Kulawo jak oni sami, śmiem twierdzić.
* *** *
***
Caroline
czerwiec, 1986r.
- Nie wierzę, że to moje życie, Wakeford. – Wypuściłam z ust
papierosowy dym, patrzyłam, jak leci coraz wyżej. – Wakeford, czy wierzysz, że
to moje życie?
Połowa czerwca, a my
z Madeline leżałyśmy na trawie w jednym z parków w Memphis, Tennessee, podczas
gdy nasi panowie zajmowali się swoimi sprawami przed kolejnym z koncertów trasy
Done With Mirrors Tour. A zatem nie mieli dla nas czasu, nawet miejsca dla nas
nie było wśród wszystkich nerwów, kłótni, irytacji. A potem kabli, wzmacniaczy,
wszystkich techników, dźwiękowców i speców od spraw, o których istnieniu sami, mhm,
artyści nie mieli pojęcia. A zatem, skoro my stawałyśmy się niepotrzebne na te
kilka godzin, nie miałyśmy po co siedzieć zamknięte w pokojach i starać się nie
przeszkadzać. Tak przetrwałyśmy pierwszą naszą trasę z nimi, okres ich powrotu
w chwale. Ale te czasy się skończyły, poznałyśmy już dobrze grunt, którym
musiałyśmy się poruszać, z własnego wyboru, naturalnie. Okazało się, że jest
cała masa rzeczy, które można zrobić. Okazało się, że jeśli zabraknie nas na
kilku ich koncertach, świat się nie zawali. To znaczy, ich owszem, może, ale
nie nasz, haha. Pojawiał się u nich chwilami te urocze fochy, obraza. Jak mogło
nas zabraknąć? Tak wyszło, cóż…
Done With Mirrors było
trasą, którą Madeline nazwała, po kilkunastu koncertach, nieprawdziwą.
Rozmawiając z nią o tym, doszłam do wniosku, że ma dość sporo racji, wydając ten, dość poważny, sąd na coś, na co Aerosmith tak czekało, co tak planowało.
Cóż, trasa miała w końcu promować płytę o takim samym tytule. A jasne dla
wszystkich było, że nie można spodziewać się nie wiadomo jakich cudów po płycie
nagranej w niecałe pół roku. Oni nie nagrali niczego razem od siedemdziesiątego
dziewiątego, hej. Na co liczyli oni, a na co reszta świata? Tak naprawdę nie
wiadomo. Ale patrząc na statystyki sprzedaży „Done…” – nie dostano tego, na co
kazano tyle wyczekiwać. Nie teksty były problemem, nie muzyka. A jeszcze oni
sami, kilka razy siedziałam z Dee w studiu i obserwowałyśmy ich pracę. Bali się
siebie samych, oni wstydzili się siebie jak wstydzą się dzieci w szkole, kiedy
mają zrobić coś na forum. I to było przerażające, co się stało? Jednak płyta
została nagrana, trasa ogłoszona. Łącznie wchodziło w nią aż sto koncertów i to
wszystko tylko w Stanach Zjednoczonych.
- Boją się jechać z czymś takim do Europy – parsknęła na
początku czerwca Madeline, a Joe odwrócił wzrok w przeciwną stronę. Mieli
kryzys, ale nie mnie o tym mówić.
Kosa była jeszcze
taka, że sam Perry nie był dumny z płyty, można rzec więcej i dodać, iż
krytykował ją dyskretnie przy wielu okazjach, a z czasem zaczął otwarcie mówić,
że jej nie lubi. Na koncertach, których teoretycznym zadaniem było wywindowanie
albumu na wymarzoną półkę najwyższą, grano przede wszystkim stare kawałki,
które wstrząsnęły światem przed dekadą, a z nowości pojawiały się może z trzy
kawałki, niepewnie grane w środku show, by potem móc jeszcze zatrzeć ślady Toys
In The Attic czy Come Together. Reasumując, nazywanie tej trasy "promującą" było bardzo umowne. Chociaż i tak jasne było, że osiemdziesiąt procent publiki
przyszło tam, by posłuchać starych kawałków.
Wracając jednak do
mnie, Madeline i tego, co się z nami działo, podczas gdy oni stroili i
dobierali gitary, ubierali mikrofony: kiedy oni bawili się w to wszystko, my
miałyśmy piękne okazje do zobaczenia miast, które dotychczas znałyśmy tylko z
map, atlasów. Cudzych wspomnień, książek. A tamtego dnia, w Memphis, zaszyłyśmy
się we dwie pomiędzy rozrośniętymi krzewami we wspominanym przeze mnie
wcześniej parku. Leżałyśmy obok siebie, a nad nami czerwieniejące niebo,
zachodzące słońce. Paliłyśmy wolno papierosy, spoglądając co jakiś czas po
sobie z uśmiechem, kryjąc twarze za ciemnymi okularami, niekoniecznie naszymi.
- Nie wierzę, że to moje życie, Hadley – odparła w końcu,
uśmiechnęła się bezradnie. – Ale wiem, że to twoje życie.
- Kurwa, to jest dobre w całym swym tragizmie. Ja przy nim
nie dożyję pięćdziesiątki, bo pewnie nie wytrzymam, ale gdyby nie on, to pewnie
nie wytrzymałabym z tym, z kim bym się związała. Od zawsze wiedziałam, że ja
potrzebuję, i będę zawsze potrzebowała, czegoś nie do przewidzenia, zaskoczenia,
adrenaliny…
- Nie możesz, w takim razie, powiedzieć, że się zawiodłaś.
- A gdzież ja bym śmiała! Dee, skąd. Mam, czego chciałam.
- Nie masz wrażenia czasem, że masz aż za dużo tej
swojej…adrenaliny?
- Mówisz o…
- Wiesz, o czym mówię. – Podniosła się do pozycji siedzącej
i spokojnie wyjęła z mojej torebki paczkę papierosów, czerwoną zapalniczkę.
Odpaliła szybko jednego, wypuściła dym w moim kierunku. – Ja wiem, że teraz
jest inaczej pod tym względem, na pewno nie możemy przyrównać tej trasy do
poprzedniej, tego lata do lata osiemdziesiąt pięć. Ale mimo wszystko, Caroline.
- Madeline, no… - zaczęłam, poprawiłam swoje okulary, po
czym kontynuowałam – ja nie mam z tym takiego… Nie, to źle brzmi. Spotykając
tego człowieka, miałam świadomość tego, jaki jest, a jeszcze większą tego, jaki
na pewno nie jest. Szalałam za nim prawie całe życie, nagle miałam okazję,
którą złapałam, przecież nie mogłam sobie odpuścić i nie mogę tego zrobić i
teraz, zwłaszcza teraz, kiedy otwierają się zupełnie nowe bramy. Jasne, że mamy
zgrzyty, średnio co dwa dni. Ale ja w końcu mam człowieka, o którym mogę
powiedzieć, że go kocham. I on kocha mnie, śmieszna sprawa, ale prawdziwa.
- Zawsze się zastanawiałam, dlaczego cię to bawi. Jego
miłość.
- A ty nie masz czegoś takiego? Nie budzi się w tobie,
pomimo czasu, to przekonanie, że jesteś z człowiekiem, o którym marzy potężna
rzesza kobiet, dziewcząt? Mogą być od ciebie ładniejsze, mogą mieć cechy,
jakich nie masz ty, może mają coś jeszcze. A to na ciebie padło, jednak na
ciebie. – Uśmiechnęłam się do niej znacząco. Wiedziała doskonale, co mam na
myśli. Już to przerabiałyśmy.
- Ja nie mam czegoś takiego.
- Ty masz inne sprawy, hm?
- Mam. Mam wiele innych spraw…
- A jak z wami, młoda?
- Zimna wojna, bez zmian… - rzuciła, zaciskając pięść w
zielonej trawie. – Nawet nie wiem, w czym tkwi cały problem, jeśli mam być
szczera, Caroline.
- A pamiętasz, gdzie tkwił ostatni?
- Przecież nie bierze nic…
- Nie udawaj, Madeline. Nie o to chodzi. – Pokręciłam z
politowaniem głową, trąciłam ją lekko w ramię. – W czym naprawdę był problem?
- W nas, ale ja…
- No i masz odpowiedź. – Nie musiała kończyć, wszystko już
było jasne. – Najwyraźniej znowu czas na poważną rozmowę, przed którą któreś z
was ucieka.
- Tym razem to naprawdę nie jestem ja. Powiedziałam mu
ostatnim razem, że nie mam nic do ukrycia, że na już wszystkie moje…tajemnice.
I nie skłamałam, ja po prostu nie miałam i nie mam nadal niczego, co mogłabym
przed nim ukrywać. To on ostatnio…jest nieswój. W zasadzie od końca kwietnia stał
się taki oschły. Podenerwowany, ale oczywiście, że NIE. Na jakiej w ogóle
podstawie ja mogę go posądzać o coś takiego. On i nerwy, śmiechu warte.
Przecież wiadome od zawsze, że ten był pierwszy, by coś zrobić, otwarty na
wszystko… - prychnęła z zażenowaniem.
Miała rację, że Joe
był inny od jakiegoś czasu. Nie dało się z nim czasem porozmawiać, nawet dwóch
zdań zamienić. Wszystko odbierał jak atak. Ilekroć pytałam później Stevena, czy
powie mi, w czym rzecz, ten uśmiechał i wzruszał ramionami.
- Oto jest Joe Perry, kochanie – mówił, kończąc zarazem
dopiero co zaczęty przeze mnie temat.
- Ale sam widzisz, że nagle coś mu odbiło i osunął się w
zupełny cień! – Kiedy ja musiałam wiedzieć…
- Nie ma się czym martwić, od niej na pewno nie ucieknie, a
w ten cień panna Wakeford ucieka się razem z nim.
- Steven, ona się martwi. Ona nie wie, co się dzieje. Ona
się boi, a wiesz, że z tego na pewno nie będzie niczego dobrego. A o ile się
nie mylę, to Dee wspominała, że skończyły się ciepłe dni i noce, kiedy pod
koniec kwietnia wrócił późno w nocy do ich pokoju, a wcześniej odbył długą
rozmowę. Z tobą, nie omieszkam się ominąć tego szczegółu!
- Złotko, nie bierze niczego, nie zdradził jej, nie przestał
jej kochać nawet odrobinę mniej.
- Czyli wiesz!
- Ja myślę, że wszyscy wiedzą. – Starał się łagodzić
sytuację uśmiechem i nieginącym spokojem w głosie. – Poza nim, tak ewentualnie.
- Tyler, co się stało?
- Powiem tak, kochanie…w okresie dojrzewania każdy ma ciężko
i przechodzi przez takie swoje…bunty, nie mam racji?
A mi tylko
pozostawało wywrócenie oczami, ciężkie westchnięcie. Nieważne, co robiłam, nie
było szans, by dowiedzieć się czegokolwiek. Jedyne, co wiedziałam, to to, że
Madeline skakała sobie od miesiąca z Joe do gardeł stanowczo za często. W
zasadzie mogli robić to po raz pierwszy, odkąd się znają. Ona pytała cicho, on
na nią naskakiwał. A zatem burzyła się i ona. Leciały słowa, które nie powinny
padać, ponieważ ani on, ani ona wcale tak nie myśleli. Kłócili się nawet i o tę
nieszczęsną trasę. Joe gardził tą płytą, Dee też nie była nią specjalnie
zachwycona. Pomimo że She’s On Fire zostało napisane przez jej mężczyznę i
zostało to zrobione z myślą o niej i tylko o niej. Chociaż nie bez powodu
uważała ten kawałek za najlepszy, och, pewnie.
- Porozmawiam z nim znów, złamię go. – Słowo po słowie,
wolno, bo wolno, ale decyzja zapadła i bardzo słusznie.
- To jest wyzwanie, kochana – zaśmiałam się, pokiwałam z
uznaniem głową. – Ale już raz to zrobiłaś. I to na samym początku.
- Otóż to, zrobię i znów. Jego słabością jest duma i ja. To
pewnie brzmi fatalnie z moich ust, ale cóż…
- Taka zostań, Wakeford, nigdy nie wolno ci się bać mówić o
nim w taki sposób, bo masz rację i już. On cię kocha cholernie mocno, mówi o
tobie wszędzie, gdzie jest okazja, Steven czasem nawet mi się pluje, że to z
czasem może stać się aż niebezpieczne.
- Doprawdy? – zaśmiała się i ona, w końcu to z niej wyszło.
Skinęłam rozbawiona głową. Doprawdy, ten człowiek nie okazywał wielu emocji.
Chyba, że chodziło o miłość. I to było z kolei w nim niesamowite.
- Tak jest, Dee… Tak jest.
- Caroline, a ja mam do ciebie jedno pytanie jeszcze… -
Spojrzałam po niej z zaciekawieniem, wydała mi się być znów speszona. Zapewne
niesłusznie. – Czy pamiętasz jeszcze, że masz rodziców?
Zabolało mnie to
pytanie. Nie wiedziałam nawet, czy powinnam odebrać je jako zarzut, czy
przyjacielską sugestię, która pod taką powłoka krzyczała "sądzisz, że w końcu o
nich zapomnisz, zapomnisz, jak mocno, mimo wszystko, ich kochasz?". Tak, ja
chciałam zapomnieć. Chciałam zapomnieć przez długi czas, ale on przemijał.
Kiedy Madeline spytała mnie o nich prosto z mostu, moja wieża pewności siebie znów się
zachwiała, ostatnio leciała coraz bardziej w dół i niżej. Steven mówił o
młodzieńczym buncie. Mój trwał dłużej, jak wynosi średnia. I chyba wreszcie się
zakończył. Ale ja nie potrafiłam się do nich odezwać. Bałam się usłyszeć znów
głos matki i ojca, bałam się tego, co mogliby mi powiedzieć, a mogli wszystko.
Wiedziałam, że nic się już nie ukryje, oni nie żyli w cieniu, jak na ironię. Bo
myśleli w sposób, jakby jednak w nim żyli. Jak Joe wówczas. Rodzice na pewno
wiedzieli, z kim żyję. Rodzice znali go bardzo dobrze już lata temu, wszystko
przeze mnie. Przepraszałam w głowie wiele razy. Ale czy ja miałam o co
przepraszać?
- Proszę, nie dzisiaj, Dee… - wyrzuciłam z siebie w końcu.
- Och – westchnęła, zadarła głowę ku górze, spojrzała tak na
mnie. – Czyli pamiętasz…
Istotnie.
Ja nawet i tęskniłam.
Dee
sierpień, 1986r.
Pod koniec sierpnia
dotarliśmy w końcu do Massachusetts, gdzie ostatniego dnia miesiąca mieli dać
finalny koncert Done With Mirros Tour, w Foxborough, ściślej mówiąc. Miałam
dość tej trasy, miałam dość tułania się od hotelu do hotelu, miasta do miasta,
stanu do stanu. Miałam dość plucia sobie z nim w twarz, miałam dość kłótni.
Chciałam, żeby było jak przed pojawieniem się tego nędznego zlepku piosenek,
który początkowo miał im zagwarantować wieczność, ale szybko się zorientowano,
że to nie to. I zdecydowanie, gdyby „Done With Mirros” uznano za triumfalny
powrót Aerosmith, mogłoby to znaczyć tylko, że poziom muzyki w tym kraju spadł
niebezpiecznie nisko.
A ja, ja dalej nie
wiedziałam, co się stało z tym, którego tak żałośnie pokochałam. Nie można było
się dogadać, nie sposób było przewidzieć, kiedy nagle odwróci wzrok i nie powie
już nic, aż do następnego dnia. Bywało, że już myślałam – wrócił. Ale zaraz po
tym ten potrafił się gwałtownie obruszyć i zniknąć. Był nerwowy, bał się ze mną
rozmawiać, na przekór wszystkiemu. I mnie zaczęło to męczyć. Zaczęło
przerastać. Miałam dość i nie wiedziałam, co zrobić. Jakiegokolwiek pytania bym
nie zadała, to źle.
Trzydziestego sierpnia,
kiedy siedziałam na skraju kanapy, wpatrzona tępo w delikatnie poruszane przez
ciepły wiatr, wpadający do pomieszczenia dzięki uchylonemu oknu, zasłony. Wiły
się elegancko, uciekając wciąż i wracając znów do jasnej ściany. Ściskałam w
dłoni szklankę po whisky, co jakiś czas rzucając okiem na wolno topniejący w
niej lód. Na drugim końcu kanapy siedział z kolei Joe, o którym ostatnio
myślałam w ten właśnie sposób, choć nie chciałam tego robić. Trzymał na
kolanach jedną z gitar, a jakże, szarpiąc raz po raz, ze znużeniem, za struny.
Klął co jakiś czas, kiedy coś nie szło po jego myśli. A ostatnio sporo tego
było. Spojrzałam na niego kątem oka, po czym sięgnęłam po paczkę jego
papierosów, leżących na ławie przed nami. Liczyłam, że coś powie i na szczęście
miałam rację.
- Ostatnio więcej palisz…
- Tak. Zauważyłam – mruknęłam, odpalając papierosa.
Odłożyłam wysłużoną zapalniczkę na swoje miejsce, podczas gdy samą paczkę wziął
ode mnie Anthony. – Ty też, mam wrażenie…
- Bardzo możliwe. A dlaczego ty…
- Palę, jak się stresuję. Dobrze wiesz. Martwię, zamartwiam,
myślę.
- Czym się…
- Nie bądź głupi – warknęłam, skierowałam spojrzenie w jego
stronę. Wbiłam je centralnie w jego ciemne oczy, spoglądające zaś na mnie.
Niepewnie. Przygaszone. – Od miesięcy staram się z ciebie wyciągnąć, dlaczego
nagle się zmieniłeś, co się stało.
- A ja odpowiadam z kolei, że nic się nie stało…
- Nie? Dlaczego tak mówisz, nie miej mnie za głupią, skoro
doskonale wiesz, że taką nie jestem. Caroline starała się wyciągnąć cokolwiek
od Tylera, ale ten spławia ją tanimi gadkami i głupim uśmiechem, z nim się nie
da tak rozmawiać, od niego niczego się nie da tak dowiedzieć, dlatego może w
końcu pora, żebyś ty mi powiedział, o co chodzi. Bo przecież widzę, widzę to,
co chcesz ukryć, ale za cholerę, kurwa, nie wiem, co to jest!
- Ty nie potrafisz żyć w spokoju, prawda? W twoim życiu musi
być przynajmniej jeden problem, inaczej wariujesz, Madeline. To jest
niepokojące… - powiedział cicho, wolno. Pokręcił głową. Przesunął się
nieznacząco bliżej mnie, trzymając wciąż przy sobie gitarę.
- Jak mam żyć w spokoju, skoro nagle się oddaliłeś? Skoro
nie chcesz ze mną rozmawiać? Skoro znikasz czasem, nie mówiąc mi nawet, gdzie,
a potem pojawiasz się bez słowa? Jesteś taki zmienny, raz wobec mnie tak
ostrożny, jakbyś się bał, a potem kończysz w taki zimny sposób. A najgorsze, że
to się stało z dnia na dzień. On ci coś powiedział, kurwa, zasugerował. Nie
wierzę, że to się wzięło znikąd. Przecież ja nie jestem głupia. Joe.
Równo z ostatnim moim
słowem otworzył usta, nie mówiąc nic. Będąc ze mną, zapomniał, że przyjął takie
imię dla mas. Zapomniał, że istnieje ktoś taki jak Joe Perry, a ja nie
pozwalałam, by sobie o tym przypominał. Jednak mój wewnętrzny jad, który nie
chciał za nic zniknąć, lubił się ujawniać w najmniej odpowiednich momentach, w
rzeczy samej. Ostatnio powiedziałam tak do niego pamiętnego dnia, kiedy po raz
pierwszy obudziłam się w jego domu. I nie chciałam robić tego, naprawdę nie, już
nigdy więcej, ale nie zawsze ma się to, czego się chce. To wiedziałam.
- Ale czy ja mówię, że jesteś? Skąd, nie odważyłbym się
nawet. Chcę tylko, żebyś zrozumiała, że nic się dzieje…
- To dlaczego taki jesteś?
- Przejdzie mi, nie drąż już tego. O tyle proszę.
- Myślałam, że mnie znasz. A nagle prosisz mnie o coś
takiego?
- Zadajesz za dużo pytań…
- Bo mnie szlag jasny trafia, kiedy patrzę, jak ty nie
wiesz, co z sobą zrobić, jak bardzo masz dość, jak bardzo unikasz mnie i całej
reszty, z jaką pogardą wypowiadasz się o większości nowych kawałków, jak pijesz
whisky za whisky, palisz paczkę za paczką. Kurwa, zrozum, albo raczej przypomnij
sobie, kim jestem. Jaka jestem. Jaka byłam, bo u mnie nic się nie zmieniło,
Anthony, nic…
- Madeline – westchnął, odstawił gitarę obok, opierając ją o
podłokietnik. Podniósł się i skierował w stronę okna. Zacisnął pięści, wypuścił
powietrze z ust. Sam oparł się w końcu o parapet, spojrzał na mnie. – Ja
doskonale pamiętam, z kim mam do czy…
- To całe szczęście, że pamiętasz. Chciałabym, byś miał to
znów na uwadze. Pomimo, że nie jestem pierdolonym ideałem – syknęłam, wstając
zarazem. Schyliłam się tylko, by napełnić znów trzymaną wciąż przeze mnie
szklankę po alkoholu. Podeszłam w końcu do zdezorientowanego mężczyzny,
patrzącego na mnie z żalem, i podałam mu szkło. – Może to cię ośmieli –
rzuciłam zimno.
- Nie wracaj do tego – szepnął. – Wiesz, co miałem wtedy na myśli.
- Wiem, ale to nie zmienia faktu, że takie słowa, bolą.
Tobie brakuje wyczucia. Kurwa, tobie od zawsze go brakowało. Wtedy, kiedy
przyszłam do ciebie i powiedziałam, że kocham, byłeś skłonny do wyrzucenia mnie
za drzwi, wziąłeś za wariatkę i ja dobrze o tym wiem. I ja teraz mam wrażenie,
że mogłeś mieć rację. Może wariactwem było, że zaufałam aż tak, że jestem z tobą
do tej pory. Może mnie znów zaślepiło, bo przez swoją miłość nie umiem dotrzeć,
kiedy ktoś zaczyna mnie niegodnie traktować!
- Kobieto, ale do ciebie nie dociera…
- Właśnie, że nie dociera do mnie, w tym problem! Co ja
robię źle, że milczysz, kiedy chcę tylko dobrze?!
- Ty… - parsknął, pokręcił z irytacją głową. – To miało
wyglądać inaczej.
- Miało. Zgodzę się.
- Ale wciąż mnie od czegoś odwlekasz, nie pozwalasz mi nawet
na…
- Och, oczywiście! – Nie dałam mu dokończyć, nie wiedziałam,
co chciał mówić, ale wiedziałam, że ja nie chcę tego słuchać.
Ręka mi drżała, ja
jej tylko pomogłam poruszyć się bardziej. Prawie cała zawartość szklanki
poleciała prosto na niego, podczas gdy szkło spadło pod nasze nogi. Może
upuściłam je celowo, wiedząc, że jest na tyle grube, że nie rozkruszy się w
drobny mak. Po prostu pękło na dwie części. Jak my. Mężczyzna spojrzał po mnie z
paniką, niedowierzaniem w oczach. Chciał coś powiedzieć, ale nie robił tego.
Już nawet mnie to nie dziwiło. Nie potrafił rozmawiać. Westchnęłam i wzruszyłam
zmęczona ramionami. Machnęłam ręką, odwróciłam się i ruszyłam w stronę
sypialni.
- Kiedyś sobie powiedzieliśmy, że nigdy się nie poznamy.
Może to o czymś powinno nam świadczyć.
- Madeline, daj mi raz dojść do słowa!
- Zawsze próbuję! Tylko jak, skoro ty nigdy nie potrafisz
niczego z siebie wyrzucić! – krzyknęłam.
- Bo jesteś nie do przewidzenia, nigdy nie wiem, jak
zareagujesz!
- Naprawdę, darujmy sobie…
- Nie. – Złapał mnie za ramię, szarpnął zarazem. Odwróciłam
się szybko w przeciwną stronę, zrzuciłam z siebie jego dłoń. Zadarłam lekko
głowę ku górze, oddychając szybciej.
- Uderz mnie jeszcze… - szepnęłam.
- Kochanie…
- Raz bądź mężczyzną – odparowałam. – Ja nie wymagam ideału,
zważ na to.
- Naprawdę chciałem, by było teraz inaczej. A na pewno nie
tak. Miałaś się śmiać, ale masz rację, że położyłem sprawę po raz kolejny.
- Cieszę się, że masz tego świadomość.
- Nie potrafię z tobą rozmawiać od jakiegoś czasu z obawy,
że coś rozwalę jeszcze bardziej.
- Kiedy brałeś prochy jakoś cię nic tak nie martwiło…
- Madeline… - jęknął żałośnie, pokręciłam głową.
- Nie. Od miesięcy staram się wyciągnąć z ciebie, co się
stało. I zawsze słyszałam, że dramatyzuję, wyolbrzymiam, szukam problemów na
siłę. Widzę dziury w miejscach, gdzie ich nie ma. A ja tylko chcę…
- Zostań moją żoną, zanim mnie teraz zmiażdżysz!
Zachwiałam się. W
sobie zwłaszcza. Te trzy pierwsze słowa miały okazać się być tymi, które
rozdzielały nas od siebie od kilku miesięcy?
- A ja już się bałam, że kiedyś zaproponujesz mi to w
jakiejś nudnej restauracji, wszystko przy kwiatach i lampce wina, symbolicznym pierścionku…
- wykrztusiłam, patrząc na jego zrezygnowaną twarz.
- Nie widzisz mnie w takiej sytuacji, nawet nie żartuj…
- Nie, nie widzę…
- Pierścionek mam w jednym futerale, jeśli byś…
- Nie. – Pokręciłam wolno głową. – Bez tego się obejdzie.
- Mam rozumieć, że…
- Nie udawaj, że brałeś pod uwagę inną opcję – westchnęłam. – Niestety.
- Boże, dzięki ci.
Cóż...
Skinął na mnie głową.
Staliśmy przed sobą, nie wiedząc, co teraz, jak się zachować.
Bo tak naprawdę żadne
z nas nie wiedziało, co zrobiliśmy.
Wracam do życia, wracają też moje tragiczne komentarze, haha. I jeszcze raz przepraszam Cię za moją nieobecność tutaj. Dodam od razu, że poprzedni rozdział był chyba jednym z moich ulubionych!
OdpowiedzUsuńDone With Mirrors jest dziwnym tworem z dziwnych czasów, chociaż ja ten album naprawdę lubię(She's On Fire to moja piosenka, och), ale chyba własnie te czasy sprawiły, że zdanie o nim jest takie, a nie inne. Zdanie Perry'ego przede wszystkim. Kojarzy mi się odrobinę z dźwiękiem giganta upadającego na kolana, jak Draw The Line przypomina mi histeryczny, wściekły krzyk owego giganta podczas ostatniej walki, tak Done With Mirrors jest jego upadkiem. I wśród tego zamieszania, gdy wracam z kolejnego papierosa do domu, a pode mną tylko betonowa pustka, zazdroszczę dziewczynom tego pięknego momentu pod czerwieniejącym niebem i na zielonej trawie.
Joe, a jego zachowanie raczej, muszę Ci przyznać, dotknęło mnie najbardziej, bo pokrywa mi się boleśnie z pewnymi osobami, cóż. Dokładnie tak samo, to bolesne milczenie i niezdecydowanie, raz - królowa niedostępna dla niego, raz - ona nie zasługuje na jego ciepło. I nawet sama scena pięknych zaręczyn tak samo, dokładnie. Tu się zatrzymam, bo mnie boli, bardzo. Para zagubionych dzieci, dzieci we mgle, które nie mają pojęcia, co i dlaczego, kazało im żyć w takim świecie, jeszcze ze sobą, jakby tego było mało. Jedno dziecko ucieka w cień, drugie szuka źródła problemu, są coraz dalej i dalej, i dalej... I mnie to boli. Bo widzę na co dzień, jak ich pochłaniają cienie oraz problemy, Ty wiesz.
Ale wierzę w szczęśliwe zakończenia, w to miejsce wierzę i w Ciebie, przede wszystkim. Wracam już do mojej betonowej pustki, ostatni papieros mi pozostał, by jeszcze raz ten rozdział przemyśleć. Czekam tylko i wierzę ♥
Ooo, nawet nie wiesz, jak miło jest mi Cię tutaj znów widzieć, haha.
UsuńDone With Mirrors jest takim łącznikiem tego, co było pomiędzy latami osiemdziesiąt do osiemdziesiąt cztery, nie mam racji? Nie wiem, jak inaczej mogłabym to nazwać. I ta piosenka też jest moja, przynajmniej jeśli o ten album chodzi, a to znaczy, że musi w sobie coś mieć, ha!
Joe jest zagubiony i zawsze był, mam wrażenie, że od początku pokazuję go tutaj jako taką życiową sierotkę...ale w gruncie rzeczy on jest kimś takim, jeśli mowa o miłości, przecież tak właśnie jest...
I ja wiem.
I wierz, bo słusznie. Dziękuję, czekałam! ♥
Boże, właśnie pomyślałam sobie, że Anthony jest jeszcze gorszy od Richarda i Duffa razem wzięty, naprawdę...
OdpowiedzUsuńHm, i mam rozumieć, że on się tak zachowywał, bo chciał się oświadczyć, ale... jest takim ciotą, że nie wiedział jak to miał zrobić? Hm... Chociaż mówił, że nigdy nie jest w stanie przewidzieć reakcji Dee, więc... Boże, mam mętlik w głowie.
No dobra, to może od początku.
Jakoś tak dziwnie mi się zrobiło, jak zdałam sobie sprawę z tego, że minął już prawie rok, a w sumie nic się takiego nie zmieniło. Chociaż nie wiem jak to jest u Tylerów. Caroline chyba nie wyglądała na jakąś wiecznie zdesperowaną ogólnym faktem swojego życia. Och, ale mam rozumieć, że ona do tej pory nie pogadała ze swoimi rodzicami? No to jestem trochę w szoku, bo w sumie niefajnie, a nawet bardzo niefajnie. Z resztą rodzice i tak pewnie już wszystko wiedzą, bo jednak przecież nie da się tego ukryć. Pewnie już cały świat wie. Przecież minął prawie cały rok, pojechali razem w trasę. Można się ukrywać, ale w pewnym momencie wszystko się sypie... a mam wrażenie, że im dalej Caroline odwleka w czasie tą rozmowę to tym będzie gorzej, bo przecież... no jednak to jest dość poważna sprawa. I zabawne jest to, że mam w głowie obraz, iż jest to poważniejsza prawa niż jakby miała spotykać się z jakimś przeciętniakiem, który jest szarą myszką. Ha, wtedy by było po prostu "mamo, od roku mam faceta..." i tak dalej, a tu ... wiadomo, trochę inne życie. Chociaż takie samo. Jakby znane osoby nie były ludźmi, haha. Caroline tęskni za rodzicami. W sumie to mnie to nawet nie dziwi, ale naprawdę obawiam się momentu spotkania. Chociaż co do Dee też się obawiałam, a wcale tak źle nie wyszło. Och, a zastanawiam się teraz, czy Caroline poznała w końcu córki Stevena... dobra rok minął, a ja mam tyle pytań, że teraz po prostu nie potrafię tego ogarnąć. Mogę się jedynie cieszyć, że chyba jej się w życiu układa. W sumie była tu bardziej zajęta sprawą przyjaciółki niż swoim życiem, więc pewnie u niej wszystko ok. Chociaż... nigdy nic nie wiadomo. Życie, w którym wszystko się układa jest po prostu nudne, prawda? haha.
No dobra, i muszę jakoś przejść do sedna sprawy. Och, Alu, lubisz mieszać w życiu bohaterów zupełnie tak jak ja. W końcu to jest takie fajne, ha... ale już nie takie fajne dla czytelników. W sumie to ja nie wiem co mam myśleć o Joe i Dee. Nigdy nie wiem co mam o nich takiego myśleć. Oni są tak bardzo skomplikowani, a relacje między nimi. Bo.. właśnie, wiesz z boku to może wyglądać jak jak zobaczył to u mnie Duff, ale przecież jak się wejdzie we wszystko głębiej to wcale tak nie jest. Czasami mam wrażenie, że Dee jest właśnie trochę za bardzo porywcza. Joe powiedział, że jakby ona nie mogła akceptować spokoju. Ha, tylko, że ona tu miała konkrety powód. A może wszystko sama dodatkowo nakręcała? Sama nie wiem. Kiedy o tym wszystkim czytałam, to naprawdę zaczęłam się martwić. Zdałam sobie sprawę z tego, że minęło tyle czasu, a tak naprawdę niewiele się zmieniło. A może wcale... nic się nie zmieniło. Ostatnio pisałam, że oni wszyscy krążą wokół rozmów, ale te rozmowy nic nie wnoszą do dalszego życia. I w tym momencie dotarło do mnie, że tak właśnie jest i tak zostało... chociaż mogłam przewidywać, że jest co raz gorzej. Przynajmniej tak twierdzi Dee, a co za tym idzie Caroline. I naprawdę zastanawiam się czy to wszystko chodziło tylko o fakt oświadczyn, czy może o coś więcej. Och, naprawdę sama nie wiem... ale też nie potrafię wyobrazić sobie tej pary, kiedy wszystko między nimi jest ok. Po prostu idealnie się układa... Jedno wiem na pewno - Joe i Dee są mistrzami ucieczki. Ucieczki od siebie wzajemnie.
I tak się zastanawiam co tu jeszcze mogę napisać. Mam wrażenie, że ten komentarz jest trochę za krótki. Przyznam się nawet do tego, że nie lubię pisać takich krótkich komentarzy. Och... martwię się o Perry'ch, ale muszę przyznać, że nawet kiedy się kłócą jest do dość urocze, ha. Robią to jedną z pewną klasą... chociaż nie.. dobra, sama nie wiem jak mam to opisać, ale to jest taka kłótnia na innym poziomie. Chociaż moment, w którym Dee powiedziała, aby Joe jeszcze ją uderzył, bo chociaż raz mógłby zachować się jak mężczyzna... powiem, że mnie to wbiło w fotel. I po prostu gwizdnęłam sobie pod nosem. Ostro pojechała... a zaraz pojawiła się we mnie myśl - co by się stało, jakby w tym momencie naprawdę podniósł na nią rękę? - Ha, chociaż Dee dobrze wiedziała, że on tego nie zrobi. Chyba to wiedziała... w sumie tak sobie myślę, że Madison nigdy by takiego czegoś nie powiedziała Richardowi, bo by się bała, że mógłby to zrobić. No raz już ją popchnął, więc....? Ale dobra. Nie będę się tu rozwodziła nad Madison i Richardem... Joe, Joe... ten Joe to naprawdę takie... ciepłe kluchy. On jest uroczy i kochany, słodki... ale czasami naprawdę wydaje mi się być trochę mało męski. Taki spłoszony. Dee tupnie nóżką, a ten ucieka pod dywan, aby tylko nie słyszeć jej krzyku. Może to wynika z tego, że on tak naprawdę jest zamknięty w sobie. Wszytko dzieje się w środku niego i nie pokazuje tego światu. A przez to zaczyna robić się ciężki w obyciu.
UsuńI coś Ci tu zacytuję, haha.
Obudź we mnie swoją Wenus
zobacz serce, które drży
kiedy źle Ci jest beze mnie
głośno powiedz mi
Chcę Cię takim, jakim jesteś
tylko w Tobie widzę sens
lecz NIE CHOWAJ SWOICH MYŚLI ZA HORYZONT
I tak sobie myślę, że to idealnie pasuje do tej dwójki. No naprawdę. Ale może nie mnie już to rozpatrywać.
Cóż, kończę na dziś.
Pozdrawiam Cię, Alu :*
Cholera.
UsuńTo idealnie do nich pasuje, ja nawet nie mogę zaprzeczyć, a zwłaszcza ta końcówka, na którą jakoś szczególnie uwagę zwróciłam, hm...haha.
Ale tak.
Minął rok, jeśli mowa o Stevena i Caroline, to dla nich mam kolejny rozdział, coś rewolucyjnego się stanie, słowo daję! Oni żyją w sposób zupełnie przeciwny jak Dee z Joe, to jasne, to widać było od samego początku.
Natomiast wracając do tej nieporadnej dwójeczki... Och, tacy są. Chyba zawsze tacy będą. Joe jest twardy, dumny i silny, ale nie potrafi zachować się przy kobietach, nie oszukujmy się. Przecież nawet tego nie ukryjemy.
On jest przerażony jej osobą. Wciąż przeboleć nie może, że tak go kiedyś potraktowano, ba - kobiety nim tak pomiatały. I w końcu trafiła się taka oporna Madeline, która nie potrafi żyć w spokoju, on trafił w sedno. Dla niej spokój równa się z ciszą przed burzą, a burza ma okazać się tragedią, których ta ma dość.
Ale jeśli o nich chodzi, to też jeszcze coś się raz wyjaśni, i tu dam słowo.
Dziękuję ślicznie, Rose ♥
Obiecuję, że Cię niedługo w końcu odwiedzę, ech...
Kurczę, boli mnie zachowanie Joe. I to o pierścionku w futerale. On tak na serio z tym małżeństwem, czy tylko tak powiedzial? Cholera jego intencje zawsze trudno jest rozkminić.
OdpowiedzUsuńCały Perry.
Szczerze-ja nawet nie ogarniam z jakiej płyty jest jaka piosenka. Po prostu nie jest mi to potrzebne. Nic Ci nie powiem na temat albumu, bo się zwyczajnie nie znam.
Co dalej ze Stevenem i Caroline?
No wlaśnie, Caroline chyba tęskni za rodzicami. A Dee trasa męczy. Nie dziwię się
Cholera, jak zwykle nie wiem co napisać. Aż mi wstyd, bo ty mi zostawiasz takie ładne, dlugie komentarze, a ja Tobie takie krótkie i beznadziejne. :c
Fuck. nie umiem komentować. U każdego innego jakoś mi to idzie, a u Ciebie, Alu...jakby jakaś zapora. Za dobrze piszesz, żebym to jakoś sensownie skomentowała.
Wybacz :c
Weny! ;)
hej Joe, przeczytałam rozdział w nocy, ale zostawiam komentarz teraz, bo wtedy jakbym Ci walnęła komentarz to złapałabyś się za głowę. i jeszcze w nim poinformuję Cię o nowym u mnie, ugh, jak ja nie lubię tak informować pod komentarzem do rozdziału...
OdpowiedzUsuńwidzę, że u Ciebie też problemy w raju. kiedy w końcu Caroline i Steven się jakoś ogarnęli, teraz Joe i Madeline świrują. oni się chyba zamieniają, w ten tydzień kłócą się oni, w następny oni, haha. ale przechodząc do rzeczy - nie mam kompletnie pojęcia o co chodzi. znowu mi namieszałaś! jak Dee wspomniała, było dobrze i nagle Joe z dnia na dzień zrobił się zdenerwowany, zaczął znikać. o zdrady go nie podejrzałam w sumie od samego początku. w powrót do narkotyków też bardzo wątpię, gdyby znowu wróćił do tego, Madeline odeszłaby. po głowie chodzi mi jedynie stres związany z trasą lub... bezpłodność jego dziewczyny. w końcu chciał się postarać o dziecko, ona mu wyznała całą sytuację, zadowolony nie był, ale wydawało mi się, że się z tym pogodził, wiesz, coś w stylu, tak brzydko mówiąc: "nie może mieć dzieci to nie może, na chuj drążyć temat".
Caroline zaczyna tęsknić za rodzicami...? w sumie to dosyć dawno było o nich wspominane i przypomniała sobie nagle, kiedy Dee jej o nich przypomniała. Madeline już przedstawiła Joe rodzicom, teraz przyszła kolej na nią. i na kolejne miłe ciasto :')))
mój Boże, pierścionek w futerale na gitarę... kolejna propozycja nie do odrzucenia. z tą różnicą, że Caroline ją odrzuciła, a Dee jakoś tam przyjęła, chociaż też tak... pod wpływem emocji? wygląda na to, że Joe też pod wpływem tego wszystkiego się oświadczył, raczej nie planował tego na ten dzień, w takich okolicznościach.
o cholera, właśnie sobie coś uświadomiłam... Steven tak się podejrzanie uśmiechał, kiedy Caroline wypytywała dlaczego Joe tak się zachowuje... i nagle oświadczyny... może ten cały stres i te nerwy właśnie były związane z tym pierścionkiem w futerale? dobrze analizuję czy źle?
bardzo dobry rozdział! czeeekam na coś nowego, wesołych świąt i zapraszam na nowy! http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/ <3
PS: Ty też wstawiłaś zdjęcie kilka godzin przede mną, patrzę na nie i myślę sobie: "o, jaki piękny Joe" :')))