czwartek, 5 marca 2015

XXII: Dokąd prowadzą te wszystkie drogi

Chciałabym podziękować dwóm osobom, które skomentowały poprzednie tajemnice.

* *** *
***

Steven
maj, 1985r.

- Naprawdę nie wiem, czy to jest dobre rozwiązanie…
- Jest, dopóki będziesz ty, to każde będzie dobre – odparłem spokojnie.
- Już raz mi tak powiedziałeś. – Kawał lodu pękł na dwa w jej głosie.
- I na mówieniu się skończyło. Teraz w końcu coś robię – odrzekłem, idąc szybkim krokiem przez budynek lotniska LaGuardia, ramię w ramię z Caroline.
 Tydzień wcześniej dowiedziałem się, że Joe jedzie z Madeline do swojej matki, do Arizony. Nie potrzebowałem wyjaśnień, jasne dla mnie było, dlaczego to robi, jasne dla mnie było, że ta uda się z nim. Na dwa dni przed opuszczeniem przez nich Nowego Jorku, spotkałem się z Perry’m i resztą zespołu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak rozmawialiśmy, może z dziesięć lat temu? I czy dlatego do mnie dotarło, że straciliśmy coś ważnego? Gdzie zostawiliśmy duszę zespołu? To, że znów graliśmy razem wcale nie równało się z tym, że będzie jak dawniej. Nikt nie powiedział, że nasze ponowne zjednoczenie się samo wyciągnie nas znów na szczyt. Kilka miesięcy temu byłem absolutnie spokojny o naszą przyszłość, wydawało mi się, że skończymy monstrualną trasę, jak nazwała ją kiedyś Caroline, a nie było podstaw, by się z tym nie zgadzać, i znów zostaniemy okryci chwałą. Skrzydła znów zaczną razić złotym blaskiem, platyną.
- Nikt nie dostaje platyny za uśmiech, Steven – skomentował Tom przy końcu naszej ostatniej dyskusji.
 Zamilkłem, spojrzałem po nim. Czułem na sobie ciemne spojrzenie Joe’go i nic poza tym, Joey i Brad skinęli tylko w milczeniu głowami, Tom mnie ignorował przez prawie cały ten czas. Westchnąłem cicho. Do końca zebrania nikt nie powiedział już czegoś równie trafnego. Nie mówiłem i ja, zdając sobie sprawę, ile prawdy zawierało to jedno zdanie, wypowiedziane przez blondyna z rażącą pogardą, kierowaną przede wszystkim w moją stronę. Wróciłem myślami do osiemdziesiątego drugiego i do wydania naszego ''Rock In A Hard Place'', nagranego z dwoma gitarzystami, którzy od zawsze nijak do nas pasowali. Rick nigdy nie zagrał tak jak Brad. A Jimmy nigdy nie zagrał tak jak Joe. Jimmy nigdy nie byłby dla mnie kimś takim jak pieprzony Joe Perry.  Jimmy Crespo nie wyszedłby ze mną po jedenastej w nocy z domu Hamiltona i nie włóczyłby się ze mną w taki sposób po okolicy. Nie rozmawiałby ze mną w taki sposób. Dlatego, że ja nie sądzę, bym powiedział mu kiedykolwiek o tym wszystkim, jak mogłem zrobić to z Joe.
- Na ile tam jedziecie? – spytałem.
- Nie wiem. Nie wiem, co robić, jeśli mam być szczery.
- Twoja matka w ogóle ma świadomość, że ją najdziesz? Z kobietą.
- Tak, jasne. Rozmawiałem z nią z dwa dni temu. I powiedziała, że nie ma problemu. A nawet czuła się zapomniana, odkąd jej nie ma w Massachusetts - to już przez wszystkich – westchnął, odpalając papierosa. Milczał chwilę, ale w końcu spojrzał po mnie i odezwał się znów. – A co z wami?
- Dokąd ja bym mógł uciekać, by tego naprawdę uniknąć? – zaśmiałem się z goryczą, byłem żałosny. – Ona ze mną nie wytrzyma długo, jeśli nic z tym nie zrobię. Nowy Jork w ogóle zawsze był słabym pomysłem i chyba wszyscy mieliśmy świadomość, że nic z tego nie będzie.
- Wszyscy wyrzuciliśmy w błoto pieniądze, to fakt. Ale dalej nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
- Bo ja nie znam tej odpowiedzi, Joe. Najlepiej to by nam było zaszyć się na, nie wiem, kurwa, Alasce chyba. Mało ludzi, zimno. Wegetacja pełna…
- Z tego co wiem, to wegetacja idzie ci świetnie we własnym domu.
- Plotki się, widzę, szybko rozchodzą… - Uniosłem głowę ku górze, patrząc na zachmurzone niebo. Kiedy nagle coś mnie trafiło. Kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że wiem. Nie dopuszczałem do siebie tej myśli przez wiele czasu, dlaczego? Sądziłem, że to zbyt proste? Co mnie przed tym trzymało? Uśmiechnąłem się i przeniosłem wzrok na gitarzystę. – No i mnie nie zawiodłeś.
- Wiem to od zawsze – zaśmiał się. – A co tym razem zrobiłem?
- ,,We własnym domu''.
 Zatrzymaliśmy się niemalże równocześnie, on upuścił peta na chodnik, stanął na nim od razu. Popatrzył na mnie z błyskiem w oku i odgarnął włosy do tyłu. Milczał, wiem, że wiedział, co chciałem mu powiedzieć. Może sam był w szoku, że pomyślałem o tym w otwarty sposób tak późno, kiedy on sam wciąż mówił o czymś niemalże identycznym. Wyciągnął z kieszeni spodni prawie już pustą paczkę papierosów i pokręcił głową, uśmiechając się lekko. Wyjął kolejnego, odpalił go. Wypuścił dym w ciemną noc.
- Sunapee? – powiedział w końcu.
- Sunapee. Oczywiście.
- Wracasz do początku.
- Wracam. Bo na początku było dobrze.
- Kiedy?
- Jak najszybciej. I tak to wszystko trwa już za długo. Nie powiesz mi, że nie. Pierdolę, Joe, przez to gówno, już pomijając życie prywatne, które kilka razy legło przez nie w gruzach, a obecnie wisi na włosku, to chociażby wróćmy do ostatniej płyty Aerosmith.
- Wolałbym jednak nie mieć z nią nadal nic wspólnego… - Wypuścił z ust kolejne kłęby dymu, prosto w moją twarz, zaśmiał się krótko. – Nie, wiem, co masz na myśli.
- Aerosmith nie zrobiło nic przez te pięć lat, Joe, moglibyśmy nie wydawać tej płyty w ogóle i sądzę, że wyszłoby nam to na lepsze.  Pięć cholernych lat. Nic się nie stało. Zatrzymaliśmy się na ''Night…'', taka jest prawda. Zablokowaliśmy się, wszyscy na skraju bankructwa, a za coś trzeba było, kurwa, prochy kupować!
- Uogólniasz trochę, mam wrażenie…?
- Dobra, ja siedziałem w tym dole najgłębiej. I dlatego koniec. Tylko…
- Już cicho, rozumiem, Tyler. Nie ma już co się odwracać. Ale Tom powiedział coś słusznego i ty o tym wiesz. Przejechałeś się na tym ostatnio. Za uśmiech nie dostaniesz chwały. – Spojrzał na mnie poważne, skinąłem głową. Mówił dalej. – Wrócimy, wszyscy wrócimy. Nagramy płytę. Razem.
- Wrócimy i tam. – Uśmiechnąłem się i ruchem głowy wskazałem niebo. – Szczyty?
- Po to chyba jesteśmy.
- Pokażmy im w końcu, że jesteśmy czymś więcej niż zespołem jednej dekady.
- Dawno nie mówiłeś z sensem, Steven. Szkoda, że nie mówiłeś tak u Hamiltona, szkoda, że w ogóle prawie się nie odzywałeś. Ale zanim to pokażemy, pokażemy, że nam zależy na czymś jeszcze. Kogoś pokochałeś. I w tej chwili to jest ważniejsze od zespołu.
  Ciężko było mi się z nim nie zgodzić. I właśnie dlatego znalazłem się w końcu na lotnisku, z którego miałem jak najszybciej przedostać się drogą powietrzną prosto do Bostonu, a z Bostonu do Sunapee.
Do domu.
***

 Lecieliśmy wynajętym przeze mnie samolotem, chcąc uniknąć wszystkich zbędnych uwag i komentarzy. Chciałem dać jej wytchnienia chociaż tutaj. Siedziałem, wpatrzony w okno, czując jej głowę na swoim ramieniu. Oddychała spokojnie, pomyślałem, że może to pierwsza okazja od tygodni, kiedy jest spokojna w czasie snu. Przez cały ten czas, odkąd wziąłem znów po miesiącach czystości…po ponad roku? Ja przez cały ten czas budziłem się w środku nocy lub nie zasypiałem w ogóle. Leżałem w łóżku zawalonym przez stosy kartek i patrzyłem na nią, leżącą przy mnie. Każdy ruch był gwałtowny, a oddech zachwiany. Nie potrafiła odpocząć. Nie potrafiłem i ja. Pisałem, myślałem, pisałem. Nie stworzyłem jednak niczego, co mogłoby nadawać się na album, którego zadaniem miało być obwieszczenie światu, że znów jesteśmy. To nie pora na ckliwe i rozpacze, teraz mieliśmy się cieszyć. Jednakże, by pisać o szczęściu, należałoby też takim być. A nie byliśmy, my, Joe, jego Madeline, nikt z zespołu. Posypaliśmy się i dotarło do mnie, coś znów. Zjednoczenie się było tylko teoretyczne. Przed nami jeszcze długa droga. I prawdopodobnie ta miała okazać się decydująca, na pewno miała zasądzić, czy jest jeszcze miejsce: raz, dla Aerosmith, czy nie zostaliśmy na dobre wyparci. Dwa, czy zdołamy utrzymać sobie w końcu kogoś, kto, chce byśmy byli. Na pewno my mieliśmy już dla kogo być.
 Westchnąłem cicho, położyłem swoją głowę na głowie Caroline. Czułem jej miękkie loki. Całą jej delikatność. Nie wiem, czy spałem, czy pamiętam wszystko. Dotarliśmy szybko, kiedy tylko koła zostały wysunięte z podwozia i niedelikatnie pozdrowiły ziemię pasu lotniska, pomyślałem, że stało się to stanowczo zbyt prędko. Prawdopodobnie bałem się konfrontacji z miejscem, z którego prawdziwie pochodzę i z rodziną, która wciąż tutaj żyła, pamiętając mnie przede wszystkim jako narwanego chłopca, goniącego po lesie i polach.
- Już? – Dotarł do mnie zachrypnięty głos kobiety, starającej się wyswobodzić spod ciężaru mojej głowy. A wiem, że ta była wtedy nadnaturalnie ciężka. Sam nie mogłem jej utrzymać, miałem dość.
- Już – odparłem i pomogłem jej odzyskać wolność. – Teraz już mamy blisko, kochanie.
- Ile planujemy zostać w Sunapee?
- Ile będzie trzeba. Ale w tym roku wszystko wróci do życia, pamiętaj.
- Wiem. I mam nadzieję, Steven. Że w końcu tak się stanie.
- Lepiej ci będzie, jak będziesz mieć tego pewność. – Uśmiechnąłem się, całując ją czoło. – Wiem, co mówię. Pierwszy raz od dawna robię to z sensem, tak stwierdził przynajmniej Joe, jeśli może cię to w jakikolwiek sposób przekonać.
- Czy jeśli ci uwierzę, idioto, to coś ci to da?
- Błogosławieństwo rangi najwyższej.
- No to załóżmy, że amen. Tyler, żyj już w pokoju z tym, co dobre i unikaj złego wszelkiego. Jak siebie samego. – Pokręciła z zażenowaniem głową, chociaż nie potrafiła już ukryć uśmiechu. – Chodź już, chciałabym być na miejscu przed końcem wiosny.
 W odpowiedzi zaśmiałem się cicho i wstałem, a kiedy stanęliśmy w progu, patrząc w zdradliwe, dostawione do samolotu, schody, uznałem, że słów padło już stanowczo za wiele i teraz pora na czyny. Nie od niedawna było wiadomo, że moją specjalizacją przede wszystkim były słowa, chciałem pokazać, że stać mnie na więcej, zdecydowanie. I obiecałem jej, że wszystko w tym roku wróci do życia. Każdy też wiedział, że na wiosnę budzi się świat.
- Chryste, oszalałeś?! – pisnęła, kiedy straciła nagle grunt pod nogami i odruchowo zarzuciła mi ręce na kark, patrząc w moje roześmiane oczy swoimi przerażonymi. – Co robisz?!
- Pora, byś w końcu poznała tego Tylera, którego naprawdę chcesz znać, z którym chcesz żyć – odparłem dumnie i zniosłem ją beztrosko na płytę lotniska, ignorując wszelkie jej opory.
- Czyli oszalałeś!
- Moja droga, nieuniknione jest, było i będzie, że z szaleństwa nie zrezygnuję, po prostu zostawię za sobą to, które mnie wykańcza i znów zajmę się tym, przez które będziesz mogła śmiać się tak, jak tego wszyscy potrzebujemy.
- No wiesz…
- Masz jeszcze jakieś wątpliwości, czy podróż tu była dobrym rozwiązaniem?
- Mam nadzieję, że niedługo już znikną.
 Uśmiechnęliśmy się do siebie, a ja otworzyłem jej drzwi do samochodu, który czekał na nas na płycie; miał nas zawieść do ostatniego punktu tej piekielnej drogi, która zaczęła się znacznie dalej, jak mogłoby się to wydawać. Byłem zaskoczony, że idzie nam tak sprawnie, biorąc pod uwagę fakt, że wszystko załatwiałem praktycznie z dnia na dzień, nie dbając absolutnie o żadne koszty, o jęki naszego Collinsa, bym tego nie robił, że odbija zarówno mnie jak i Perry’emu. Nie, panie managerze. Nam nie odbijało. My wreszcie zabraliśmy się zaprawianie czegoś, co dla ciebie byłoby znacznie bardziej korzystne, gdyby zostało takim, jakim było.
 Czy pomyślałeś, co będzie z naszymi najbliższymi?  Nie zrobiłeś, w zasadzie to złe pytanie.
 Ale czy pomyślałeś, co tobie z nas będzie, jeśli pomrzemy?       
      
Joe

- Port Lotniczy Phoenix-Sky Harbor… - Szła obok mnie, zadzierając wciąż głowę ku górze, dokładnie analizując wzrokiem wszystko, co nas otaczało. – Boże, jakie wielkie…
- Będę z tobą jeździł częściej na lotniska – zaśmiałem się, obejmując ją w talii i przyciągając do siebie.
- Ty tego nie zrozumiesz.
- Ale bardzo bym chciał, daję słowo…
- Jesteś po prostu… Chryste, spójrz na to wszystko! – jęknęła, kiedy wyszliśmy z budynku lotniska, z którego na spokojnie wyprowadził nas młody chłopak, będący na co dzień jednym ze wspaniałego pułku ochrony Aerosmith, a który szczęśliwym trafem miał bardzo na rękę podróż do Arizony. – Ja wiem, że ty tego nie docenisz, ale…
- Już, już. Powiesz mi, kiedy zobaczysz to, co poza lotniskiem. Musimy przejechać jeszcze całe miasto i kawałek, zupełnie na drugą stronę.
- Za Phoenix?
- Zdecydowanie – odparłem i zwróciłem się do chłopaka, podającego mi klucze od samochodu, które wzbudziły nagłe zainteresowanie Madeline. – Dzięki, Danny.
- Nie ma sprawy, to wszystko, mam rozumieć? – Uśmiechnął się lekko, skinąłem głową. – Dzwońcie, w razie czego. Numer…
- Podawałeś. Ale pewnie skorzystamy dopiero, kiedy przyjdzie nam wracać…
- Do miesiąca wam zejdzie?
- Maksymalnie, myślę. Nie będzie więcej...
 Po tych słowach było już tylko pożegnanie, a ja wróciłem wszystkimi myślami do Madeline, pytającej po raz wtóry o kluczyki. Będące niczym innym, jak kolejnym z pozytywnych kulisów znajomości, sławy, wpływów. Zostało nam tu załatwione auto, którym bez większego problemu moglibyśmy dojechać dokądkolwiek byśmy chcieli. Dla młodej i tak okazało się to być abstrakcją, którą ciężko było jej przyswoić i żyć tak dalej. A przecież podobne absurdy są wśród nas zawsze.
- Wiesz w ogóle, dokąd jechać?  
- Nie – zaśmiałem się, zdając sobie sprawę, że taka prawda. Znałem adres, mieliśmy tylko mapę.
- Wiedziałam, że nie będę się nudziła. – Klasnęła w dłonie i nasunęła na oczy moje ciemne okulary, przekręciła głowę w moją stronę. – Ale już mnie nie raz zaskoczyłeś swoimi umiejętnościami drogowymi.
- Powiem ci na pocieszenie, że pierwszy raz będę się świadomie i dobrowolnie poruszał po tym stanie.  
- Ja ci radzę, byś ty się już świadomie poruszał do końca swych dni.
- Tak będzie.
 Ruszyliśmy zaraz po tym. I kiedy Madeline była zajęta uważnym obserwowaniem zmieniającego się krajobrazu, a potem miasta, które znikąd wyrosło przed nami, pochłaniając absolutnie wszystko, ale nie mnie – układałem coś, o czym zapomniałem, że mam w takim stopniu. Układałem życie i przyszłość. Koniec z chwilą, koniec z cieszenia się, że kolejny dzień w ogóle dla mnie nadszedł. W tym nie ma nic złego, do czasu, do kiedy jest jedynym pozytywnym aspektem wszystkiego. Zawsze chciałem być profesjonalny w tym, co robię, wszyscy tego chcieliśmy, ale jak widać potrzebowaliśmy piętnastu lat, by powiedzieć sobie, że od teraz naprawę tacy będziemy. Chociaż czasem mam wrażenie, że moje odejście po nagraniu swoich partii do ''Night In The Ruts'' było najbardziej profesjonalnym i odpowiedzialnym, co kiedykolwiek zrobiłem, ale na szczęście te myśli odchodzą i dociera do mnie, że w gruncie rzeczy tylko z nimi mogę zrobić coś, co okaże się być nieśmiertelne. Ciężko przyszło uświadomienie sobie tego. Ale niemożliwym było, by się z tym nie zgadzać.
 Teraz było inaczej, wracając raz jeszcze. Mieliśmy nowe twarze, nasze prawdziwe, ambicje, tym razem na lata, i kobiety, które ewidentnie nie były ani dla pieniędzy, których już nie brakowało, ani dla narkotyków, które kiedyś zalegały w łazience, kuchni, salonie i sypialni, przede wszystkim. ,,My nigdy nie spadniemy na takie dno'', ta myśl wracała do mnie prawie codziennie, a za każdym razem, kiedy była ona, był i obraz całej naszej piątki, nagrzanej w większym lub mniejszym stopniu, ale zawsze do granicy poszczególnych wytrzymałości. Nie, koniec z tym, przed nami lata drogi, by powrócić do tego, czego nigdy nie mieliśmy, a zawsze chcieliśmy. Dostaliśmy drugą szansę, której nie zaznały dziesiątki, setki innych zespołów, które spłonęły w locie do wieczności. My ją mieliśmy, nie mogliśmy zmarnować. A skoro wszystko wreszcie obrały dobry kierunek i miało względzie pewną przyszłość, można i było myśleć o bardziej przyziemnych sprawach.
 Można było myśleć o sobie.
- Powiedz mi, czy czerwone kółko na mapie jest miejscem, na którym nam teraz zależy? – Zawsze wyrywała mnie z tych myślowych wirów w decydującym momencie i jednak za to byłem wdzięczny. – Perry…
- Tak, dokładnie.
- No to w prawo i cały czas prosto, potem ty już musisz się skupić w stu procentach.
- Zawsze jestem skupiony, Madeline.
- Właśnie widziałam. Swoją drogą, w życiu bym nie powiedziała, że tu jest aż tak cudownie, mogłabym chyba tak zostać już na zawsze…
- Żałuj, że nie miałaś przyjemności zobaczenia Vermont czy tego, co w moim Hopedale, młoda.
- Oczywiście, że żałuję! Zrozum, że jak dla osoby, która przez dwadzieścia cztery laty oglądała tylko pagórki, porośnięte fioletowymi wrzosami i pola, całe w żółtym rzepaku, to absolutnie wszystkiego tutaj mogę zazdrościć, Anthony! Widziałeś, że byłem zachwycona nawet wtedy, kiedy pojechaliśmy za miasto, ale tutaj… Cudownie…
- Pokażesz mi to kiedyś. Swoje wrzosy. 
- Chciałbyś?
- Pewnie. A ty zobaczysz moje strony. Zobaczysz Vermont. Wszystko.
- Ja nie chcę żyć w Nowym Jorku – westchnęła i oparła się czołem o szybę. – Nie chcę, Anthony.
 Westchnąłem i ja. Też nie chciałem żyć w Nowym Jorku, ale wychodziło, że do końca tego roku nie było nawet na co liczyć, skoro chcieliśmy nagrywać. Nie było zatem jak się nam teraz rozjeżdżać, każdy w innym kierunku. Spojrzałem kątem oka po kobiecie, która zostawiła przy mnie tylko swoje ciało, a gdzie było to, co pokochałem najbardziej? – nie wiedziałem. Dusza uciekła, może wróciła do swoich pagórków, może uciekła mi w głąb Arizony. Odkąd ją poznałem, odkąd ją pierwszy raz zobaczyłem, wiedziałem, że w wielkim mieście nie przeżyje. Przytłoczą ją ludzie i ogrom. Potrzebowała idealnego świata, a taki nie istnieje. Oczywiste, że chciałem, by żyła tak, by nie musiała się stresować za każdym razem, kiedy wychodzi z domu. W tej relacji praktycznie każda emocja jednego przechodziła na drugie, ciężko było czasem to udźwignąć. Zatem jej stres stawał się i mój. A wszystkie moje rozpady dotykały i ją, robiły to w jeszcze dosadniejszy sposób niż w moim przypadku. Tego nie chciałem, choć okazało się nieuniknione i nie do przezwyciężenia.
- Wiesz, zwracasz się do mnie w taki sposób, w jaki nie robili tego nawet moi rodzice, wbrew pozorom… - powiedziałem, choć bardziej sam do siebie, jak do niej. Uśmiechnęła się lekko.
 Mieliśmy mieć teraz czas tylko i wyłącznie dla siebie, mogliśmy nie skupiać się na niczym innym. Chciałem znów mieć osiemnaście lat, chciałem, by ona w końcu miała to szesnaście, ile kiedyś skłamała, że ma. Nikt już nie chciał się być, w końcu naprawdę mogliśmy pomyśleć o sobie.
 O rodzinie.

5 komentarzy:

  1. Tak jak mówiłam, nadrobiłam rozdziały, a tajemnice i przykazania jutro. Jeszcze muszę ogarnąć swojego bloga i w ogóle...tyle roboty.
    Tak, Joe jedź do mamy, Steven jedź do Sunapee, odpocznijcie panowie, odreagujcie i wróćcie na szczyt ze zdwojoną siłą. Nie dajcie innym mówić, że jesteście zespołem "jednej dekady". Dacie radę, ja to wiem!
    "Dawno nie mówiłes z sensem Steven" hahahahhahahha, geniusz. Kocham Joe. Kocham Anthony'ego. <3
    Wróćcie, wróćcie panowie, ja czekam, haha.
    Tak, obudź się Tyler, szalej chłopie, ale bez dragów. Szalej z Caroline! Bądźcie szaleni! Taaak.

    Joe miesiąc? Na pewno Ci wystarczy? Znaczy im szybciej, tym lepiej, ale lepiej żeby dlużej i porządniej niż krócej i niechlujniej "odreagowal".
    Skupiony Joe, haha. Joe skupiony wygląda uroczo, a nieskupiony jeszcze bardziej. :3
    Świetny rozdział, Alicjo. I przeczytałam dzisiaj u Rose o "malym Tylerze" i tak się zdziwiłam nieco...
    Weny i pozdrawiam!
    Aha i mój blog będzie niedostępny przez ten weekend z powodu "remontu" trwającego do soboty lub niedzieli, nie wiem, zależy jak się wyrobię. Przepraszam za utrudnienia i jeszcze raz przepraszam za opóźnienia.
    Jutro skomentuję te "dodatki".
    Weny! ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. kiedy przeczytałam u mnie Twój komentarz, że nie napisałaś komentarza, bo nie miałaś komputera to od razu przypomniała mi się nasza rozmowa i "artyści całe życie żyją w biedzie" :')))

    no i widzisz, u mnie wszystko cały czas się komplikuje, a u Ciebie zaczyna się układać. Joe wyjeżdża razem z Madeline, Steven wyjeżdża razem z Caroline do prawdziwego domu. swoją drogą jestem ciekawa czy rodzice Stevena są tak samo zwariowani jak on. jeśli tak, to Caroline atrakcji nie zabraknie. zresztą... nie wiem jak to określić. to nowe powietrze, rodzinne strony już na lotnisku dobrze na nich wpłynęły. Tyler znosi dziewczynę po schodach samolotu, Joe nie zna drogi do domu, nawet raz było napisane "zaśmiał się", a to ponurak jest. no i reakcji mamy Joe na Madeline jestem bardzo ciekawa!

    to wielkie miasto źle na nich wpływa. Madeline wydaje się taka przygnębiona (w końcu w Phoenix jakoś odżyła), chłopaki ćpają, zespół się sypie... mam nadzieję, że przerwa dobrze im zrobi i nagrają nowy genialny album, a potem... trasa i może przeprowadzka na stałe z daleka od Nowego Jorku?

    końcówka mnie zasmuciła. "w końcu naprawdę mogliśmy pomyśleć o sobie. o rodzinie.". czy to już ten moment? ten, w którym Joe wie, że Madeline to ta jedyna i zaczyna powoli myśleć o stworzeniu z nią rodziny? a on przecież nadal nie ma pojęcia... oczywiście ona może mu tego nie mówić, ile jest par które są zdrowe a nie mogą mieć dzieci? ale wątpię, że ona potrafiłaby trzymać to w tajemnicy. i obawiam się właśnie, że jak Joe się dowie, to może go to trochę załamać... oby znowu nie szukał ucieczki w narkotykach.

    także życzę dużo weny, mój artysto i zapraszam na kolejny rozdział do mnie! ♥ (w kolejnym będzie Twoja blondynka!) http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/ :')

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepraszam, że mnie nie było, ale wiesz jak to jest. Nie ma się co tłumaczyć. Komentarz będzie króciutki, bo fizyka mnie woła, a nawet mogłabym to olać na rzecz tak dobrego rozdziału, ale nie mogę, bo dwie godziny jutro z panią perfekcyjną zobowiązują do tego by w końcu otworzyć ten przeklęty zeszyt, prawda?
    Cieszę się cholernie, że się rozjechali do takich miejsc, by w końcu odpocząć. Ogarnąć to co mają ogarnąć, bo moim zdaniem te miejsca będą miały na nich świetny wpływ, a nawet już mają, bo ostatnio Steven kojarzył mi się byciem ponurym, zmęczonym, z brakiem chęci do ruszeniem palcem, nie mówiąc o czymś więcej, a teraz zaskoczyło mnie pozytywnie jego zachowanie i czuję, że będzie lepiej! Ja to po prostu czuję. Mam wrażenie, że wszystko obiera nowy, właściwy kierunek, oczywiście po drodze może być ciężko, ale w końcu będzie lepiej prawda? 'Po bólu przyjdzie śmiech, a po deszczu zaświeci słońce' jak to mówi jeden z moich ukochanych utworów. Będzie dobrze i trzymam za nich wszystkich kciuki.
    Czekam już na następny! Ostatnio mam tak, że już zbieram się do komentowania, a tu kolejny dodany i tak mi się to nakładało, ale dzisiaj jest poniedziałek, więc aż tak źle ze mną nie jest :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No to przeszedł czas na mój komentarz.
    I oczywiście nie wiem co mam napisać. Och, mam wrażenie, że jest to taki rozdział przejściowy. W sumie nic tu się takiego nie wydarzyło, a mam wrażenie, że zapowiada coś bardziej poważnego... i nie wiem, dlaczego, ale też jest mi ostatnio za spokojnie. Pewnie niedługo wybuchnie. Takie przejściówki zawsze ciężko mi się komentuje.

    To się wszyscy rozjechali. Uciekli z Nowego Jorku, wrócili do początków. Można to tak określić. Ale jak już wcześniej wspominałam, to jak dla mnie ucieczka nie jest żadnym rozwiązaniem. Lepiej rozwiązywać problemy niż od nich uciekać, bo jednak zawsze łupną w plecy. Czy się tego chce czy też nie. Zastanawiam się tylko, dlaczego ten dom rodzinny stał się tu jakąś taką oazą spokoju, w której wszystko ma się ułożyć. Ja rozumiem, że piękne szczenięce lata i tak dalej. Cisza i tak dalej, jakieś ogólne poczucie bezpieczeństwa, ale... chociaż sama nie wiem. Zawsze ucieka się do domu, prawda? Jednak ja się dalej martwię o nich wszystkich. Być może naprawdę Nowy Jork nie jest miejscem do życia. Dee nawet powiedziała, że nie chce tam mieszkać, nie chce tam żyć, nie wyobraża sobie tego. No tak, ona jednak trochę nie pasuje do wielkiego miasta. Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że w takich wielkich miastach tak naprawdę jest całe życie. Cały świat i nie trzeba się ruszać dalej. I zastanawiam się czy to źle czy może dobrze. Jednak takie trochę ograniczające, prawda? Dobra, wiem. Zaczynam paplać tu głupoty.

    Boże... serio nie wiem co mam napisać.. aż jest mi z tym źle. I to bardzo źle.
    Właśnie, końcówka, ha. "Mogliśmy pomyśleć o sobie jak o rodzinie" czy jakoś tak. Aż chciało mi się powiedzieć - Będzie dobrze. Wszystko się ułoży. - Haha. Ale w sumie... hm.. Joe tak wcześniej nie myślał? No chyba, że się nie skupiał na takich sprawach. Być może tak. Wiadomo, że nie było na to czasu, a w sumie ciągle coś się działo.

    Zaraz walnę głową o klawiaturę.
    Do czwartku, kochana i wybacz mi za to gówno.
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  5. dëMärs, niezmiernie mi głupio za zaistniałą sytuację - nie skomentowałam dwóch ostatnich, choć pochłonęłam od razu, błyskawicznie. No ale chyba wiesz, jak to czasem jest... Osobiście przez ostatnie dwa tygodnie trudno skupić mi się na czymkolwiek(nie wiem czemu, może to ta Twoja wiosna, haha), a nie chciałam zostawiać Ci tam czegoś bez rąk i nóg. Wyszłoby na to, że nie zostawiłabym niczego, tyle że chcę tutaj naskrobać coś także o tajemnicach światła, czyli o Leandrze, która od samego początku wywołuje u mnie dziwne, prawdziwie różne emocje. Szczerze mówiąc, właśnie taką ją widziałam. Śliczna dziewczynka, idealna wręcz. Grania za żabami, nie za chłopcami spod czarnej gwiazdy, jak jej przyjaciółki. Doprawdy rozczula mnie jej dziecięca odsłona, jest przeurocza! Madeline i Caroline są jej przeciwieństwami, ale to jej tylko plusuje(przynajmniej u mnie). Wyróżnia się, tak ładnie. Spokojnie słucha muzyki, wilcze dziecko, haha... Wiele razy wspominałam, że Twoje dziewczęta, każda bez wyjątku, zwodzi mnie za nos. W jej przypadku też tak jest, zdecydowanie.
    Cóż, mam nadzieję, że chociaż trochę odkupiłam swe winy, więc teraz mogę przejść do samego rozdziału XXII, który wywołał u mnie prawdziwie pozytywne emocje. Mówię serio, Kochana, dał mi on dotkliwego kopa, ale jakże motywującego. Nieważne. Liczy się to, że w końcu wyjechali. WSZYSCY. Jestem trochę zawiedziona tym, że jeszcze nie ma reakcji rodziców chłopaków, ale czekam, czekam. Kurczę, sama widzisz - myślami jestem gdzieś daleko...
    Powiem Ci, że Dee ciągle mnie zadziwia. Czasem mam problem z rozpoznaniem tego, czy ona się zaśmieje, czy pokrzyczy. Tutaj też mnie zadziwiła. A dokładniej jej entuzjazm lotniskiem, cholera, takie... fajne, urocze, ach! I Joe... Jej, oni razem doprowadzają mnie do szaleństwa - cieszę się do ekranu nawet wtedy, gdy ten się do niej uśmiechnie, Matko. Joe też mnie rozweselił... nie! Oni razem mnie rozweselili. Ja pierdzielę, nie mogę się wysłowić.
    Steven i Caroline - to samo!
    Ale wiesz co? W końcu są szczęśliwi, beztroscy. Ten wyjazd dobrze im zrobi, przynajmniej robi dopiero teraz. Brakowało im chwilowej przerwy, tak myślę. Całej czwórce. Nareszcie odetchną od Nowego Jorku; od narkotyków; od wrzasków, hałasu... Po prostu wszystkiego. I w końcu na cieszą się sobą, taką mam nadzieję. Bo ja nie wyobrażam sobie, aby oni nie byli razem. Boję się przyszłości opowiadania, naprawdę.
    I na koniec, Moja Droga, wyznam Ci szczerze, że czasem boję się komentować u Ciebie, wstyd że(jakkolwiek to brzmi), bo dla mnie jesteś ideałem pisania, charakteru, wszystkiego, haha. Bywa, że specjalnie odciągam się od pisania opinii, bo prawie zawsze jest tak, że o czymś zapomnę i potem pół dnia myślę o tym, co Ty sobie pomyślisz, haha. Wiem, wiem - to głupie. No ale, nie zaprzeczam, tak jest. Tak czy siak, rozdział wyszedł świetny. Tradycyjnie czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')