poniedziałek, 1 czerwca 2015

XXXII: Tata wrócił do domu


Ojcostwo mnie chyba przerosło. 

* *** *
***

Joe
wrzesień, 1997r.

 Siedziałem z małą w domu, raz w życiu będąc rzeczywiście jej ojcem. Zostały niecałe dwa tygodnie, jak znów miałem jechać, byliśmy w trakcie promowania „Nine Lives”, które osiągnęło, ku naszej kolejnej uciesze, sukces zbliżony swoim ogromem do „Get a Grip”, a może nawet i większy. Paradoksalnie, ale odkąd każdy z nas miał już swoją rodzinę w kompletnym znaczeniu tego słowa, od wtedy trasy stawały się też coraz dłuższe, bardziej intensywne. Ktoś kiedyś powiedział, że to próba. Przekląłem go w sobie. Ostatnimi czasy coś zaczęło się sypać, choć w głowie od dawna zakładałem, że teraz będzie już dobrze. Zaczną się najlepsze lata. Jak widać nie, moja dobra passa się skończyła?
 Od czterech dni Madeline nie było w domu. Mieszkała u swoich rodziców, sama z ojcem. Codziennie jeździła do szpitala, gdzie leżała z kolei Marjorie. Z końcem sierpnia miała, na szczęście słaby, wylew, jak się okazało – było to do przewidzenia i sama poszkodowana dobrze wiedziała, że jest takie ryzyko. Milczała. Ignorowała. Co więcej, już jakiś czas temu wyszło, że choruje na raka krtani. Nie mówiła Madeline, by jej nie stresować. Nie sądzę, by słusznie; uderzyło ją parę razy mocniej. Wszystko równocześnie. Jej matka od zawsze miała coś z gardłem. Po przeprowadzce do Stanów zaczęła palić papierosy. Później sama zaczęła słabnąć i chorować, kiedy jej córka była w ciąży. Stres wykańczał je obie. I w końcu sierpnia dziewięćdziesiąt siedem pękła żyłka – poszło wszystko. 
- Kiedy mama wróci? – Usłyszałem jej cichy głos. Usiadła obok mnie na kanapie, oparła się głową o moje ramię. – Co grasz? – Spojrzała na ciemną gitarę, trzymaną przeze mnie, rutynowo, na kolanach.
- Nie wiem, kiedy wróci. – Popatrzyłem na nią. – I nic konkretnego, Rosie.
- Dlaczego jej nie ma…
- Babcia jest chora – odpowiedziałem, siląc się na spokój. Zawsze miałem problem z określeniem Marjorie jako babci mojego dziecka. Sam nigdy nie wiedziałem, jak się do niej zwracać. Była wyjątkowo oschłą kobietą. Madeline nie miała z niej nic, absolutnie. Poza urodą. – I mama musi z nią być. Może się poprawi.
- Czemu babcia jest chora? – Codziennie to pytanie.
- Dalej nie wiem. Wszyscy byliśmy tym zaskoczeni.
- A kiedy wróci ciocia Caroline?
 Ciocia Caroline siedziała znów w Cambridge ze swoimi rodzicami i dziećmi, a nawet i mężem, który tak pożytkował wolne trzy tygodnie przed początkiem dalszej części Nine Lives Tour. Przypomniałem sobie, kiedy w osiemdziesiątym piątym jechałem z Madeline do mojej mamy. Mijaliśmy krajobraz Arizony. Mówiła o Anglii, mówiła o fioletowych wrzosach i żółtym rzepaku. Mówiła, że pokaże mi to, jeśli będę chciał. Chciałem, nie znałem Anglii. Jedyne moje wspomnienie stamtąd, pomijając sceny i hotele, to deszcz, ulewa, wiatr i błoto. Gumiaki. Byłem jeszcze wtedy z Elyssą, może połowa lat siedemdziesiątych. Mieliśmy zagrać na jakimś angielskim festiwalu. I pogoda była istotnie festiwalowa, nie da się ukryć. Jednak Madeline zdążyła wzbudzić we mnie sympatię do tego kraju. Ale na przekór wszystkiemu – ona sama straciła nim wszelkie zainteresowanie. Albo po prostu dobrze udawała. Znów.
- W przyszłym tygodniu.
- Za ile to jest dni?
- Siedem. Może nawet sześć. – Uśmiechnąłem się do niej.
 Rosalie z kolei z samym początkiem września skończyła pięć lat. Z roku na rok stawała się coraz piękniejsza, a nasze geny były coraz bardziej widoczne, co było dla mnie czymś niesamowitym. Jej oczy były idealną hybrydą moich i Madeline. Włosy miała ewidentnie matki. Nos mój, ku rozpaczy wszystkich. Ale reszta może i to tuszowała, więcej swoich podobieństw się w niej nie dopatrzyłem, a przynajmniej nie wizualnych. Tylko moja żona często narzekała, że młoda jest zbyt cięta, jak na pięcioletnie dziecko. Ale z dwojga złego, to matka Rosie pyskować też umiała. Przecież w dniu, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy, byłem gotów zmieść ją z powierzchni ziemi. Miałem wrażenie, że nawet Elyssa mnie tak swoim zachowaniem nie zirytowała. Ale jednak się pomyliłem. Żadna nowość.
- A kiedy Adrian przyjedzie? – pytała dalej, ale tutaj coś się we mnie ruszyło.
- Proszę?
- Mój brat, tata. – Wpełzła mi na kolana, skupiła się na moich włosach. Milczała, przykładając je wciąż do swoich.
 Powiedziała to?
 Mój syn w końcu żył z nami, w moim domu. Nie wiem, co działo się z jego matką, nie miałem z nią kontaktu od kilkunastu lat. Nie udało jej się zmanipulować moim dzieckiem, nie udało jej się nastawić go przeciwko mnie. On nie był głupi, by jej się tak dać. Elyssa bez wątpienia miała problemy, których jednak nikt nie spisał na oficjalnych papierach, ale może to i lepiej. Dla mnie. W ogóle lepiej jest o tym zapomnieć.
- Jutro… - odpowiedziałem, patrząc na małą. – Tęsknisz?
- Tak, bo on się ze mną bawi i mi czyta.
 Byłem zaskoczony, ale i szczęśliwy. Zdałem sobie sprawę, że mało co wiem o swojej rodzinie. Wciąż jestem poza domem. Mało tego, jestem na drugim końcu świata, z żoną rozmawiać rozmawiam tylko przez telefon, przylatuję na kilka dni, kiedy mogę. I nic. Tyle dla nich robiłem, mając beznadziejne wyrzuty sumienia, choć teoretycznie nie powinienem. Madeline wiedziała, jak wygląda nasze, moje, życie. Wiedziała, że dziecko pod tym względem wiele nie zmieni. Wiedziała, zgodziła się i chciała. Nie miała z tym problemu, nigdy nie robiła o to żadnych awantur. I bardzo słusznie. Siedziała ładnie w Nowym Jorku, zajmując się dzieckiem – naszą córką i od jakiegoś czasu i moim nastoletnim synem, którego zdążyła sobą oczarować – oraz plotkując z naszą złotą Caroline Tyler. Czegóż mogłem chcieć więcej? Czekała na mnie, za każdym razem, kiedy wracałem, rzucała się na mnie, całowała i nie chciała puścić. Podbiegała i do mnie i mała, niedyskretne odpychając w końcu swoją matkę i wyciągając rączki ku górze, by ją podnieść. Nie do opisania. To chyba najciężej. Zresztą wiedziałem, że za kilka godzin będę nosił jej większą kopię na rękach. Ją też układał do snu, usypiał. Choć w jakże diametralnie inny sposób. Ona nawet nie wie, jak bardzo mi jej brakowało, kiedy byłem daleko. Nie wie tego. Nie miała nigdy w zwyczaju zakładania takich rzeczy. Zawsze wychodziła z założenia, że nie czuję jakoś szczególnie jej braku.
 Nigdy nie przestała być głupiutką, młodą Wakeford.
 A ja nigdy nie byłem o nią zazdrosny w ten parszywy sposób.
 Zostawiałem ją w domu na całe miesiące i dawałem kartę zaufania. Bywałem w nim raz na jakiś czas. A ona tak naprawdę mogła wszystko, przecież bym nie wiedział. Naturalnie, że nawet ją o to nie oskarżałem, ale to jest tylko czyste teoretyzowanie. Mogła wszystko. Ale to działa w drugą stronę: też mogłem. Tylko na co mi to miało być. Trafiliśmy wzajemnie naprawdę idealnie. Wiedziałem, że ona nie zdradzi mnie, a ona, że ja jej.
 Byłem z dobrą kobietą, która pozwoliła mojemu synowi na, w końcu, życie w normalnym domu. Doskonale pamiętam, kiedy w dziewięćdziesiątym szóstym przyszedł do mnie pierwszy raz po wprowadzeniu się do nas. Tam, gdzie powinien być od zawsze.
- Gdzie ty znalazłeś taką żonę? – spytał mnie, wybijając zarazem z rytmu. Wyszedłem z założenia, że przygotowywał się do tego pytania od dość długiego czasu, zwłaszcza, że nie patrzył nawet w moją stronę, zadając mi je. Po kim miał taką nieśmiałość… - Tato?
- Chcesz już szukać? – zaśmiałem się, starając się spotkać swój wzrok z jego.
- No pytam po prostu…
- Wiesz, że żartuję.
- Nie rozstawaj się z nią.
 Przekrzywiłem lekko głowę, milczałem. Nigdy wcześniej nie rozmawiałem z nim o Madeline, chociaż zawsze wydawało mi się dość ważne, żeby może jednak to zrobić. Chyba naturalne jest, że chciałem wiedzieć, co mój syn sądzi o mojej żonie, chciałem wiedzieć, jaki ma do niej stosunek. Ponieważ doskonale i wiedziałem, że sama Madeline będzie dość spięta i przygaszona jego obecnością. W naturze miała, że przejmowała się wszystkimi i wszystkim, za wyjątkiem siebie samej. To już wiemy. Kiedy w jej życiu pojawił się Adrian, a miał wtedy piętnaście lat, był dzieckiem, które tak naprawdę nigdy domu nie poznało. Nie znało nawet własnego ojca, potrzebował w końcu spokoju. W przeciwnym razie by zginął, a ja nie chciałem by tak było. Prawda jest taka, że przez większość czasu współczułem Liv oraz Mii, że ich dzieciństwo wyglądać musi tak, a nie inaczej. Że każda ma inną matkę, jedna przez lata nie wiedziała, że jej rzekomy wujek tak naprawdę jest jej ojcem. A druga wychowywana była w potężnym kłamstwie. Przy niej Steven kochał Cyrindę, ona jego, ale kiedy mała znikała – zastanawiałem się, które kogo wykończy pierwsze. Gardziłem tym, byłem przerażony. Było mi szkoda zarówno dzieci, jak i Stevena. Podczas gdy zapomniałem o tym, co powinno być najważniejsze. Zapomniałem, że nie jestem w niczym lepszy. Mojego syna wychowywała niezrównoważona kobieta, od której nie dało się go odciągnąć. I dopiero po pierdolonych piętnastu latach trafił na dobre do mnie. Chociaż jednak bardziej do Madeline, nie da się ukryć. Mnie znów nie było. Niekończące się trasy. Kiedy byłem dwudziestolatkiem, marzyłem o nich z całego serca i gdzie bym myślał, że kiedykolwiek mi w czymś przeszkodzą. Wiedziałem, że będę miał żonę i dzieci, ale nie widziałem w tym jakiegokolwiek problemu. A kiedy byłem już niewiele przed pięćdziesiątką, wszystko zaczęło do mnie docierać. Wciąż granie było moim marzeniem. Tego chyba nie da się spełnić na tyle, by mieć w końcu dość. To jest piękne. Ale i rzeczywiście, miałem żonę, miałem i dzieci. Dwójkę. I nie mogłem być w domu, kiedy one dorastały, nie widziałem, jak rosną, jak poznają świat. Po prostu mnie nie było. Ja sam go poznawałem, będąc gdzieś na drugim jego końcu.
 Mój problem polegał na tym, że nie potrafiłem się rozstawać, a byłem do rozstań zmuszany. Najpierw była dzika Sally, później Elyssa, której nie kochałem, ale jednak do której się na tyle przyzwyczaiłem, że musiała mnie dopiero pogryźć, żebym się zorientował, że chyba rzeczywiście coś jest nie tak, jak być powinno. Dalej, urodziła mi syna, z którym wyniosła się z Bostonu. W międzyczasie odszedłem z Aerosmith i przez kilka lat wmawiałem sobie i wszystkim dookoła, że jest lepiej niż było i nigdy nie tworzyło mi się lepiej. A tak naprawdę tęskniłem, absurdalnie, za Stevenem. Bądź co bądź, ale był moim przyjacielem, bratem. Pal licho, że wkurwiał mnie częściej niż myślałem, że jest to możliwe. W tej relacji było coś ważnego, w końcu pozwoliło nam stanąć na szczycie świata. Brakowało mi i reszty chłopaków. Sam nie potrafiłem zrobić czegoś, co zmieniłoby świat muzyki. Sam nie dałbym rady. Przewinęła się w końcu i Billie, której z kolei nie umiałem przy sobie zatrzymać. Bo nie potrafiłem zostawić dla niej kochanki. Nie umiałem odstawić narkotyków. Ciemna strona tego wszystkiego, miało być zajebiście, a ja, my, wiecznie czyści. My wszyscy. Podczas gdy zaryliśmy tym w ziemię równo, Stevenowi swojego czasu było wszystko jedno, czy go zastrzelą na ulicy, czy nie. Może nawet wolałby już odejść. Nie miał nic, Aerosmith istniało tylko w pamięciach. Nie było nas. Mnie wtedy naprawdę nie było. Aż w końcu przyszła Madeline, która nie wiedząc nawet, co czyni – odwróciła wszystko. Rozkochała mnie w sobie, choć nie wierzyłem, że dam się znów tak szybko. W gruncie rzeczy, to nie dałem się, mhm. Długo nie wiedziałem, co naprawdę do niej czuję. Ale budząc się przy niej, całując ją, wychodząc z nią i patrząc w jej wiecznie szare, jakby przyćmione, oczy, nie mogłem już walczyć z miłością.
 Nie mogłem być sam. I to również było moim przekleństwem. Steven miał w sobie żeński pierwiastek, jeśli mówimy o poglądy, wizje i styl. Owszem, miał go. Ale okazało się, że mam go i ja.
 Daję słowo, że szalenie ciężko jest żyć w tym świecie mężczyźnie, który rozpaczliwie potrzebuje miłości i kobiety, która będzie mu ją wiernie dawać.
- Bądź już z nią do końca, chociaż z nią.
- Adrian, ale dlaczego miałbym…
- Bo nie jesteś z Elyssą, z Billie też nie. Chociaż niech Madeline już na pewno zostanie, tato, proszę cię.
 Miał autentyczny żal w oczach, patrzył już na mnie. Zacisnął pięści, stresował się tym, co do mnie mówił, a zupełnie niesłusznie. Byłem zaskoczony tym, co się właśnie między nami działo. Od kilku lat nie nazywał Elyssy swoją matką, tylko używał oschle jej imienia.
- Kocham Madeline, nie mam zamiaru robić niczego, by odchodziła – odpowiedziałem poważnie, popatrzyłem z uwagą na syna.
- Mówiła, że kiedy ją pierwszy raz zobaczyłeś, to miałeś w spojrzeniu strasznie dużo nienawiści. Ale śmiała się, kiedy o tym mi opowiadała.
- Kiedy ci o tym mówiła?
- Z dwa tygodnie temu, nie było cię wtedy w domu. – Jak zawsze, dopowiedziałem w myślach. – A ja spytałem Dee, kiedy cię poznała. I jak, tak dokładnie. Chciałem wiedzieć... Bo wiesz… Z nią mi jakoś łatwiej było o tym…rozmawiać.
 Tutaj się zawstydził, co rozbawiło mnie, choć może nie powinno. Dobrze było mi słyszeć, że z nią rozmawiał. Że nie ma przed nią oporów, by spytać o coś. Zresztą, wychowywał się bez ojca przez kilkanaście lat, musiał się nauczyć, jak rozmawiać z…kobietą.
- Chciałem, żeby zniknęła z mojego życia – zaśmiałem się, idąc do salonu, a młody za mną. – Naprawdę.
- Dlaczego?
- Miała wtedy czternaście lat, powiedziała, że szesnaście. Była cwana, jak dla mnie aż za cwana i nie podobało mi się to. I zniknęła. – Usiadłem na kanapie, syn obok mnie. – Ale po dziesięciu latach pojawiła się znów.
- Ale jak to się stało, że ją…
- Nie mówiła ci?
- Nie pytałem już dalej, jakoś nie…
- Graliśmy akurat koncert w Nowym Jorku, kiedy przyszła nas posłuchać. I…
- I tak po prostu ją sobie wyłapałeś wzrokiem?!
- Synu, nie, zejdźmy na ziemię. – Pokręciłem głową, uśmiechając się litościwie. – Miała wejście na backstage, załatwione bardzo po znajomości. Wciąż była cwana. Spotkała tam Stevena, a on nakierował ją na mnie. Tom ją poznał od razu. To jest wszystko ciężkie dla mnie do pojęcia. Nie chciałem z nią rozmawiać, kiedy ją zobaczyłem, nie miałem nawet nastroju na jakiekolwiek rozmowy.
- Ale porozmawiałeś najwyraźniej.
- Tak… W końcu ją poznałem, nie mogłem w to uwierzyć…
- Nie dziwię ci się – wtrącił, patrzył we mnie z zaciekawieniem. – No kurde, to jest niesamowite! Patrz, poznałeś ją, potem zniknęła, i pojawiła się za dziesięć lat, już jako kobieta! I została!
- Masz rację, to jest niesamowite…
- Powiedziała ci coś wtedy?
- W zasadzie niewiele, ale z drugiej strony, to wszystko. W kilka godzin opowiedziała mi o całym swoim życiu, streściła mi całą dekadę. A następnego ranka już chciała zapomnieć, że mnie poznała.
 Sięgnąłem po szklankę z wodą, nie zważając na reakcję mojego syna. Siedział nieruchomo na kanapie, skupiając się na czymś dokładnie. Wypuścił w końcu ze świstem powietrze, opadł ciężko na poduszki za nim. Rzuciłem mu pytające spojrzenie.
- Rano?... – spytał niepewnie.
- Rano… - powiedziałem po chwili, zaśmiałem się. Oparłem się jak on i patrzyłem, jak stara się zachować stosownie do sytuacji. Ale nie miałem już pojęcia, jakie to mogłoby być zachowanie, skoro sam się śmiałem. – Byłem jeszcze wtedy głupim dzieckiem, Adrian, a ona była postrzelona i zawsze taka pozostanie, nie możesz mieć do nas żalu!
- Ja nie mam żalu! – wykrztusił. – Ale wy… Zresztą nieważne, nie chcę się pogrążać, chyba nie moja sprawa.
- Niby nie twoja, ale my tak, odpowiadając na twoje pytanie, niech cię to nie dręczy. Chyba już nauczyłeś się żyć ze świadomością, że twój ojciec jest jednak trochę inny od ojców kolegów.
- No… - śmiał się, a ja byłem spokojny i aż dumny. – No tak, w zasadzie oszalałbym, gdybyś był jak oni. Z rozpaczy bym oszalał. Tylko czasem mi szkoda, że cię często nie ma w domu. Ale coś za coś…
- Nie można mieć wszystkiego, niestety – westchnąłem, objąłem go ramieniem. – I często żałuję. Bo uwierz mi, że będąc gdzieś tam, daleko, zawsze o was myślę. Każdy z nas myśli o swojej rodzinie. Jesteśmy już wszyscy za stare wygi, żeby skupiać się tylko na chwili. A jednak się skupiamy, z niektórych rzeczy się nie wyrasta, jak się już je ma – uśmiechnąłem się do niego – a my je mamy, mieliśmy i będziemy mieć. Chwila jest najważniejsza. Nie zamartwiam się, że was nie mam, bo wiem, że niedługo tu wrócę. Inaczej też bym miał problem, żeby się wami cieszyć, myśląc wciąż, że zaraz muszę jechać znów. Nie ma się co rozwodzić, synu. Bo jeszcze zapomnisz, że życie jest piękne.
- Sam to wymyśliłeś? – spytał mnie od razu, odwzajemniając uśmiech.
- Za kilka lat mi za to podziękujesz!
- Ale ja się z tobą zgadzam przecież! I doceniam, że tak mówisz. Chyba muszę ci wierzyć. Tato. Wiesz, co Rosie powiedziała, kiedy cię nie było?
 Pokręciłem głową; nie wiedziałem. Nie mogłem wyjść z szoku, jak bardzo Adrian zżył się z Rosalie i jak bardzo ona go wciągnęła w naszą rodzinę.
- Spytała się Dee, dlaczego jest tak, że ciebie wciąż nie ma i nie ma. Dlaczego tata wciąż jeździ gdzieś bez nas, a u innych tak nie jest.
- Bo my jednak jesteśmy jeszcze inni… - odpowiedziałem.
- To też, ale Madeline nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Zamyśliła się tylko, a mała starała się ją jakoś ocucić i uzyskać odpowiedź. I ja jej odpowiedziałem.
- Co jej powiedziałeś?
- W zasadzie, to ja sam nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć. Bo sam często się tak zastanawiam, jak to jest, że akurat ja jestem tym dzieckiem, którego ojciec jest jednym z najpopularniejszych gitarzystów na świecie. Ale nic, tak jakoś wyszło. I powiedziałem jej, że to jest nieważne, a ważne jest tylko to, że nas kochasz. Mnie i ją...
 Dziękować? Reagować? Co robić? Skinąłem lekko głową, uśmiechnąłem się blado. Nie wiem, kiedy on dojrzał na tyle, by zdawać sobie sprawę z takich rzeczy i tak myśleć. Skąd mogłem wiedzieć?
- …a ona wtedy przytuliła się do mamy i powiedziała, że ją też kochasz. A potem przyciągnęła mnie do siebie.
- Rosalie jest…
- Jest bardzo podobna do Madeline. Wygląda dosłownie jak jej mała kopia, tylko nos nie pasuje. Nos ma zdecydowanie twój, niestety. Z całym szacunkiem…
- Jaki wy wszyscy macie z tym problem? – zaśmiałem się.
- Żaden, tato, moje koleżanki z klasy kochają cię nawet mimo to. Spokojnie.
- I bardzo słusznie, pozdrów je ode mnie i możesz powiedzieć, że ja je też.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Niech mają. – Uśmiechnąłem się.
- Na własną odpowiedzialność!
- Wszystko robię na własną odpowiedzialność, Adrian, bolesne, ale chyba najlepsze wyjście.
- Wierzę. – Odwzajemnił uśmiech. Nie był do mnie podobny. Był podobny do Elyssy, miał jej usta, oczy. Wiele z niej miał. Na szczęście nie dostał jej wnętrza. Tyle dla niego, dla nas, zrobiła. – Kocham cię, tato.
- Tu też z wzajemnością. Nie wolno ci o tym nigdy zapominać.
 Czasem też nie wierzyłem, że takie rzeczy się działy.
- Przytul mnie – rozkazała, zarzucając mi rączki na szyję, wyrywając zarazem z wiru wspomnień. Momentalnie ja sam nie mogłem się doczekać jutra, kiedy Adrian miał wrócić do domu od kolegi. Potrzebowałem tych dzieci, cholernie bardzo ich potrzebowałem.
- Już… - odpowiedziałem, przytulając do siebie małą, która nie odstępowała ode mnie na krok, kiedy byłem w domu.
- Masz bardziej puchate włosy od mamy – powiedziała, puszczając mnie jedną ręką i kładąc ją na mojej głowie. – Dlaczego tak?
- Żebyś… - zacząłem, popatrzyłem w jej wielkie, zaciekawione oczy – żebyś nas mogła jakoś odróżnić.
 Zaczęła się śmiać. Śmiała się coraz głośniej, w końcu tak bardzo, że mgliste oczka zaszkliły się. Moje chyba też. Opłaciło mi się czekać na nią tak długo.
 Wróciło do mnie coś jeszcze.
- Chciałem w zasadzie mieć tylko ojca – wspomniał mi kiedyś Adrian. – A wiesz, tato, co się stało? Dostałem w końcu i ojca, i siostrę. A najśmieszniejsze, że… Że prawdziwą mamę chyba też dostałem. Dzięki. – Spojrzał na mnie i skinął z uznaniem głową.
 Cieszę się, że nie zawiodłem, synu – pomyślałem, uśmiechając się do niego.

 Już w przeszłości za dużo spierdzieliłem, a ileż można było?

4 komentarze:

  1. I się doczekałam. Mogę powiedzieć, że naprawdę było warto. Chociaż zawsze jest warto. Ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że lubię czytam wieczorami, kiedy słyszę spadające krople deszczu. Wtedy nic mnie nie rozprasza, nic innego nie skupia mojej uwagi i mogę zająć się tylko rozdziałem. Och, mimo wszystko, to są naprawdę piękne chwile, chociaż spędzone w samotności. Mam wrażenie, że moja artystyczna dusza, która ostatnio zasypia snem głębokim właśnie wtedy się budzi. Ale z resztą nie ważne, bo oczywiście ponownie zaczynam pisać o rzeczach mało istotnych. Widzę, że złota rybka tego bloga postanowiła spełnić jeszcze jedno moje życzenie. Naprawdę się uradowałam, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że bedę mogła zagłębić się w myśli Tośka...

    Z resztą sam tytuł rozdziału jest dość bardzo wymowny, ale zastanawiam się czy taki bardziej metaforyczny, czy może jednak dosłowny... aczkolwiek tu raczej nie chodzi o fizyczność, a bardziej o mentalność. Przecież pierwsze zdanie już mówi o tym, że Joe pierwszy raz był ojcem małej... a może po prostu tatą? Ostatnio jestem jakoś za rozróżnianiem tych dwóch słów. Jak dla mnie samo ojcostwo nie wymaga większego wysiłku, ale bycie tatą to już wcale nie jest takie proste zadanie. Na pewno coś w tym jest, bo dzieci, które mają jakieś żale do rodzina płci męskiej określają go mianem "ojca" nie potrafią powiedzieć "tata"... z resztą tak samo jest z matkami, ale ja jakoś zawsze się skupiam nad tą pierwszą wersją. Być może dlatego, że sama rzadko kiedy używam słowa "tata" właśnie... jakoś tak.. Sama nie wiem, głębiej się nad tym nie zastanawiam, ale jednak gdzieś tam w mojej podświadomości co siedzi. Ale może jednak wrócę do Tośka, bo to jest o wiele ciekawszy temat i na pewno bardziej istotny. Tata wrócił do domu... Tata w domu już jest, ale za to nie ma mamy... Jak nie urok to sraczka, że się tak wyrażę. Och, Joe ma naprawdę dużo myśli, które być może nie powinny go teraz zajmować, chociaż trudno sprawić, aby pominąć to wszystko. Ja pamiętam te czasy, w szkole, kiedy mówiło się, że chciałoby się mieć sławnego rodzica. Na stępnie pamiętam te czasy, kiedy zaczęłam słuchać GNR i wchodzić powoli w to środowisko i słowa niektórych dziewczyn, że np zazdroszczą córkom Duffa... ja jakoś nigdy nie miałam w sobie takich myśli. Być może dlatego, że tak naprawdę miałam przedsmak tego co czują dzieci sławnych rodziców. To samo poczucie, że rodzica nie ma w domu. Ten moment wyczekiwania i poczucia braku w bardzo ważnych momentach życia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak naprawdę to wcale nie jest fajne i o wiele lepiej mieć nudnego rodzica, ojca, który maluje płoty sąsiadom niż jeździ w trasy po całym świecie i po prostu go nie ma w domu. Tylko zawsze rozpatrywałam to wszystko w kategoriach myślenia tych dzieci. Z resztą jak sama pisałam opowiadania to też zawsze miałam punkt widzenia dziecka. Może dlatego, że po prostu łatwo było mi się do tego odnieść. Tu mam punkt widzenia rodzica, który... no co tu dużo ukrywać. Ma pewne wyrzuty sumienia, bo inaczej nie potrafię tego nazwać. Wiadomo, że jest coś za coś, ale jednak jakiś ból w sercu pozostaje. Jakieś poczucie niespełnienia... jakaś pustka, kiedy nagle dociera do człowieka, że go nie ma w tak bardzo ważnych momentach dla życia dziecka. Pamiętam jeden wywiad z Jonem Bon Jovi, który opowiadał o tym, że w sumie nie było go na żadnym przedstawieniu swoich dzieci. Nie było go na rozpoczęciu roku, na zakończeniu. Nie było go kiedy chorowały, kiedy przeżywały pierwsze miłości... po prostu go nie było, bo był gdzieś indziej... Smutne to jest. Naprawdę.
      Ale dobra, może w końcu skupię się na Tośku, bo ja tu naprawdę pływam po tematach, a wiem, że naprawdę nie chce Ci się tego czytać. Joe ma takie myśli. Tym bardziej jak przychodzi mu zostać z dzieckiem samemu. Dzieckiem, które lgnie do niego jak pszczoła do miodu i naprawdę nie chce się odczepić. Z resztą trudno tu się dziwić. Można powiedzieć, że Joe w domu jest w pewnym sensie atrkacją w życiu Rosie. O taką miłą odmianą, któtra zdarza się raz na jakiś czas. Z resztą można tu wywinioskować, że być może częściej widuje go na ekranie telewizora, albo na zdjęciu w gazecie niż w własnym domu. Tylko, że dziewczynka ma dopiero pięć lat i tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego wszystkiego. I też nie wie, że naprawdę może być inaczej. Przecież tak jest po prostu od zawsze. Od kiedy tylko pamięta. Dopiero potem może przyjść taki moment, w którym zda sobie sprawę z tego, że jednak jest coś inaczej niż zazwyczaj bywa w rodzinach. I naprawdę zależy jak do tego podejdzie. Joe ma tysiące myśli... także związanych z Madeline. Och, moja Madison powiedziała kiedyś o sobie i o Richie, że żyli razem, a jednak osobno. Osobno, a jednak razem. I wydaje mi się, że to tak naprawde jest głębia takiego życia, która jest naprawdę trudna. Wiadomo, że... zawsze jest jakaś myśl, a co jesli... chociaż państwo Perry takich nie mają. I może to się wydawać dość dziwne, bo jak to... W sumie, to można powiedzieć, że Dee mogłaby mieć o wiele więcej skłoności do ukłucia zazdrości, a może po prostu paranoicznego strachu na pewnym etapie życia. A jednak nic takiego nie ma. Z resztą to wynika z tego, że przecież naprawdę bardzo się kochają i tyle.. i tu nie ma nic do dyskusji. A nawet jak się pojawiło dziecko, w sumie można powiedzieć, że dwoje dzieci, to chyba też nie miała czasu, aby właśnie tak myśleć.

      Usuń
    2. Ale zastanowiłam się tu też nad jedną sprawą. Czy potrzeba posiadania dziecka przez Dee nie była okupiona poczuciem samotności, kiedy zostawała sama w domu, gdy Joe był gdzieś w świecie. Dee jest naprawdę bardzo uczuciowa i emocjonalna. I jak tu Joe powiedział, że desperacko pragnął miłości, to o Dee można powiedzieć dokładnie to samo... przypominam sobie ten moment, który był tu opisany, kiedy właśnie została sama w domu. Nie mogła się pozbierać mimo tego, że była razem z nią matka. I właśnie czasami zastanawiam się, czy chodziło tu tylko o silne matczyne uczucia, czy może tak naprawdę o coś więcej. Ale nawet jeśli to nie można winić o to Dee...Aczkolwiek można też powiedzieć, że się nie zastanawiała też nad tym, że to dziecko w sumie nie będzie miało ojca.

      No i został mi jeszcze do obgadania Adrian, który w końcu się tu pojawił i miał swoją małą rolę. Ja czasami nawet zapominałam, że on jest... ale doba. Hm, mogę powiedzieć, że z Adrianem jest tak samo jak z moim Alexem, tylko z tą różnicą, że Adrian po prostu docenił, a Alex ma z tym problem... albo może lepiej powiedzieć, że Alex nie chce pokazać tego, że docenia, a Adrian wcale się z tym nie kryje. Cóż mogę o nim powiedzieć. Tak naprawdę nie znam wszystkich szczegółów z jego życia i nie wiem co się działo, kiedy mieszkał ze swoją matką, która chyba nawet nie zasługuje na miano matki. Na pewno było coś nie tak skoro dzieciak określa ją samym imieniem, a do tego robi to na tyle oschle i beznamiętnie, że serce może pęknąć jeśli fkatycznie jest się jego matką. Mogę się domyślać, że było naprawdę bardzo żle. Chociaż chyba tak naprawdę nie chcę wiedzieć co się tam takiego działo. Czasami lepiej zachować coś w tajemnicy... Jednak teraz chłopak odnalazł pewien spokój ducha. Można powiedzieć, że po prostu jest już dobrze, a on sam zaczyna budować swój swiat na nowo. Na pewno przed nim jest jeszcze długa droga, a same demony z przeszłości tak szybko nie dadzą o sobie zapomnieć. Wiadomo, że to wszystko zawsze zostaje gdzieś w człowieku i łupie w plecy w momencie, którym wcale byśmy się tego nie chcieli. Och, ale Adrian wydaje się być takim kochanym dzieciakiem.. lekko zagubionym, ale jednak kochanym. Na pewno nie zbuntowanym i negatywnie nastawionym do wszystkiego. A przecież mógł mieć żal do swojego ojca. Naprawdę ogromny żal o to, że gdzieś zniknął, założył sobie nową rodzinę, zajmował się jakąś tam Dee, kiedy on sam musiał przechodzić piekło z (chyba) psychiczną matką. A jednak tego w nim nie ma. Nie wiem, może Adrian nie jest z natury buntownikiem (Tak jak mój Alex, haha) Albo nie pokazał jeszcze swojego prawdziwego ja. W sumie to ja tam nie wiem co mu w głowie siedzi, ale nie wydaje mi się też, aby w ogóle takie żale były. Przecież widać, że on Dee bardzo polubił, a mogę nawet powiedzieć, że pokochał...

      Chyba koniec. Znów nie napisałam połowy rzeczy, które chciałabym napisać.
      Pozdrawiam :*

      Usuń
  2. kapitan jajecznica przybywa ;-; (to chyba nasza ulubiona buźka ;-;)

    nie sądzę, żeby ojcostwo Cię przerosło... ja uwielbiam dzieci w opowiadaniach, a Ty cudownie przedstawiłaś relacje Rosie z Joe. przedtem pięknie to wszystko przedstawiłaś z Dee, to wspólne siedzenie w ogródku, zbieranie kwiatów przez małą, biała róża, takie same, jakie dostaje od Joe. ja w ogóle ten ich ogród wyobrażam sobie taki bajkowy, jeszcze jak taka malutka dziewczynka biega na boso i zbiera kwiatki... takie małe połączenie Joe i Dee, to chyba będzie najpiękniejsza kobieta na świecie.

    sytuacja z mamą Madeline nie wygląda ciekawie, wiem, że nie jest ciekawe bo coś mi już zdradziłaś, ale to, że nikomu o tym nie powiedziała to naprawdę było strasznie... nie wiem... samolubne, nieodpowiedzialne? rozumiem, że jest oschła, wszyscy tak mówią, pewnie nie chce być jakimś problemem czy ofiarą, nie chce zawracać głowy Dee, ale przecież - jak już było wspomniane w rozdziale - to, że dowiedziała się o tym wszystkim później, jeszcze w dodatku nie od swojej matki jeszcze bardziej ją dobiło. przecież gdyby powiedziała to wcześniej może byłaby nadzieja, może wyzdrowiałaby... nie wiem... ciężki temat... mam tylko nadzieję, że Madeline dosyć szybko się po tym pozbiera, chociaż na pewno będzie miała wsparcie ze strony Joe, córki i przede wszystkim Caroline. Adriana może również. gorzej raczej będzie z ojcem Dee. może teraz zamieszka z córką?

    Adrian wydaje się być fajnym chłopakiem, bardzo inteligentnym. nie ma jakiegoś żalu do Joe, że wcześniej nie mieli kontaktu, ale zdaje sobie sprawę, że to wina jego matki. właśnie brakowało mi bardziej tego opisu o relacjach Adriana z mamą, dlaczego już nie mieszkają razem etc. ale naprawdę musi być między nimi nieciekawie, skoro nawet nie nazywa jej swoją matką, tylko mówi po imieniu. i cieszę się, że akceptuje Dee, Rosie... nie każde dziecko potrafi zaakceptować nową rodzinę któregoś z rodziców. i to "moje koleżanki z klasy się w Tobie kochają... "pozdrów je, powiedz że ja je też"" ♥ zauważyłam też, że Joe o wiele bardziej swobodniej rozmawia z synem niż z córką, ale to też zależy pewnie od tego, że Adrian to facet, Adrian jest starszy, jest inteligentny... Rosie jest malutka, nie rozumie wielu spraw, trzeba delikatnie jej wszystko tłumaczyć etc...

    czy już Ci mówiłam, że ja naprawdę lubię Elyssę i chcę o niej czytać?! chyba na tym blogu. cholera, ona naprawdę wydaje się nienormalna, ale tak bardzo interesująca... mam nadzieję, że na Underground coś o niej poczytam ♥

    dużo weny, kochana! ♥ lecę skomentować następny!

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')