W przyszłym tygodniu przedstawię Wam lepiej te dwie miłe i młode, piękne damy.
* *** *
***
Suzanne
wrzesień, 2001r.
- Susie, ale co się dzieje?...
Nie dawała spokoju
już którąś godzinę, a ja nie wiedziałam, co powinnam jej powiedzieć. Przecież
ja sama nie rozumiałam wiele, tylko tyle, ile zobaczyłam w telewizji, ile
usłyszałam ze zduszonych rozmów mamy i taty, Joe’go i Dee, potem całej reszty
osób, które wpadały i wypadały wciąż z i do naszego pokoju. Od rana działo się
coś złego, tyle wiedziałam na pewno. Ciocia płakała, ściskała wciąż kurczowo
rękę wujka, mama siedziała i zasłaniała usta dłonią, wpatrzona w ekran
telewizora, z kolei tata siedział przy niej… Wyglądał tak, jak jeszcze nigdy.
Nigdy nie widziałam go takiego. Był wstrząśnięty i autentycznie się bał. Wszyscy
byli przerażeni.
- Samoloty uderzyły w World Trade Center – powiedziałam
głosem pozbawionym emocji, spojrzałam na Rosie, siedzącą przy mnie na łóżku.
- Jak to? – Wbiła we mnie swoje spojrzenie, zacisnęła
pięści. – Jak to uderzyły?
- Nie wiem.
Nie wiedziałam.
Zaczynało do mnie docierać. Miałam przed oczyma obraz dwóch potężnych
bliźniaczych wieży, które mijałam z mamą nie raz i nie dwa. Nawet byłam kiedyś
w jednej z nich. Mój mózg nie potrafił ogarnąć tego, co słyszałam, co się
stało. Bo jak to możliwe, że dwa samoloty, na których pokładach byli Bogu ducha
winni ludzie, wleciały tak po prostu w dwa wieżowce, w których z kolei przebywali
inni? Pracownicy, osoby, które rano wyszły do pracy, by później z niej wrócić
do domu, do swojej rodziny. Tak jak mój tata wracał do domu.
Kim byli ci, którzy
sterowali samolotami? Dlaczego to zrobili? Dlaczego padło akurat na World Trade
Center? Dlaczego nasze miasto? Jak to możliwe, że takie rzeczy mają miejsce w
świecie, w którym żyjemy? Dlaczego się zabijamy nawzajem? Jaki jest sens
rodzenia, skoro może nie być dane przeżyć życia w normalny sposób? Czy…
- Ale przecież tam byli ludzie! – krzyknęła, przewalając
mnie na łóżko. – Susie, ludzie! Cała masa!
- Rosie, wiem. – Popatrzyłam w jej przerażone oczy. – Tam
wciąż są ludzie.
- One się zawalą! Wieże! Przecież ich trzeba zabrać!
- Zabiorą…
- Moja mama płacze! Ci ludzie umrą?!
- Rosalie… - jęknęłam cicho.
Było mi szkoda małej.
Rosalie z natury była dzieckiem dość bojaźliwym i zżytym ze swoją mamą
najbardziej na świecie. Z tatą zresztą też, za każdym razem, kiedy był, ona
przy nim. Trzymała się blisko ich, obawiając się większości tego, co wokół. Nie
lubiła oglądać filmów katastroficznych, pojmowała bardzo dużo i miała później
równie katastroficzne wizje. Była bardzo bystrą i mądrą dziewczynką. Kiedy w
dziewięćdziesiątym ósmym oglądaliśmy „Armageddon” z moją Liv... Film dotknął
mnie, jasne, moją mamę, tata z Joe i resztą dumnie się uśmiechali, słysząc
samych siebie w tle, z kolei Rosie siedziała, przyklejona tak do Dee, lejąc łzy
litrami. Bała się, stresowała – ciężko stwierdzić. Mama powtarzała zawsze, że
Madeline jest uczuciowa, ale w porównaniu ze swoją córką, to jest jak ten
kamień. Chyba musiałam wierzyć. Rosalie zawsze chciała mieć szczęśliwe
zakończenia, nie znosiła, gdy działo się źle. Uwielbiała ludzi, choć wstydziła
się z nimi rozmawiać, ale i bez tego wszystkich rozczulała swoją samą osobą i
sposobem bycia. Nie chciała widzieć ciemnej strony świata.
Dlatego było mi jej
szkoda.
- Już poumierali – rzuciła w końcu, miała taką kamienną
twarzyczkę. – Tak?
- Nie umarli – zaoponowałam. – Zginęli.
- Jeszcze gorzej…
Milczałyśmy dalej.
Wszyscy byliśmy w hotelu w Virgina Beach w stanie Wirginia. Trwała trasa,
mająca wypromować kolejny album Aerosmith – „Just Push Play”. Mieli grać
właśnie tego dnia, ale ze względu na to, co właśnie stało się w Nowym Jorku,
koncert został bezapelacyjnie odwołany i sądzę, że nie był na świecie osoby,
która miałaby jakiekolwiek pytania, dlaczego. Odwołano jeszcze koncerty w
Camden i Columbii.
Zaatakowano i Pentagon.
***
- Mogę wejść? – spytałam kilka godzin później, wystawiając
swoją zmęczoną głowę za drzwi pokoju hotelowego Madeline i Joe, Rosie. Nie
uzyskałam odpowiedzi, więc ponowiłam pytanie, ale ciszej. – Mogę wejść?...
- Susie, wchodź, pewnie. – Dotarł do mnie spokojny głos Dee.
– Śmiało.
- Dziękuję – odparłam, wchodząc już do środka, zamknęłam
ostrożnie drzwi. Ruszyłam przed siebie, wchodząc do głównej części pokoju,
gdzie zastałam ciocię, siedzącą na kanapie wśród różnych gazet codziennych.
Telewizor włączony, choć wyciszony. Podeszłam powoli do Madeline, usiadłam
niepewnie przy niej. – Sama jesteś?
- Nie. Rosalie zasnęła, a Joe poszedł razem z twoimi
rodzicami.
- Czemu zasnęła?
- Nie chciała już słyszeć o tym, co się stało. Poza tym
powiedziała, że jak się obudzi, to może to wszystko okaże się być jakimś…snem –
westchnęła, uśmiechnęła się do mnie jak przez mgłę. – Ma tylko dziewięć lat,
czegóż można chcieć oczekiwać, Susie. A David gdzie?
- Został w pokoju, czyta coś. W zasadzie on nic nie
powiedział na to wszystko, jak zawsze chce pozostać w ogóle niewzruszony, ale
chyba jest przerażony. Co w tym dziwnego…
Myślami odbiegłam od
Madeline, skupiłam się na tym, co powiedziała o Rosie. Że poszła spać z
nadzieją, że to wszystko jest snem. A co, jeśli to prawda?
- Gdzie poszła mama z tatą i Joe? – spytałam, ale naprawdę
mało mnie to wówczas interesowało.
- Coś… Coś w sprawie tych odwołanych koncertów. Same
formalności… Nie dla mnie.
- Czy ja mogę cię o coś spytać? – Poddałam się, nie miałam
już siły na takie krążenie wokół sedna sprawy.
- Oczywiście, zawsze.
- Dlaczego tak się stało…
Przekręciła głowę,
utkwiła we mnie swoje szary oczy. Myślała intensywnie, oddychała ciężko,
powoli. Zadałam głupie pytanie, na które przecież nie istniała żadna racjonalna
odpowiedź, ale byłam po prostu ciekawa, co ona powie. Bo jednak nie dało się
tego przemilczeć.
- Nie wiem, Suzanne. Ale dzisiaj poszło znacznie więcej, jak
dwie potężne wieże w naszym mieście. W naszym przeklętym Nowym Jorku…
- Ludzie umarli… - wtrąciłam cicho. – Zginęli.
Miałam przed oczyma
obrazy tych straceńców, którzy już nie mieli najmniejszych szans, którzy po prostu
skakali z tych strasznych wysokości. Nie licząc na nic. Nie zostało nawet na
co liczyć. Szczerze mówiąc, to sama wolałabym zginąć poprzez roztrzaskanie się
na miejskim asfalcie i po prostu momentalnie stracić wszystko…niż płonąć,
tracąc powoli świadomość, widząc całe to przeklęte życie, jak przelatuje mi
gdzieś przed oczami, pokazuje, ile rzeczy zostało do zrobienia, że już nigdy
nie będę miała okazji ich zrobić. Bo już nigdy stąd nie wyjdę. Zachciało mi się
aż płakać, ale nie chciałam tego robić przy cioci. Wiem, że od razu zrobiłaby
to samo, wszyscy mieliśmy dziś wyjątkowo miękkie oczy.
- Zginęła dzisiaj część wiary każdego z nas – powiedziała
nagle cicho, pogłaskała mnie po głowie. Spojrzałam niepewnie na nią, mówiła
dalej. – A na pewno starszego pokolenia.
Chciałam spytać
dlaczego tak się stało, ale coś miałam w gardle. Nie pozwalało mi na nic.
- Świat, w którym się wychowałam już nie istnieje. Świat, w
którym dorastałam ja, twoja mama, tata, Joe, wszyscy, których tak znasz. My.
Już go nie ma, Suzanne. Runął razem z World Trade Center. Odszedł razem z
duszami tych wszystkich, niewinnych ludzi – szepnęła. Nigdy jeszcze nie
widziałam, by ktoś krył się i walczył z taką grubą ścianą łez. Ale ona dawała
radę. Mama mówiła, że Madeline była naprawdę silną osobą. – Świat się zmienił.
W jednej chwili. Nawet nie wiemy, kiedy naprawdę to się stało.
- Ja nie chcę… - wychrypiałam, pokręciłam głową. Nie
rozumiałam, co do mnie mówiła. Nie chciałam raczej tego zrozumieć. – Ja nie
chcę…
- I bardzo dobrze. Zmienił się ten duży świat. Twój nie
musiał, Susie. Nie płacz… - Objęła mnie ramieniem. – Teraz nad tym wszystkim
myślę, wiesz. Miejsce, w którym żyjemy od zawsze było podłe i na zawsze takie
pozostanie. Działy się już rzeczy, kiedy ginęło znacznie więcej ludzi niż
dzisiaj. Ale… - urwała nagle, popatrzyła na mnie z żalem, westchnęła głośno. –
Nie słuchaj mnie, już sama nie wiem, co mówię, przepraszam cię, Suzanne. Nie powinnam tak do ciebie...
- Nie szkodzi, mów dalej! Ja chyba... Może już wiem…do czego dążysz… -
dodałam cicho, niepewnie.
- Ja dążę do tego, żebyś nie dała się pochłonąć temu całemu
pędowi, jaki jest wokół ciebie. Twój świat może być piękny. Ja bym bardzo
chciała, by był. Czasem jest mi szkoda ciebie, Davida i Rosalie. Waszego
dzieciństwa. Wychowaliście się przede wszystkim przy matkach, ojców mieliście
jako te dodatki. Tak się stało, tak musiało być. Wiecie, że my was wszyscy
kochamy najbardziej…w świecie. – Uśmiechnęła się lekko. – Teraz ty masz lat
trzynaście, twój brat też, Rosalie ma dziewięć, jesteście w trasie z nami
wszystkimi, uczycie się tutaj, nagle spada na was… - Zagryzła lekko wargę. –
Daliśmy wam poznać zupełnie inne życie od tego, jakie mają wasi rówieśnicy.
- Ja nie narzekam. – Odwzajemniłam jej uśmiech. Ona miała
rację. Zagmatwała wszystko, ale miała rację. – Wiem, że tata mnie kochał i
kocha, będzie. To nie jego wina, że ma taką pracę, nie inną. Chociaż może jego,
ale wiesz, co mam na myśli. To nic…złego.
- Nic. Dokładnie tak jest, jak mówisz, moja droga.
- A mój świat pozostał taki sam, ciociu. Tylko trochę się
zakołysał, ale nic poza tym. Chociaż może to brzmi dość okropnie.
- A skąd, nawet tak nie myśl. Jesteś bardzo dojrzała, masz
tylko trzynaście lat. Suzanne, proszę cię.
- To jest niesamowite aż, że świat równocześnie może być
taki piękny i taki przerażający, prawda? – Wlepiłam w nią swoje granatowe oczy,
Madeline rozchyliła lekko usta.
Milczałyśmy przez
chwilę, uśmiechnęłam się do niej zachęcająco. Wiedziałam, że rozmawiam z nią
jakby na wyczucie, bo jednak byłam dzieckiem, ona kobietą, a nasze pojęcie
dotyczącego, praktycznie wszystkiego, znacznie się różniło, choć miało miejsca
zaczepne i najwyraźniej trafiłam właśnie w jedno z nich.
- Prawda, kochana – powiedziała w końcu, uśmiechnęła się
szeroko. Ściana gdzieś zniknęła, może wyschła. Cieszyłam się. – Prawda.
I prawda jest też
taka, że temat katastrofy odszedł u mnie w zapomnienie stosunkowo szybko. Bo
Madeline również miała rację, czego się spodziewać po dziecku, trzynastolatce?
Nie miałam powodu do płaczu czy osobistej żałoby. Ja miałam swoje nastoletnie
zmartwienia, wydawało mi się, że to Rosalie dłużej żyła tym, co stało się
jedenastego września roku dwa tysiące jeden. Mój brat nie powiedział na to w
ogóle nic. Przeżył to w sobie samym. Rodzice tkwili w tym dłużej. Naturalne.
Ale mój świat się
niewiele zmienił. Dorastałam dalej i nie czułam tej zmiany. Nic się nie
zmieniło. Pewnie gdybym miała umysł Madeline, mamy, czy kogokolwiek z tamtego
pokolenia – coś by pękło. Ale nie miałam. Wciąż mogłam widzieć świat tak samo.
We mnie zaszczepiono to, co było dekady temu. A sama wchłonęłam to, co działo
się na bieżąco. Umiałam między tym balansować. Naprawdę nie miałam nad czym rozpaczać. Dano mi piękne życie
wśród kochających mnie ludzi.
Inny świat.
Rosalie
maj, 2007r.
- Ileż na ciebie można czekać? – spytała mnie, wywróciła
oczami. Zarzuciła swoimi kręconymi, orzechowymi włosami w bok, wsparła się
na rękoma na biodrach. – Przynajmniej dobrze wyglądasz.
- Jest po ósmej, nie wymagaj ode mnie za dużo – warknęłam,
podbiegając do niej. Poprawiłam na ramieniu matczyną torbę, którą ukradkiem
wzięłam, i zadarłam głowę ku górze, skrzyżowałam swoje spojrzenie z tym dumnej
Suzanne. – Możemy iść.
W odpowiedzi skinęła
uradowana głową, wzięła mnie pod rękę. Ruszyłyśmy przed siebie, zostawiając mój
dom w tyle, a w nim śpiącą wciąż moją mamę i potężni bajzel, jaki wczoraj
zostawił tata. Nic nowego. Był drugi maja, na właśnie ten dzień przypadał
nowojorski koncert tegorocznej trasy koncertowej Aerosmith. Sama nie
wiedziałam, dlaczego w ogóle się odbywała, moim zdaniem nie mieli po prostu już
nic ciekawego do roboty, a pieniądze musiały się w końcu zgadzać, więc dlaczego
by nie objechać sobie znów całego świata w kółko i zaspokoić miliony ludzi? Och,
zresztą ja nie miałam nic przeciwko temu. Miło było raz na jakiś czas rzucić to
miasto w cholerę i polecieć z mamą i siostrzyczką do którejś ze stolic Europy, dajmy na to, do
Paryża. I spędzić tam weekend.
- Będziemy liczyć ludzi w koszulkach. Aerosmith. –
Szturchnęła mnie, po czym chwyciła za rękę, przebiegłyśmy szybko na drugą
stronę ulicy. – Ale to później. W ogóle spotkałam ostatnio Sebastiana i… Rosie,
ty mnie nie słuchasz.
Zatrzymałam się na
chwilę, popatrzyłam z żalem na przyjaciółkę. Miałam marny dzień, choć dopiero
się zaczął i wszystko mogło się jeszcze zmienić. Na to liczyłam z całego serca.
Pokręciłam od niechcenia głową, machnęłam ręką na Susie.
- Co jest? – spytała, objęła mnie ramieniem, przyciągnęła do
siebie. – Młoda, dzisiaj się nie smucimy, dzisiaj będzie zajebiście.
- Nic nie jest, wyglądam jak sto siedem nieszczęść, nie
mogłam się w ogóle wybrać. Jeszcze śni mi się babcia, co jest w ogóle głupie.
Mama mówi, że to nic takiego, często tak jest po czyjejś śmierci. Nawet jeśli
nie byłaś z kimś szczególnie zżyta.
Marjorie Wakeford
zmarła z początkiem kwietnia dwa tysiące siedem. Ostatnie lata spędziła w
Cambridge, w Anglii. Tam też z mamą poleciałam na pogrzeb, pochowano ją tam,
gdzie od lat chowano całą rodzinę Wakeford. Dotarł do nas i tata, ku mojemu
zaskoczeniu. Prawda jest taka, że ani on, ani ja, ani nawet mama - my nie byliśmy
szczególnie związani z Marjorie. Słyszałam o niej wiele, mama dużo o niej
opowiadała, o swoich relacjach z nią. Nie było to lekkie, na pewno nie. Szkoda
mi było, wiedząc, że moja kochana mama musiała się tak męczyć z niezrozumieniem
przez lata, że było tak zimno w rodzinnym domu. Nie chciałam sobie nawet tego
wyobrazić, chyba bym i tak nie potrafiła. Nie znałam takiego pojęcia, jak „zimny
dom”. Moja mama nietrudno płakała. Ale kiedy Margie odeszła, ona nie uroniła
łzy. Poruszyła się lekko, ale nie łzawo. Byłam w szoku.
- Nie jest ci przykro? – spytałam po pogrzebie, biorąc ją
pod rękę. – Nie masz już mamy…
Źle się czułam,
pytając ją tak o to, ale naprawdę byłam zaskoczona.
- Nigdy nie miałam mamy, Rosie – odpowiedziała po chwili,
spojrzała na mnie z góry. – Pochowałam właśnie kobietę, która mnie wyżywiła,
która mnie oporządziła, płaciła za mnie przez pierwsze lata. Pochowałam moją
matkę. Nigdy nie miałam, mamy, słońce. Dlatego nie płaczę. Ale jest mi na pewno
szkoda. Drugiej takiej Marjorie nie ma i nie będzie. Zabrała do grobu wszystkie
swoje tajemnice i sekrety. Wciąż nie wiem o niej… Nic nie wiem. Za
kilkadziesiąt lat dopiero będę mogła to na spokojnie wyjaśnić. – Uśmiechnęła się
do mnie blado. – Ale kochałam ją i kocham, jeśli do tego dążysz.
Wryło mnie w chodnik,
spojrzałam ukradkiem na tatę; położył dłoń na moim ramieniu. Nic nie mówił.
Uśmiechnął się dyskretnie do mamy. Odwzajemniła.
Dwie doby później
byliśmy już w Nowym Jorku, siedziałam zamknięta w swoim pokoju i patrzyłam
mętnie w sufit, słuchałam, jak drobne kropelki wiosennego deszczu stukają w
parapety i szyby. Mama siedziała na dole z Leandrą, a tata był już w Ameryce
Południowej, w kolorowej Brazylii czy Argentynie. Nie pamiętam. Pamiętam,
że ja myślałam nad tym, co usłyszałam, wracając z pogrzebu. Zrozumiałam, co
miałam zrozumieć. Dotarło do mnie, co chciała mi przekazać, mówiąc tak o tym.
Uśmiechając się potem tak pięknie do taty.
Matka a mama, nigdy
nie to samo. Nie w jej oczach, w moich już też nie. Ona miała rację. Matka była
tym, kim dla mojej kochanej Madeline była Marjorie. Wyżywić, odchować,
wypłacić, odprawić. Mama była tym, kim dla mnie była spokojna Dee. Pokazać,
martwić się, nauczyć, podać dłoń, poprowadzić. Kochać. Zdałam sobie sprawę, że
chciałabym, by moje przyszłe dzieci, które pewnie będę kiedyś miała, miały we
mnie taką mamę, jaką miałam ja w swojej. Bardzo chciałam.
- Marjorie była ciężką kobietą – zauważyła Susan, a ja
wróciłam do niej myślami i w ogóle wszystkim. Wkroczyłyśmy już do tej
części miasta, która nigdy nie śpi, w której czas nie istnieje, ale jednak gna
zabójczo, nawet się nie zatrzymując na chwilę oddechu. – Rozmawiałam z nią
bardzo rzadko, ale…ciężko to nawet rozmową nazwać.
- Wiem, miałam dokładnie to samo, choć niby moja babcia. Ale
nieważne.
- Trafna uwaga. A ty… Co ty pieprzysz, nie wyglądasz źle.
Nawet nie masz po kim. – Uśmiechnęła się zawadiacko, szturchnęła mnie swoim
biodrem.
- Dobija mnie ten fakt, że mam piętnaście lat, a moja mama w
wieku czternastu wyrywała już muzyków światowej klasy. W czym mojego drogiego
tatusia – parsknęłam.
- Tak, ale zwróć też uwagę na ważny element tej legendarnej
historii: twój tata w ogóle się wtedy małą oszustką Dee nie zainteresował. Więc
nie masz się czym przejmować, zarywaj do kogo chcesz, a za dziesięć lat
traficie razem do łóżka, potem na ślubny kobierzec.
- Nienawidzę cię, Tyler. Z całego serca cię nienawidzę.
- Kochasz mnie, Perry. Z całego serca sobie możesz, ale
tylko kochać.
- Brat mnie mniej denerwuje od ciebie.
- To u mnie niestety tak dobrze nie ma, David jak
wyjdzie z domu, to naprawdę nie wiadomo, kiedy wróci i czy będzie wyglądał tak
samo. Kilka razy go nie poznałam i nie wpuściłam do środka.
- Poznałaś go, tylko jesteś taka beznadziejna, że go na
złość nie wpuszczałaś. Dopiero jak mama twoja wróciła od mojej, to ci się
dostało.
- Tylko od mamy, więc nie było tragedii.
- No, nie. Skoro tata śmiał się z tobą z Davida, który nie
miał jak wejść, to rzeczywiście żadna tragedia, rodzina jak rodzina. –
Pokręciłam głową z udawanym zażenowaniem. Chyba bym oszalała z nimi na dłuższą
metę. Dzień w dzień. Wariaci.
- Przyznaj, że cię Adrian czasem wkurwia, nie chcesz go
wpuszczać, jak przyjdzie odwiedzić starych krewnych.
- Wkurwia mnie, bo mnie podpuszcza. Śmieje się z mojego
nosa.
- Bo jest krzywy. Joe dał ci najlepsze co miał – zaczęła się
śmiać. Ja chciałam być niewzruszona, ale nie dałam rady. Jej z kolei Steven dał
najlepsze co miał, bo swój śmiech. Ciężko było pozostać twardym przy takim
jazgocie.
- Uważaj sobie! – rzuciłam, krztusząc się śmiechem.
A ona zaczęła uciekać
przed siebie. Poleciałam za nią. Miałyśmy jeszcze cały dzień, a potem miłą noc.
Uwielbiałam ich koncerty. Wtedy mój tata był ode mnie nieznacznie starszy, może
jakieś pięć lat. A Steven był od Susie rok młodszy. Nigdy nie skończył
osiemnastki. Jak dla mnie to nawet szesnastu mógł nie skończyć.
***
- Chodź się pośmiejemy z tych ludzi – powiedziałam
zamyślona, patrząc gdzieś przed siebie. – Nie chce mi się tutaj siedzieć, nic
się nie dzieje.
- Jak możesz być taka wredna, Rosalie? – spytała mnie z
kpiną w głosie, po czym zaśmiała się. Idealnie. – Ale nie wiem, czy jest ktoś,
kogo nie lubimy.
- Ursula.
- Nie.
- Tak, chwaliła się, że ma pierwszy rząd, szlag mnie
trafiał.
- Ale my mamy backstage, kochanie! Zresztą ma pierwszy, jak
sobie odpowiednio prędko wejdzie. Chociaż ona pewnie to zrobiła. – Sięgnęła po
butelkę piwa, otworzyła ją, podważając kantem stolika kapsel. – Ona mnie
doprowadza do szału, chociaż znam ją tylko przez ciebie. Ale siostrę ma nic nie
lepszą, powiem ci.
- Widziałam ją, nawet są podobne… A to wiele mówi…
- Co za spiski? – Dotarł do mnie ten dobrze mi znany,
głęboki głos, poczułam na ramieniu ciepłą dłoń.
- Podsłuchujesz.
- Skąd, po prostu przechodziłem.
- Jasne. Rozstroję ci gitary.
- To umiem sam, bardziej byś mi przeszkodziła, jakbyś je
nastroiła, bo akurat w tym jesteś lepsza ode mnie.
Suzanne parsknęła
śmiechem, mój tata spojrzał na nią spode łba, uśmiechnął się pobłażliwie. Ja
sama zaczęłam się śmiać. Miał rację, nie przeczę. Jeszcze nie słyszałam, by
grał na ładnie nastrojonej gitarze. Nawet nie nauczył mnie, jak to robić. Może naprawdę
sam nie wie, nie zdziwiłabym się.
- Mówimy o tej irytującej, piskliwej brunetce, często mamie
się o nią żalę… - wyjaśniłam w końcu.
- Może to Steven? – zagaił, a Susie zakrztusiła się swoim
piwem.
- Co ty masz dzisiaj takie poczucie humoru? – wykrztusiła,
patrząc to po nim, to po mnie. – Nie poznaję aż.
- Promieniujecie taką energią, ciężko być przybitym.
- Może powinnyśmy częściej jeszcze z wami tu przebywać! –
zaśmiała się.
Już miał jej
odpowiedzieć, kiedy uznałam, że im przerwę, zresztą miałam powód.
- Adrian jest! Tato, syn marnotrawny wrócił! – rzuciłam,
posyłając mu rozbawione spojrzenie.
- O nie, to ja idę. A tą pindą się nie przejmujcie, jak
będzie z samego przodu, to tam nie podejdę. – I to powiedziawszy, pocałował mnie
w policzek, skinął głową na, czerwoną aż, Susie, po czym pobiegł szybko gdzieś
przed siebie, machając do swojego syna, który wzdychał wciąż teatralnie,
zbliżając się do nas.
- Wasz tatuś zwariował – powiedziała wciąż rozbawiona
panienka Tyler, kiedy mój brat stanął już obok mnie. – Naprawdę.
- Ja z nim sobie porozmawiać muszę. Ucieka, bo się boi, że
dzieci go prześcigną w swoim fachu. Później wrócę do was, najpierw te niemiłe
sprawy. – Pokiwał ze sztuczną powagą głową, rzucił nam znaczące spojrzenia, po
czym oddalił się w tę samą stronę, w którą wcześniej pobiegł nasz tata.
Żyłam w bardzo
osobliwym miejscu, wśród bardzo intrygujących ludzi. Byłam z nimi rodziną, co
więcej. Czasem zastanawiałam się, jak to jest, że trafiło akurat mnie. Takie
życie.
Inny świat.
jeśli miałabym się utożsamić z jakimś bohaterem to chyba David, bo jego to niby nie ruszyło, przynajmniej tego nie okazał, a ja nie rozumiem, dlaczego każdego dorosłego w opowiadaniu tak to ruszyło i nawet płakali. na początku myślałam, że może ktoś z czyichś krewnych jest w którejś z tych wież, tutaj rozumiem odwołane koncerty, wszyscy odwoływali, nawet w autobiografii Mustaine'a była o tym mowa, nikt by się pewnie nawet tam nie wybrał w takich momentach. ale nadal nie wiem, co tak przeżywali. po tej całej sytuacji z Rosalie i Susie może chodziło tutaj o śmierć tylu niewinnych ludzi? chyba tylko to przychodzi mi na myśl...
OdpowiedzUsuńswoją drogą te wszystkie teorie spiskowe z WTC są cholernie interesujące, niektóre tak bardzo niedorzeczne, ale jakby się dłużej zastanowić, to coś w tym jest... nieważne zresztą. mam nadzieję, że nie pomyślisz sobie, że jestem potworem bez uczuć, bo nie płakałam razem z Dee i Rosalie.
ale skoro Madeline nie płakała na pogrzebie swojej matki, to nie jest ze mną tak źle. w sumie nie dziwi mnie, że w ogóle tego nie przeżyła, tak przeczuwałam, że będzie jej przykro, ale nie będzie wylewać potoków łez. zastanawiałam się, co będzie z tatą Dee, ale nie było o tym mowy. może tak samo jak córka podszedł do tej całej sytuacji?
ale z tego Joe jest śmieszek :')) jeszcze przebije mnie i Stevena. ale dobra, zaśmiałam się przy: "może to Steven?", to było zabawne. chociaż zawsze będę wolała Joe ponuraka.
Rosalie i Susie tak w ogóle strasznie przypominają mi młode Dee i Caroline. takie same przyjaciółki, zawsze razem, zawsze na koncertach, zawsze idą razem w miasto, razem dzielą się swoimi tajemnicami etc. ale to pewnie było zamierzone i miały być takimi miniaturkami swoich mam. jestem ciekawa, co w następnym rozdziale jeszcze o nich przytoczysz...
wiem, że zbliża się już koniec... aż mi przykro, bo przywiązałam się do tych bohaterów.
czekam na następny ♥♥
I chuj strzelil. Moj lapek zaliczyl zgona systemowego. Nie wiem, kiedy zaczne nadrabiac. Przepraszam. :(// J.Isbell
OdpowiedzUsuń