruneta. – A ciebie kocham.
- Aniele. – Uśmiechnął się do mnie, odgarniając mi loki z czoła. – I nie pal już tyle, co?
 Odwzajemniłam pobłażliwie jego gest, nie chciałam tak. Coś dobrego się stało, ostatnio wiele tego. Chciałam ich już zobaczyć, chciałam wiedzieć, co zrobiła Dee, że ich tu ściągnęła, chciałam wiedzieć, co w Anglii, chciałam im opowiedzieć o całym swoim życiu, chciałam im opowiedzieć, jak cudowne córki ma Steven, chciałam im opowiedzieć, kim okazał się być on sam. Chciałam im opowiedzieć, co u moich dziewczyn. Chciałam im opowiedzieć, co u Zacka i Marjorie, Mary.
 I chciałam spytać, co u nich.
 Chciałam im powiedzieć, że ich kocham. Że nigdy nie przestałam.
 I chciałam przeprosić. Wreszcie zrobić to naprawdę. I nie za swoje serce.
 A za samą siebie. 

3 komentarze:

  1. ajj, czytałam już wczoraj! liczyłam oczywiście na słowo "jajecznica" w życzeniach i pojawiło się, jak Ty mnie dobrze znasz! :')

    przechodząc do cudownego rozdziału - tak, wszystko wraca do normy. chyba dobrze urodziny mi wypadły, bo w końcu Aerosmith wydało genialną płytę, wróciło na szczyt, a Madeline wzięła ślub z Joe. cholera, tylko dlaczego tego nie opisałaś? wiesz jak bardzo chciałabym teraz przeczytać o tym, jak przygotowują się do tego, jak Dee szuka sukni ślubnej, przegląda się w jej lustrze, jak Steven który pewnie był świadkiem Joe podśmiewał się cicho z niego, że np. źle wygląda w garniturze :')

    no ale żeby nie było tak kolorowo - teraz Caroline ma problem. rodzice. z jednej strony... nie wiem co mam o tym myśleć. odcięła się od nich, tak, nie zależało jej jakoś na kontakcie, oni chyba też się z nią nie kontaktowali, przez te 10 lat. ale skoro przyjeżdżają, to jednak chyba chcieliby odnowić te relacje. Caroline też zaczyna się jakoś "przełamywać", Steven każe jej schować dumę do kieszeni, zburzyć ścianę, sama jednak dochodzi do wniosku, że chce z nimi porozmawiać, opowiedzieć o wszystkim, że nigdy nie przestała ich kochać. to słodkie, ale wydaje mi się, że nawet z własnymi rodzicami, po 10 latach przerwy mogą być jakieś bariery, nie wiem czy miałaby z nimi teraz jakieś genialne kontakty. przez ten czas na pewno coś się w nich pozmieniało, w ich życiu, o Caroline już nie wspominając... chociaż może też jakoś... nie wiem... czytając końcówkę rozdziału doszłam do wniosku, że trochę bardziej dojrzała? chociaż od początku wydawała mi się ogarnięta, nawet wtedy, kiedy nastoletnia Dee tak świrowała na początku opowiadania, haha.

    no i przypominam jeszcze naszą ostatnią rozmowę i te CUDA, jak okazało się, że kobieta nie ma już nowotworu po tym jak przespała się w łóżku zmarłego syna. wiesz, co mam na myśli, kochana :'))

    dziękuję za dedykację, życzenia z jajecznicą i czekam na coś nowego! na coś nowego tutaj i na coś nowego ze Spongebobem i Skalmarem! <3

    i zapraszam tymczasem do mnie, jest dużo Devona i Sherry! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio straciłam polot do odpowiadania na komentarze przy "Until...", choć może powinnam spytać: ale jakie komentarze?
    Dziękuję Ci ślicznie, Parry, wiesz, że nie ma za co, haha. Jako jedynej Tobie mogę podziękować, chociaż nie mogę też tak powiedzieć, wiem.
    Nie mogę serduszka zrobić, ale powinno tu być ;_;

    OdpowiedzUsuń
  3. Opóźniona Isbell przybywa!
    Wielkie sorry dla Ciebie, że nie komentowałam. Brak czasu, sprawdziany i takie tam. Jest też coś takiego, że czasami mam czas, przeczytam u Ciebie i kompletnie nie wiem, jak skomentować. Po prostu są takie chwile, kiedy mnie to przerasta. I co dziwne dzieje się tylko tak na blogu Twoim i Rose.
    To przechodzę do rozdziału.
    Tak więc Aero poradziło sobie. Napisali sobie utwór, wydali płytę. Heh, wersy mające trzy lata. Tylko Tyler tak potrafi.
    Teraz czas na opierdziel.
    CZEMU NIE OPISAŁAŚ ICH ŚLUBU?! Już wyobrażam sobie Anthony'ego w garniaku i Tylera w garniaku z tym wielkim wyszczerzem, kiedy najprawdopodobniej podawał obrączki i Dee w sukni.DLACZEGO TY TEGO NIE OPISAŁAŚ KOBIETO?!
    Trasa z Gunsami? Cholera, będzie ciekawie!
    "YOU'RE MY ANGEL
    COME AND SAVE ME TONIGHT"
    Heh, ten dialog o tym, że Joe nie miał wsparcia był genialny.
    Serio? Rodzice Carolinie przyjeżdżają? O kurwa!
    I ta końcówka...piękna po prostu...
    To ja lecę komentować następny!
    Weny! :*

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')