poniedziałek, 8 czerwca 2015

XXXIII: Witaj, dziecko, w Nowym Świecie


W przyszłym tygodniu przedstawię Wam lepiej te dwie miłe i młode, piękne damy.

* *** *
***

Suzanne
wrzesień, 2001r.

- Susie, ale co się dzieje?...
 Nie dawała spokoju już którąś godzinę, a ja nie wiedziałam, co powinnam jej powiedzieć. Przecież ja sama nie rozumiałam wiele, tylko tyle, ile zobaczyłam w telewizji, ile usłyszałam ze zduszonych rozmów mamy i taty, Joe’go i Dee, potem całej reszty osób, które wpadały i wypadały wciąż z i do naszego pokoju. Od rana działo się coś złego, tyle wiedziałam na pewno. Ciocia płakała, ściskała wciąż kurczowo rękę wujka, mama siedziała i zasłaniała usta dłonią, wpatrzona w ekran telewizora, z kolei tata siedział przy niej… Wyglądał tak, jak jeszcze nigdy. Nigdy nie widziałam go takiego. Był wstrząśnięty i autentycznie się bał. Wszyscy byli przerażeni.
- Samoloty uderzyły w World Trade Center – powiedziałam głosem pozbawionym emocji, spojrzałam na Rosie, siedzącą przy mnie na łóżku.
- Jak to? – Wbiła we mnie swoje spojrzenie, zacisnęła pięści. – Jak to uderzyły?
- Nie wiem.
 Nie wiedziałam. Zaczynało do mnie docierać. Miałam przed oczyma obraz dwóch potężnych bliźniaczych wieży, które mijałam z mamą nie raz i nie dwa. Nawet byłam kiedyś w jednej z nich. Mój mózg nie potrafił ogarnąć tego, co słyszałam, co się stało. Bo jak to możliwe, że dwa samoloty, na których pokładach byli Bogu ducha winni ludzie, wleciały tak po prostu w dwa wieżowce, w których z kolei przebywali inni? Pracownicy, osoby, które rano wyszły do pracy, by później z niej wrócić do domu, do swojej rodziny. Tak jak mój tata wracał do domu.
 Kim byli ci, którzy sterowali samolotami? Dlaczego to zrobili? Dlaczego padło akurat na World Trade Center? Dlaczego nasze miasto? Jak to możliwe, że takie rzeczy mają miejsce w świecie, w którym żyjemy? Dlaczego się zabijamy nawzajem? Jaki jest sens rodzenia, skoro może nie być dane przeżyć życia w normalny sposób? Czy…
- Ale przecież tam byli ludzie! – krzyknęła, przewalając mnie na łóżko. – Susie, ludzie! Cała masa!
- Rosie, wiem. – Popatrzyłam w jej przerażone oczy. – Tam wciąż są ludzie.
- One się zawalą! Wieże! Przecież ich trzeba zabrać!
- Zabiorą…
- Moja mama płacze! Ci ludzie umrą?!
- Rosalie… - jęknęłam cicho.
 Było mi szkoda małej. Rosalie z natury była dzieckiem dość bojaźliwym i zżytym ze swoją mamą najbardziej na świecie. Z tatą zresztą też, za każdym razem, kiedy był, ona przy nim. Trzymała się blisko ich, obawiając się większości tego, co wokół. Nie lubiła oglądać filmów katastroficznych, pojmowała bardzo dużo i miała później równie katastroficzne wizje. Była bardzo bystrą i mądrą dziewczynką. Kiedy w dziewięćdziesiątym ósmym oglądaliśmy „Armageddon” z moją Liv... Film dotknął mnie, jasne, moją mamę, tata z Joe i resztą dumnie się uśmiechali, słysząc samych siebie w tle, z kolei Rosie siedziała, przyklejona tak do Dee, lejąc łzy litrami. Bała się, stresowała – ciężko stwierdzić. Mama powtarzała zawsze, że Madeline jest uczuciowa, ale w porównaniu ze swoją córką, to jest jak ten kamień. Chyba musiałam wierzyć. Rosalie zawsze chciała mieć szczęśliwe zakończenia, nie znosiła, gdy działo się źle. Uwielbiała ludzi, choć wstydziła się z nimi rozmawiać, ale i bez tego wszystkich rozczulała swoją samą osobą i sposobem bycia. Nie chciała widzieć ciemnej strony świata.
 Dlatego było mi jej szkoda.
- Już poumierali – rzuciła w końcu, miała taką kamienną twarzyczkę. – Tak?
- Nie umarli – zaoponowałam. – Zginęli.
- Jeszcze gorzej…
 Milczałyśmy dalej. Wszyscy byliśmy w hotelu w Virgina Beach w stanie Wirginia. Trwała trasa, mająca wypromować kolejny album Aerosmith – „Just Push Play”. Mieli grać właśnie tego dnia, ale ze względu na to, co właśnie stało się w Nowym Jorku, koncert został bezapelacyjnie odwołany i sądzę, że nie był na świecie osoby, która miałaby jakiekolwiek pytania, dlaczego. Odwołano jeszcze koncerty w Camden i Columbii.
 Zaatakowano i Pentagon. 
***

- Mogę wejść? – spytałam kilka godzin później, wystawiając swoją zmęczoną głowę za drzwi pokoju hotelowego Madeline i Joe, Rosie. Nie uzyskałam odpowiedzi, więc ponowiłam pytanie, ale ciszej. – Mogę wejść?...
- Susie, wchodź, pewnie. – Dotarł do mnie spokojny głos Dee. – Śmiało.
- Dziękuję – odparłam, wchodząc już do środka, zamknęłam ostrożnie drzwi. Ruszyłam przed siebie, wchodząc do głównej części pokoju, gdzie zastałam ciocię, siedzącą na kanapie wśród różnych gazet codziennych. Telewizor włączony, choć wyciszony. Podeszłam powoli do Madeline, usiadłam niepewnie przy niej. – Sama jesteś?
- Nie. Rosalie zasnęła, a Joe poszedł razem z twoimi rodzicami.
- Czemu zasnęła?
- Nie chciała już słyszeć o tym, co się stało. Poza tym powiedziała, że jak się obudzi, to może to wszystko okaże się być jakimś…snem – westchnęła, uśmiechnęła się do mnie jak przez mgłę. – Ma tylko dziewięć lat, czegóż można chcieć oczekiwać, Susie. A David gdzie?
- Został w pokoju, czyta coś. W zasadzie on nic nie powiedział na to wszystko, jak zawsze chce pozostać w ogóle niewzruszony, ale chyba jest przerażony. Co w tym dziwnego…
 Myślami odbiegłam od Madeline, skupiłam się na tym, co powiedziała o Rosie. Że poszła spać z nadzieją, że to wszystko jest snem. A co, jeśli to prawda?
- Gdzie poszła mama z tatą i Joe? – spytałam, ale naprawdę mało mnie to wówczas interesowało.
- Coś… Coś w sprawie tych odwołanych koncertów. Same formalności… Nie dla mnie.
- Czy ja mogę cię o coś spytać? – Poddałam się, nie miałam już siły na takie krążenie wokół sedna sprawy.
- Oczywiście, zawsze.
- Dlaczego tak się stało…
 Przekręciła głowę, utkwiła we mnie swoje szary oczy. Myślała intensywnie, oddychała ciężko, powoli. Zadałam głupie pytanie, na które przecież nie istniała żadna racjonalna odpowiedź, ale byłam po prostu ciekawa, co ona powie. Bo jednak nie dało się tego przemilczeć.
- Nie wiem, Suzanne. Ale dzisiaj poszło znacznie więcej, jak dwie potężne wieże w naszym mieście. W naszym przeklętym Nowym Jorku…
- Ludzie umarli… - wtrąciłam cicho. – Zginęli.
 Miałam przed oczyma obrazy tych straceńców, którzy już nie mieli najmniejszych szans, którzy po prostu skakali z tych strasznych wysokości. Nie licząc na nic. Nie zostało nawet na co liczyć. Szczerze mówiąc, to sama wolałabym zginąć poprzez roztrzaskanie się na miejskim asfalcie i po prostu momentalnie stracić wszystko…niż płonąć, tracąc powoli świadomość, widząc całe to przeklęte życie, jak przelatuje mi gdzieś przed oczami, pokazuje, ile rzeczy zostało do zrobienia, że już nigdy nie będę miała okazji ich zrobić. Bo już nigdy stąd nie wyjdę. Zachciało mi się aż płakać, ale nie chciałam tego robić przy cioci. Wiem, że od razu zrobiłaby to samo, wszyscy mieliśmy dziś wyjątkowo miękkie oczy.
- Zginęła dzisiaj część wiary każdego z nas – powiedziała nagle cicho, pogłaskała mnie po głowie. Spojrzałam niepewnie na nią, mówiła dalej. – A na pewno starszego pokolenia.
 Chciałam spytać dlaczego tak się stało, ale coś miałam w gardle. Nie pozwalało mi na nic.
- Świat, w którym się wychowałam już nie istnieje. Świat, w którym dorastałam ja, twoja mama, tata, Joe, wszyscy, których tak znasz. My. Już go nie ma, Suzanne. Runął razem z World Trade Center. Odszedł razem z duszami tych wszystkich, niewinnych ludzi – szepnęła. Nigdy jeszcze nie widziałam, by ktoś krył się i walczył z taką grubą ścianą łez. Ale ona dawała radę. Mama mówiła, że Madeline była naprawdę silną osobą. – Świat się zmienił. W jednej chwili. Nawet nie wiemy, kiedy naprawdę to się stało.
- Ja nie chcę… - wychrypiałam, pokręciłam głową. Nie rozumiałam, co do mnie mówiła. Nie chciałam raczej tego zrozumieć. – Ja nie chcę…
- I bardzo dobrze. Zmienił się ten duży świat. Twój nie musiał, Susie. Nie płacz… - Objęła mnie ramieniem. – Teraz nad tym wszystkim myślę, wiesz. Miejsce, w którym żyjemy od zawsze było podłe i na zawsze takie pozostanie. Działy się już rzeczy, kiedy ginęło znacznie więcej ludzi niż dzisiaj. Ale… - urwała nagle, popatrzyła na mnie z żalem, westchnęła głośno. – Nie słuchaj mnie, już sama nie wiem, co mówię, przepraszam cię, Suzanne. Nie powinnam tak do ciebie...
- Nie szkodzi, mów dalej! Ja chyba... Może już wiem…do czego dążysz… - dodałam cicho, niepewnie.
- Ja dążę do tego, żebyś nie dała się pochłonąć temu całemu pędowi, jaki jest wokół ciebie. Twój świat może być piękny. Ja bym bardzo chciała, by był. Czasem jest mi szkoda ciebie, Davida i Rosalie. Waszego dzieciństwa. Wychowaliście się przede wszystkim przy matkach, ojców mieliście jako te dodatki. Tak się stało, tak musiało być. Wiecie, że my was wszyscy kochamy najbardziej…w świecie. – Uśmiechnęła się lekko. – Teraz ty masz lat trzynaście, twój brat też, Rosalie ma dziewięć, jesteście w trasie z nami wszystkimi, uczycie się tutaj, nagle spada na was… - Zagryzła lekko wargę. – Daliśmy wam poznać zupełnie inne życie od tego, jakie mają wasi rówieśnicy.
- Ja nie narzekam. – Odwzajemniłam jej uśmiech. Ona miała rację. Zagmatwała wszystko, ale miała rację. – Wiem, że tata mnie kochał i kocha, będzie. To nie jego wina, że ma taką pracę, nie inną. Chociaż może jego, ale wiesz, co mam na myśli. To nic…złego.
- Nic. Dokładnie tak jest, jak mówisz, moja droga.
- A mój świat pozostał taki sam, ciociu. Tylko trochę się zakołysał, ale nic poza tym. Chociaż może to brzmi dość okropnie.
- A skąd, nawet tak nie myśl. Jesteś bardzo dojrzała, masz tylko trzynaście lat. Suzanne, proszę cię.
- To jest niesamowite aż, że świat równocześnie może być taki piękny i taki przerażający, prawda? – Wlepiłam w nią swoje granatowe oczy, Madeline rozchyliła lekko usta.
 Milczałyśmy przez chwilę, uśmiechnęłam się do niej zachęcająco. Wiedziałam, że rozmawiam z nią jakby na wyczucie, bo jednak byłam dzieckiem, ona kobietą, a nasze pojęcie dotyczącego, praktycznie wszystkiego, znacznie się różniło, choć miało miejsca zaczepne i najwyraźniej trafiłam właśnie w jedno z nich.
- Prawda, kochana – powiedziała w końcu, uśmiechnęła się szeroko. Ściana gdzieś zniknęła, może wyschła. Cieszyłam się. – Prawda.
 I prawda jest też taka, że temat katastrofy odszedł u mnie w zapomnienie stosunkowo szybko. Bo Madeline również miała rację, czego się spodziewać po dziecku, trzynastolatce? Nie miałam powodu do płaczu czy osobistej żałoby. Ja miałam swoje nastoletnie zmartwienia, wydawało mi się, że to Rosalie dłużej żyła tym, co stało się jedenastego września roku dwa tysiące jeden. Mój brat nie powiedział na to w ogóle nic. Przeżył to w sobie samym. Rodzice tkwili w tym dłużej. Naturalne.
 Ale mój świat się niewiele zmienił. Dorastałam dalej i nie czułam tej zmiany. Nic się nie zmieniło. Pewnie gdybym miała umysł Madeline, mamy, czy kogokolwiek z tamtego pokolenia – coś by pękło. Ale nie miałam. Wciąż mogłam widzieć świat tak samo. We mnie zaszczepiono to, co było dekady temu. A sama wchłonęłam to, co działo się na bieżąco. Umiałam między tym balansować. Naprawdę nie miałam nad czym rozpaczać. Dano mi piękne życie wśród kochających mnie ludzi.
 Inny świat.

Rosalie
maj, 2007r.

- Ileż na ciebie można czekać? – spytała mnie, wywróciła oczami. Zarzuciła swoimi kręconymi, orzechowymi włosami w bok, wsparła się na rękoma na biodrach. – Przynajmniej dobrze wyglądasz.
- Jest po ósmej, nie wymagaj ode mnie za dużo – warknęłam, podbiegając do niej. Poprawiłam na ramieniu matczyną torbę, którą ukradkiem wzięłam, i zadarłam głowę ku górze, skrzyżowałam swoje spojrzenie z tym dumnej Suzanne. – Możemy iść.
 W odpowiedzi skinęła uradowana głową, wzięła mnie pod rękę. Ruszyłyśmy przed siebie, zostawiając mój dom w tyle, a w nim śpiącą wciąż moją mamę i potężni bajzel, jaki wczoraj zostawił tata. Nic nowego. Był drugi maja, na właśnie ten dzień przypadał nowojorski koncert tegorocznej trasy koncertowej Aerosmith. Sama nie wiedziałam, dlaczego w ogóle się odbywała, moim zdaniem nie mieli po prostu już nic ciekawego do roboty, a pieniądze musiały się w końcu zgadzać, więc dlaczego by nie objechać sobie znów całego świata w kółko i zaspokoić miliony ludzi? Och, zresztą ja nie miałam nic przeciwko temu. Miło było raz na jakiś czas rzucić to miasto w cholerę i polecieć z mamą i siostrzyczką do którejś ze stolic Europy, dajmy na to, do Paryża. I spędzić tam weekend.
- Będziemy liczyć ludzi w koszulkach. Aerosmith. – Szturchnęła mnie, po czym chwyciła za rękę, przebiegłyśmy szybko na drugą stronę ulicy. – Ale to później. W ogóle spotkałam ostatnio Sebastiana i… Rosie, ty mnie nie słuchasz.
 Zatrzymałam się na chwilę, popatrzyłam z żalem na przyjaciółkę. Miałam marny dzień, choć dopiero się zaczął i wszystko mogło się jeszcze zmienić. Na to liczyłam z całego serca. Pokręciłam od niechcenia głową, machnęłam ręką na Susie.
- Co jest? – spytała, objęła mnie ramieniem, przyciągnęła do siebie. – Młoda, dzisiaj się nie smucimy, dzisiaj będzie zajebiście.
- Nic nie jest, wyglądam jak sto siedem nieszczęść, nie mogłam się w ogóle wybrać. Jeszcze śni mi się babcia, co jest w ogóle głupie. Mama mówi, że to nic takiego, często tak jest po czyjejś śmierci. Nawet jeśli nie byłaś z kimś szczególnie zżyta.
 Marjorie Wakeford zmarła z początkiem kwietnia dwa tysiące siedem. Ostatnie lata spędziła w Cambridge, w Anglii. Tam też z mamą poleciałam na pogrzeb, pochowano ją tam, gdzie od lat chowano całą rodzinę Wakeford. Dotarł do nas i tata, ku mojemu zaskoczeniu. Prawda jest taka, że ani on, ani ja, ani nawet mama - my nie byliśmy szczególnie związani z Marjorie. Słyszałam o niej wiele, mama dużo o niej opowiadała, o swoich relacjach z nią. Nie było to lekkie, na pewno nie. Szkoda mi było, wiedząc, że moja kochana mama musiała się tak męczyć z niezrozumieniem przez lata, że było tak zimno w rodzinnym domu. Nie chciałam sobie nawet tego wyobrazić, chyba bym i tak nie potrafiła. Nie znałam takiego pojęcia, jak „zimny dom”. Moja mama nietrudno płakała. Ale kiedy Margie odeszła, ona nie uroniła łzy. Poruszyła się lekko, ale nie łzawo. Byłam w szoku.
- Nie jest ci przykro? – spytałam po pogrzebie, biorąc ją pod rękę. – Nie masz już mamy…
 Źle się czułam, pytając ją tak o to, ale naprawdę byłam zaskoczona.
- Nigdy nie miałam mamy, Rosie – odpowiedziała po chwili, spojrzała na mnie z góry. – Pochowałam właśnie kobietę, która mnie wyżywiła, która mnie oporządziła, płaciła za mnie przez pierwsze lata. Pochowałam moją matkę. Nigdy nie miałam, mamy, słońce. Dlatego nie płaczę. Ale jest mi na pewno szkoda. Drugiej takiej Marjorie nie ma i nie będzie. Zabrała do grobu wszystkie swoje tajemnice i sekrety. Wciąż nie wiem o niej… Nic nie wiem. Za kilkadziesiąt lat dopiero będę mogła to na spokojnie wyjaśnić. – Uśmiechnęła się do mnie blado. – Ale kochałam ją i kocham, jeśli do tego dążysz.
 Wryło mnie w chodnik, spojrzałam ukradkiem na tatę; położył dłoń na moim ramieniu. Nic nie mówił. Uśmiechnął się dyskretnie do mamy. Odwzajemniła.
 Dwie doby później byliśmy już w Nowym Jorku, siedziałam zamknięta w swoim pokoju i patrzyłam mętnie w sufit, słuchałam, jak drobne kropelki wiosennego deszczu stukają w parapety i szyby. Mama siedziała na dole z Leandrą, a tata był już w Ameryce Południowej, w kolorowej Brazylii czy Argentynie. Nie pamiętam. Pamiętam, że ja myślałam nad tym, co usłyszałam, wracając z pogrzebu. Zrozumiałam, co miałam zrozumieć. Dotarło do mnie, co chciała mi przekazać, mówiąc tak o tym. Uśmiechając się potem tak pięknie do taty.
 Matka a mama, nigdy nie to samo. Nie w jej oczach, w moich już też nie. Ona miała rację. Matka była tym, kim dla mojej kochanej Madeline była Marjorie. Wyżywić, odchować, wypłacić, odprawić. Mama była tym, kim dla mnie była spokojna Dee. Pokazać, martwić się, nauczyć, podać dłoń, poprowadzić. Kochać. Zdałam sobie sprawę, że chciałabym, by moje przyszłe dzieci, które pewnie będę kiedyś miała, miały we mnie taką mamę, jaką miałam ja w swojej. Bardzo chciałam.
- Marjorie była ciężką kobietą – zauważyła Susan, a ja wróciłam do niej myślami i w ogóle wszystkim. Wkroczyłyśmy już do tej części miasta, która nigdy nie śpi, w której czas nie istnieje, ale jednak gna zabójczo, nawet się nie zatrzymując na chwilę oddechu. – Rozmawiałam z nią bardzo rzadko, ale…ciężko to nawet rozmową nazwać.
- Wiem, miałam dokładnie to samo, choć niby moja babcia. Ale nieważne.
- Trafna uwaga. A ty… Co ty pieprzysz, nie wyglądasz źle. Nawet nie masz po kim. – Uśmiechnęła się zawadiacko, szturchnęła mnie swoim biodrem.
- Dobija mnie ten fakt, że mam piętnaście lat, a moja mama w wieku czternastu wyrywała już muzyków światowej klasy. W czym mojego drogiego tatusia – parsknęłam.
- Tak, ale zwróć też uwagę na ważny element tej legendarnej historii: twój tata w ogóle się wtedy małą oszustką Dee nie zainteresował. Więc nie masz się czym przejmować, zarywaj do kogo chcesz, a za dziesięć lat traficie razem do łóżka, potem na ślubny kobierzec.
- Nienawidzę cię, Tyler. Z całego serca cię nienawidzę.
- Kochasz mnie, Perry. Z całego serca sobie możesz, ale tylko kochać.  
- Brat mnie mniej denerwuje od ciebie.
- To u mnie niestety tak dobrze nie ma, David jak wyjdzie z domu, to naprawdę nie wiadomo, kiedy wróci i czy będzie wyglądał tak samo. Kilka razy go nie poznałam i nie wpuściłam do środka.
- Poznałaś go, tylko jesteś taka beznadziejna, że go na złość nie wpuszczałaś. Dopiero jak mama twoja wróciła od mojej, to ci się dostało.
- Tylko od mamy, więc nie było tragedii.
- No, nie. Skoro tata śmiał się z tobą z Davida, który nie miał jak wejść, to rzeczywiście żadna tragedia, rodzina jak rodzina. – Pokręciłam głową z udawanym zażenowaniem. Chyba bym oszalała z nimi na dłuższą metę. Dzień w dzień. Wariaci.
- Przyznaj, że cię Adrian czasem wkurwia, nie chcesz go wpuszczać, jak przyjdzie odwiedzić starych krewnych.
- Wkurwia mnie, bo mnie podpuszcza. Śmieje się z mojego nosa.
- Bo jest krzywy. Joe dał ci najlepsze co miał – zaczęła się śmiać. Ja chciałam być niewzruszona, ale nie dałam rady. Jej z kolei Steven dał najlepsze co miał, bo swój śmiech. Ciężko było pozostać twardym przy takim jazgocie.
- Uważaj sobie! – rzuciłam, krztusząc się śmiechem.
 A ona zaczęła uciekać przed siebie. Poleciałam za nią. Miałyśmy jeszcze cały dzień, a potem miłą noc. Uwielbiałam ich koncerty. Wtedy mój tata był ode mnie nieznacznie starszy, może jakieś pięć lat. A Steven był od Susie rok młodszy. Nigdy nie skończył osiemnastki. Jak dla mnie to nawet szesnastu mógł nie skończyć.

***

- Chodź się pośmiejemy z tych ludzi – powiedziałam zamyślona, patrząc gdzieś przed siebie. – Nie chce mi się tutaj siedzieć, nic się nie dzieje.
- Jak możesz być taka wredna, Rosalie? – spytała mnie z kpiną w głosie, po czym zaśmiała się. Idealnie. – Ale nie wiem, czy jest ktoś, kogo nie lubimy.
- Ursula.
- Nie.
- Tak, chwaliła się, że ma pierwszy rząd, szlag mnie trafiał.
- Ale my mamy backstage, kochanie! Zresztą ma pierwszy, jak sobie odpowiednio prędko wejdzie. Chociaż ona pewnie to zrobiła. – Sięgnęła po butelkę piwa, otworzyła ją, podważając kantem stolika kapsel. – Ona mnie doprowadza do szału, chociaż znam ją tylko przez ciebie. Ale siostrę ma nic nie lepszą, powiem ci.
- Widziałam ją, nawet są podobne… A to wiele mówi…
- Co za spiski? – Dotarł do mnie ten dobrze mi znany, głęboki głos, poczułam na ramieniu ciepłą dłoń.
- Podsłuchujesz.
- Skąd, po prostu przechodziłem.
- Jasne. Rozstroję ci gitary.
- To umiem sam, bardziej byś mi przeszkodziła, jakbyś je nastroiła, bo akurat w tym jesteś lepsza ode mnie.
 Suzanne parsknęła śmiechem, mój tata spojrzał na nią spode łba, uśmiechnął się pobłażliwie. Ja sama zaczęłam się śmiać. Miał rację, nie przeczę. Jeszcze nie słyszałam, by grał na ładnie nastrojonej gitarze. Nawet nie nauczył mnie, jak to robić. Może naprawdę sam nie wie, nie zdziwiłabym się.
- Mówimy o tej irytującej, piskliwej brunetce, często mamie się o nią żalę… - wyjaśniłam w końcu.
- Może to Steven? – zagaił, a Susie zakrztusiła się swoim piwem.
- Co ty masz dzisiaj takie poczucie humoru? – wykrztusiła, patrząc to po nim, to po mnie. – Nie poznaję aż.
- Promieniujecie taką energią, ciężko być przybitym.
- Może powinnyśmy częściej jeszcze z wami tu przebywać! – zaśmiała się.
 Już miał jej odpowiedzieć, kiedy uznałam, że im przerwę, zresztą miałam powód.
- Adrian jest! Tato, syn marnotrawny wrócił! – rzuciłam, posyłając mu rozbawione spojrzenie.
- O nie, to ja idę. A tą pindą się nie przejmujcie, jak będzie z samego przodu, to tam nie podejdę. – I to powiedziawszy, pocałował mnie w policzek, skinął głową na, czerwoną aż, Susie, po czym pobiegł szybko gdzieś przed siebie, machając do swojego syna, który wzdychał wciąż teatralnie, zbliżając się do nas.
- Wasz tatuś zwariował – powiedziała wciąż rozbawiona panienka Tyler, kiedy mój brat stanął już obok mnie. – Naprawdę.
- Ja z nim sobie porozmawiać muszę. Ucieka, bo się boi, że dzieci go prześcigną w swoim fachu. Później wrócę do was, najpierw te niemiłe sprawy. – Pokiwał ze sztuczną powagą głową, rzucił nam znaczące spojrzenia, po czym oddalił się w tę samą stronę, w którą wcześniej pobiegł nasz tata.
 Żyłam w bardzo osobliwym miejscu, wśród bardzo intrygujących ludzi. Byłam z nimi rodziną, co więcej. Czasem zastanawiałam się, jak to jest, że trafiło akurat mnie. Takie życie.
 Inny świat. 

2 komentarze:

  1. jeśli miałabym się utożsamić z jakimś bohaterem to chyba David, bo jego to niby nie ruszyło, przynajmniej tego nie okazał, a ja nie rozumiem, dlaczego każdego dorosłego w opowiadaniu tak to ruszyło i nawet płakali. na początku myślałam, że może ktoś z czyichś krewnych jest w którejś z tych wież, tutaj rozumiem odwołane koncerty, wszyscy odwoływali, nawet w autobiografii Mustaine'a była o tym mowa, nikt by się pewnie nawet tam nie wybrał w takich momentach. ale nadal nie wiem, co tak przeżywali. po tej całej sytuacji z Rosalie i Susie może chodziło tutaj o śmierć tylu niewinnych ludzi? chyba tylko to przychodzi mi na myśl...
    swoją drogą te wszystkie teorie spiskowe z WTC są cholernie interesujące, niektóre tak bardzo niedorzeczne, ale jakby się dłużej zastanowić, to coś w tym jest... nieważne zresztą. mam nadzieję, że nie pomyślisz sobie, że jestem potworem bez uczuć, bo nie płakałam razem z Dee i Rosalie.

    ale skoro Madeline nie płakała na pogrzebie swojej matki, to nie jest ze mną tak źle. w sumie nie dziwi mnie, że w ogóle tego nie przeżyła, tak przeczuwałam, że będzie jej przykro, ale nie będzie wylewać potoków łez. zastanawiałam się, co będzie z tatą Dee, ale nie było o tym mowy. może tak samo jak córka podszedł do tej całej sytuacji?

    ale z tego Joe jest śmieszek :')) jeszcze przebije mnie i Stevena. ale dobra, zaśmiałam się przy: "może to Steven?", to było zabawne. chociaż zawsze będę wolała Joe ponuraka.
    Rosalie i Susie tak w ogóle strasznie przypominają mi młode Dee i Caroline. takie same przyjaciółki, zawsze razem, zawsze na koncertach, zawsze idą razem w miasto, razem dzielą się swoimi tajemnicami etc. ale to pewnie było zamierzone i miały być takimi miniaturkami swoich mam. jestem ciekawa, co w następnym rozdziale jeszcze o nich przytoczysz...

    wiem, że zbliża się już koniec... aż mi przykro, bo przywiązałam się do tych bohaterów.
    czekam na następny ♥♥

    OdpowiedzUsuń
  2. I chuj strzelil. Moj lapek zaliczyl zgona systemowego. Nie wiem, kiedy zaczne nadrabiac. Przepraszam. :(// J.Isbell

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')