czwartek, 8 stycznia 2015

~ droga krzyżowa: Anthony Joseph Pereira


Najgorzej. Zdecydowanie najgorzej przyszło. Wychodzi, że ten i dwa poprzednie stały się przeklętą trójcą. Koszmarne kłucie jest, było i pozostanie ze mną. Ale sztuka dla sztuki. Tylko boleśnie dociera. Cholera.
Chcę tylko publicznie powiedzieć, że uwielbiam Billie całym swoim sercem, stąd moje nagłe załamania tym, co się dzieje.
I chcę ten zadedykować dwóm Haniom, w czym jednej Rocky.

* *** *
,,Don't tell me it's not worth tryin' for 
Can't tell me it's not worth dyin' for 
You know it's true 
Everything I do, I do it for you ''
***

Nigdy nie zaufać kobiecie

- Zajebista jest.
- Nie.
- Mówię ci, że jest zajebista.
- Nie.
- Perry, kurwa, z tobą się nie da! Dlaczego tobie się nie podoba żadna z tych lasek, co jest z nimi źle?!
 Statystyczna rozmowa w komercyjnej relacji - okrzykniętej Toxic Twins, która zresztą okazała się nie tylko komercją, a pięknie smutną prawdą - z lat siedemdziesiąt do siedemdziesiąt dziewięć. Tak było od dawien dawna, tak było od zawsze i cokolwiek by się nie działo, te rozmowy pozostaną. Jestem w stanie założyć się o wszystko, co mam, że kiedy skończymy elegancko sześćdziesiątkę, to on i tak spyta mnie, a raczej narzuci, że pewna ona jest zajebista. A ja odpowiem mu, że nie jest, nieważne, czy zgodnie z prawdą. Byleby tylko nie po jego myśli.
 Nasze pierwsze spotkania kończyły się tylko na szybkiej wymianie zdań, uwaleniem wszystkiego olejem spod wiekowych frytek, które miałem przyjemność mu wydać, kilku skrytych zachwytach tym, co potrafimy zrobić z muzyką... I tyle. Nikt jeszcze wtedy tak nie myślał o zarzucaniu wszystkich ówczesnych zajęć i zostawieniu tego, co obecnie mieliśmy, z okrzykiem ''pierdolcie się, jadę pozować do zdjęcia na nową okładkę Rolling Stone'a''. To było później. Przed tym myślało się tylko zrobieniu czegokolwiek innego, ja nie byłem człowiekiem, którego miejsce jest w tanim barze. Byłem człowiekiem, chłopakiem, który przez pierwsze lata swej jakże produktywnej edukacji marzył o studiach, o nauce ścisłej. Zapewnieniu spokojnej przyszłości, miało być idealnie. Podczas gdy wyszło jak zawsze. Nie było ani studiów, ani przyszłości, a już na pewno nie było spokoju. Był za to Steven, do którego moja gra przemówiła bardziej, niż ktokolwiek przypuszczał.
- Ty będziesz moim bratem!
 Nie miałem nic lepszego do roboty, więc popatrzyłem tylko na niego i zgodziłem się. W te kilka sekund, zanim potrząsnąłem twierdząco głową, chciałem przeanalizować wszystkie korzyści i defekty, jakie mogłyby się pojawić po zostaniu jego bratem. Nic z tego nie wyszło, pierwsza myśl, jaka mignęła gdzieś w moim mózgu była najlepsza i nie żałuję jej do tej pory, choć mam codziennie przynajmniej osiem wątpliwości. ''Keith Richards ma brata. Gra z nim w zespole. Ikona i prekursor. Jeden gra, drugi śpiewa. Kurwa, my też tak zróbmy!'' - jak się później okazało, Steven nie zaproponował mi tego braterstwa od tak. Po prostu w jego głowie pojawiła się identyczna myśl. I można było robić zespół, ze mną był Tom, z którym znaliśmy się już może cztery lata. Dalej Joey, w końcu i Brad. Mieliśmy komplet. A przed nim kilka zgrzytów, na start.
- Nazwijmy się The Hookers! - wrzasnął Steven. Owszem, był nadpobudliwy i z roku na rok jest coraz bardziej. W odpowiedzi spojrzeliśmy wszyscy na niego, po czym wróciliśmy do dyskusji. Nie dał za wygraną. - Kurwa, to weźcie wymyślcie coś lepszego, nic z tego nie będzie, jak dalej będziemy tak pracować!
- Arrowsmith... - mruknąłem po chwili, myśląc o starym zespole Kramera i powieści Sinclaira Lewisa, którą każdy z nas przerabiał w szkole. Mniej lub więcej...
- Co powiedziałeś? - A jednak zaskoczyło. Steven wlepił we mnie swoje wielkie oczy, a ja powtórzyłem. Milczał chwilę, aż się stało. - Coś jak... AEROsmith... Mocniejsze. Wystrzałowe.
- Dobra - odparłem i popatrzyłem po pozostałej trójce; nie było sprzeciwów, były delikatne uśmiechy i skinienia głów, zatem nazwa została zatwierdzona.
 I nie było nic, tylko nieustający lot ku górze, marzył nam się szczyt. Marzyły nam się sceny tak potężne, jaki do tej pory oglądaliśmy spośród dziesiątek tysięcy ludzi, tłumów. Ale my tam nie chcieliśmy zostać, chcieliśmy stać przed nimi. Im bliżej tego byliśmy, tym bardziej napięta stawała się atmosfera. Wbrew pozorom.
- Ma problem, że już z nim nie mieszkam.
 Dziewczyna w odpowiedzi zmarszczyła tylko brwi, po czym wzruszyła bezradnie ramionami, bo co jej pozostało? Owszem, tutaj były zgrzyty, chodziło o dobrze nam wszystkim znaną Elyssę Jerret, która z czasem została i moją żoną, ponieważ ja sam wiedziałem najlepiej, co robię. Problem zaczął się dawno, wtedy, kiedy okazało się, że nie jest zainteresowana Stevenem, spotyka się ze mną a ja chcę jeszcze z nią mieszkać. Gdyby to samo zrobił Tyler - byłoby w porządku. W połowie lat siedemdziesiątych zaczęło dziać się coś złego.
- A rób sobie co chcesz, mnie to pierdoli. Tylko dla mnie jedno zrób.
- A mianowicie?
- Nigdy nie ufaj za bardzo kobiecie, Perry. Nigdy jej nie ufaj, bo przegrasz.
- Zapiszę to sobie - fuknąłem zażenowany i zabiłem go wzrokiem. Zupełnie tak samo jak on mnie cztery lata później.
 Niedługo po tamtym ostrzeżeniu stanęliśmy na scenie, którą w snach zwiedziliśmy już wzdłuż i wszerz kilkadziesiąt razy. A niewiele później zaczęliśmy spadać w dół. Kłóciliśmy się coraz więcej, braliśmy coraz więcej, graliśmy dla siebie - coraz mniej. Majestatyczne białe skrzydła Aerosmith zostały bezlitośnie podcięte. Winni byliśmy my sami. Pod koniec dekady doszło do rozpadu. Odszedł Brad. Odszedłem i ja, w urojonej dzięki narkotykom nienawiści do Stevena, jego do mnie też.  Stevena, mojego brata. Uznałem, że to najlepsze wyjście, ale z drugiej strony myślałem, że gorzej już nie będzie. Pomyliłem się. Najgorsza męka dla mnie, zostałem kompletnie sam.
 Ponieważ za mocno zaufałem. Zaufałem kobiecie. Która odeszła z naszym synem w jeszcze większej nienawiści.

1984

 Nikt z nas nigdy się nie poddał. Kim byśmy byli, gdybyśmy nie podnieśli się po tak tragicznym w skutkach upadku? Nikim. To by znaczyło, że nigdy naprawdę nie zaistnieliśmy. Dlatego z początkiem osiemdziesiątego czwartego znów skleiliśmy się w jedną całość. Co prawda gdyby nie interwencja osób trzecich, pewnie nadal nie rozmawiałbym ze Stevenem, on ze mną. Ja bym dalej ciągnął The Joe Perry Project bez większej przyszłości jak wydane już dwie płyty, on dalej leciałby na połamanych skrzydłach Aerosmith, które niewiele już miało z tego, co kiedyś sobą prezentowało. Problem największy był w nas. Steven jest dumny, ja też. A nasze spięcie sprzed lat było na tyle silne, że duma nie pozwalała nam się pogodzić z własnej woli. Jak to żałośnie brzmi. Przecież każdy tego chciał, my zwłaszcza. Do zespojenia musiało dojść. Prędzej czy później. Doszło. I trzeba było obwieścić to spragnionemu światu z wielkim impetem, dlatego została i zorganizowana długa, wyczekiwana, trasa - Back In The Saddle. Podzielona na dwie tury i właśnie w tym miejscu zaczynają się kolejne schody, ale przynajmniej nie z winy zespołu. Gorzej, chodzi o uczucia. Historie lubią się powtarzać, jak uniknąć błędnego koła?
 Dokładnie o to spytałem się po ostatnim koncercie pierwszej części trasy. W pieprzonym Nowym Jorku, przeklętym mieście, w którym od pewnego czasu mieszkaliśmy chyba tylko z nudów. Oczywiście, że lepiej byłoby w Los Angeles, na pewno mi. Lepiej chociażby w Bostonie. Ale kiedy człowiek nagle ma za dużo pieniędzy, to głupieje i jest w stanie momentalnie je przepierdolić na dwie zbędne rzeczy, czyli na narkotyki i dom w Nowym Jorku. I jak żałuję tego już drugi, może trzeci rok, i tak nic z tego nie wychodzi. Był okres, kiedy płaciłem tylko za utrzymanie domu. W którym mnie nie było, bo integrowałem się jeszcze bardziej ze Stevenem, na ''odwyku'', a potem pojechaliśmy w trasę i wszystko poszło się i tak walić. Jak głupim trzeba być, by sądzić, że po dziesięciu latach brania, jakby na to nie spojrzeć, można będzie zapomnieć o tym w niecałe dwa, trzy miesiące? Chociaż tak powiedzieć też nie mogę, i tak było lepiej. Porównując to z przeszłością - naprawdę było lepiej, ale dało się przewidzieć, że to tylko kwestia czasu. Że wrócimy, nie będzie co robić i znów się zacznie. Nie pomyliłem się szczególnie, zakładając tak, jednakże...
- Nie wierzę, że jesteś aż tak ślepy, by nie zauważyć, że się o ciebie martwię! Że mi zależy! Nie widzisz, jak na ciebie patrzę! Nie słyszysz, jak z tobą rozmawiam! Nie czujesz, jak przy tobie oddycham! Nie rozumiesz, że się w tobie zakochałam, sukinsynu!
 Nie, nie rozumiałem tego. Nie chciałem nawet tego rozumieć. Przerósł mnie ogrom sytuacji, jej obrót. Takie rzeczy po prostu się nie dzieją, są absurdalne i nienormalne. Ktoś mi ją zesłał, urodziła się jakby z misją, by mnie ośmieszyć przed samym sobą, wypowiadając słowa, których najbardziej nie chciałbym usłyszeć. Słowa, których się boję. To się nie mogło tak wydarzyć, ponieważ ona była kobietą, a nikt nie ranił bardziej precyzyjnie od nich. Śmiem twierdzić, że robiły to lepiej nawet od Stevena. Upadałem tak wiele razy, nie rozumiałem, dlaczego tym dziewczynom nie zależało na niczym - i mnie. Poległem najpierw przez Elyssę, potem przez Billie, ale tu już ja sam jestem sobie winien. Od początku było jasne, że będzie źle, że nie będę się potrafił nią zająć. Nie wiem, jak przetrwaliśmy ten rok. Była dla mnie za silna i zbyt stanowcza, ja nie potrafiłem. I teraz stanęła przede mną trzecia. Zza wód, z Wysp. W zasadzie pojawiły się dwie, a nawet trzy, ale ta ostatnia jest nieszkodliwa, albo to kolejne błędne wrażenie. Jednak na mnie zaczęła oddziaływać tylko ta jedna. Przeklęta, gdyby ktoś mi opowiedział podobną historię, śmiałbym się. Gorzej, kiedy muszę ją opowiadać przed samym sobą i brać ją za część mojego życia.
 Wróciło coś więcej, jak tylko prawdziwe Aerosmith.

Ktokolwiek zastanawiał się, kim jest Dee?

 Nie, nikt nigdy - poza mną - nie zastanawiał się, kim jest Dee. Nie jestem w stanie zrozumieć tego skrótu. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, pamiętam, jak bardzo znienawidziłem tę dziewczynkę, choć teoretycznie nic nie zrobiła. Pojawiła się tylko w nieodpowiednim czasie i miejscu, chociaż oczywiście Steven dał się wciągnąć w jej chorą grę. Nie wiedziała, co robi, tak myślałem. Znów hak, oczywiście, że wiedziała. Tylko jak to się stało? Jak nastoletnie dziecko było w stanie tak idealnie wszystko rozpracować, by potem ułożyć sobie życie w taki sposób, by skończyć idealnie tak jak się chciało? Zresztą nie, w sumie można. Steven założył, że zostanie gwiazdą i ikoną. Został. Tylko mi nie wyszło, nie trafiłem na te wymarzone studia, chociaż tak z drugiej strony nie robiłem nic szczególnego, by urzeczywistnić tamte marzenia. Ale wracając, nastoletnie i fałszywe dziewczę, kryjące się wówczas pod pseudonimem ''Dee'' rozdrażniło mnie tylko - i zniknęło. Kiedy dowiedziałem się potem, że nas oszukała, że tak naprawdę jest Madeline, nie zmieniło się nic. Dalej była dla mnie zakłamana i wyrachowana, przecież po coś nas tak zwodziła. Było mi jej szkoda. Żal. Ale pamiętam, że powiedziałem coś sprzecznego z moim myśleniem. Powiedziałem wtedy, że mógłbym się z nią przespać, gdyby miała jednak te siedemnaście, dajmy na to, lat. I słowo się rzekło, tylko dekadę później. Przeklęta. Im dłużej z nią rozmawiałem, rozmawiam dalej, tym bardziej ''Dee'' staje się dla mnie niezrozumiała. Nigdy tak do niej nie powiedziałem, nie miałem nawet takiego zamiaru. To dobre dla dziecka, nie dla takiej kobiety, jaką jest ona. Ma dumne imię i powinna nosić je dumnie. I szlag mnie trafia, kiedy tak na nią wołają, a ona reaguje z uśmiechem. Tania ksywka, niech się tego pozbędzie. Biorąc ją ze sobą dalej w trasę, miałem nadzieję, że się tego oduczy, mam zresztą dalej, przed nami jeszcze miesiąc, spokojnie. Nowi ludzie, trzeba się poznawać od nowa. Tylko co z tego, że ona powie ''Madeline'', jak zaraz zawoła ją nadpobudliwa panna Hadley. Oczywiście, że wrzaśnie ''Dee'' i wszyscy to podłapią, bo krótsze. Chociaż jest pewna ironia w naszej relacji.
- Już miałam ci powiedzieć jakiś czas temu, że jesteś idiotą - mruknęła, malując wciąż paznokcie. Leżała na łóżku w jednym z  pierwszych hoteli, o który musieliśmy się zaczepić, był dwudziesty ósmy grudnia.
- Już kilka razy o tym wspominałaś.
- Wiem, ale tym razem przedstawię ci najważniejszy powód ze wszystkim, w zasadzie już lata temu chciałam to zrobić.
- Robi się poważnie, słucham. - Usiadłem obok niej i spojrzałem na kolorowe paznokcie. Paski, czy ja naprawdę nie mogłem od tego uciec?
- Jak można mieć takie ładne imię, jakim jest Anthony, a pozwolić, by mówiono na ciebie Joe? Zrobiłeś tym krzywdę całemu światu, statystyczny mieszkaniec Ameryki, a na pewno Stanów, ma tak na imię!
- Co ty masz w głowie... - Spojrzałem na jej poważną twarz i zacząłem się śmiać, zawsze wyglądała na tak bardzo nieporadną, że nie potrafiłem tego powstrzymać. Uznałem, że odbiję ten zarzut, w końcu też miałem podstawy. - To jest dokładnie to samo, co mieć wdzięczne imię, jakim jest Madeline, a podawać się za Dee.
- Nie masz nic na to. Nie sama się tak ochrzciłam.
- Widzisz, ja też nie. Ale przyjęłaś, jak widać. - Uśmiechnąłem się wrednie. - Ten skrót na zawsze będzie mi się kojarzył wycwanioną siksą. I nigdy tak do ciebie nie powiem.
- A ja do ciebie nigdy nie powiem tak, jak się przyjęło.
 W odpowiedzi skinąłem wolno głową, uznałem, że nie będę jej wypominał, że raz do mnie tak powiedziała. Wtedy, kiedy zjadła ze mną śniadanie po raz pierwszy, piękny wrzesień. Prawdopodobnie doskonale o tym pamiętała. Przerażało mnie chwilami to, co kiedyś padło z jej ust. Ale zdałem sobie sprawę, że pozwalając mi się pokochać, powierzała mi także wielką odpowiedzialność. Chciała tego. A ja już raz położyłem sprawę po całości.
 Nie wiem, kiedy ją pokochałem. Powiedziałem jej o tym na dwa dni przed opuszczeniem Nowego Jorku. To się stało zbyt spontanicznie, to było jak atak. Który uświadomił mi, iż i ona wtedy pierwszy raz powiedziała, że kocha. Wcześniej wykrzyczała, że jest zakochana, a kiedy jej to nietrafnie wypomniałem jakiś czas później - oburzyła się.
- Powiedziałam ci, że się zakochałam. A nie, że kocham. Dla mnie jest tutaj niepozorna różnica, którą mogłabym wykorzystać przeciwko tobie, gdybym była inna, Anthony.
- Myślałem, że poznałam już wszystkie typy ludzi. Ale jak widać się pomyliłem.
- Jeśli o mnie chodzisz, to pomylisz się jeszcze kilka razy, tak myślę... - odpowiedziała wolno, gładząc moje włosy. Wciąż mam w głowie tamten obrazek, kiedy wróciłem rozdrażniony od Stevena, który zalał mnie słowotokiem kolejnych wizji na nowy album.
 Za dużo na raz, chciałem najpierw skończyć z tą pieprzoną trasą. A był wówczas koniec listopada, więc jeszcze nam trochę zostało. Nawet się nie zaczęło. Wróciłem tak, by leżeć potem z głową na jej kolanach i patrzyć na nią, to na jasny sufit. Szukając szczęścia i spokoju. Czuć jej ciepłe dłonie. Czuć samą obecność.
- Pomyliłem się już wiele razy, Madeline, może już wyczerpałem ten limit.
- Chciałabym, nie będę ukrywać.
- Istnieje cień szansy, bym cię kiedykolwiek poznał?
 Zapadło milczenie, trwające może i kwadrans. Podniosłem się niezdarnie i spojrzałem jej w oczy, jakbym szukał odpowiedzi na własną rękę. W końcu jednak rozchyliła niepewnie usta, bym przestał męczyć się z odnalezieniem czegoś, czego tam nie było. Chowała przede mną prawdę.
- A czy ja kiedykolwiek poznam ciebie?
- Racja - szepnąłem i przyciągnąłem ją do siebie.
 Nigdy nie mieliśmy się poznać. Przecież tu chodziło o coś więcej.

,,Powiedz, że nie umierasz, kiedy płaczesz za mną''
może jednak chciałbym, by płakała

 Tamta noc okazała się być tylko jedną z pierwszych, w których padały bardzo symboliczne słowa. Kolejna miała miejsce na dwa dni przed miesiącami drogi, czyli wtedy, kiedy uczuciowe sieroty zdobyły się na powiedzenie tych, jakże trudnych dwóch, wyrazów. Kretynem był ten, kto uznał, że powinno się je kierować tylko do jednej osoby. Jednej kobiety. Skąd ja mam, kurwa, wiedzieć, że mnie nie zdradzi, że nie okaże się zwykłą dziwką. Skąd mam wiedzieć, że ja będę na tyle silny, by oprzeć się wszystkim innym kusicielkom?
- Czy twoja matka nie przejmie się za bardzo, kiedy znikniesz teraz? W zasadzie od pewnego czasu mnie zastanawia jej reakcja, jeśli wszystko się wyda. Odkąd mi powiedziałaś o jej pewnych uprzedzeniach - zacząłem powoli, wpatrując się w okno i zaciągając się kolejnym papierosem.
- Moja matka i tata żyją w taki sposób, że raczej się nie dowiedzą do czasu, aż sama im nie powiem - odparła i usiadła na parapecie, opierając się o szybę, o którą rozbijała się chmura dymu, wytoczona właśnie z moich ust. Przeniosła wzrok na mnie. - A jeżeli chodzi o moje zniknięcie, to cała nadzieja w Leandrze.
- Ma upozorować porwanie?
- Bardzo śmieszne. Nie, ma im w razie potrzeby powiedzieć, że musiałam wrócić chwilowo do Anglii. I zaraz mnie spytasz pewnie, za co niby. Za darmo, tą samą drogą, jaką tu dotarłam. Wykorzystamy do tego Petera, syna Mary, czyli szefowej Caroline a żony Bena, przyjaciela mojego ojca. Młody i tak niedługo wraca do Cambridge, a moi rodzice nie wiedzą kiedy. Dlatego możemy uznać, że właśnie pojutrze, znów promem, który niedługo znów tu przypłynie. A Mary jest wtajemniczona we wszystko, co się dzieje, odkąd Steven przyszedł po Caroline do pracy właśnie. Ona jest z nami. Można założyć, że chodzi o jakieś sprawy związane z - urwała i pokręciła żałośnie głową - z Jasperem. Nic się nie wyda.
 Patrzyłem na nią jak w obrazek i przetwarzałem wszystko, co właśnie usłyszałem. Byłem w szoku, połowa z tego nie dotarła do mnie. Znów pomyślałem o czymś na jej psychice, miałem chwilę nawet takie podłe wizje, że ona i jej dwie dziewczyny razem wzięte w rzeczy samej mogłyby pozorować porwania. Zabójstwa. Wszystko. Jak trzeba myśleć, by skonstruować taki plan działania? Precyzyjny mechanizm.
- Im dłużej nad tym myślę, tym większa moja pewność, że cała historia z waszą drogą od Bostonu, poprzez dziesięć lat, aż do nas jednak rzeczywiście nie była zwykłym zbiegiem okoliczności i głupim uśmiechem losu.
- Oczywiście, że nie! W ogóle sama ta droga powinna ci wystarczyć, by uwierzyć!
- Dobra. Dobra. Ale załóżmy, że źli ludzie ze złych mediów zrobią nam niepostrzeżenie zdjęcie. Co jest pewne w zasadzie w stu procentach, że tak będzie. Przez te trzy miesiące nie ma nawet opcji, by tego uniknąć. I to zdjęcie potem trafi do jakiejś niemiłej gazety. Do gorącej tabeli z plotkami dla desperatek. I dajmy na to, że ta gazeta jakimś sposobem dotrze w ręce twojej matki. Co wtedy zrobisz?
- Wtedy... - Zamyśliła się i nagle posłała mi szczery uśmiech, odsłaniając znów swe białe zęby, po czym wypełniła całą sypialnię swym śmiechem i zeskoczyła z parapetu. Podeszła do łóżka, usiadła na nim i uniosła bezradnie ręce ku górze. - Wtedy nic nie zrobię, bo przestanę mieć matkę, jeśli tak się dowie!
- W zasadzie trafne spostrzeżenie. - To był ten moment, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że dobrze się stało. Dobrze, że tu była. Że nie miała wyrzutów, bo Leandra sama. Jej blond koleżanka mogła teraz spokojnie płacić połowę rachunku, przynajmniej na czas naszej nieobecności, na pewno Madeline i Caroline. Za mną i Stevenem nie powinna tęsknić.

***

 Trzecia w nocy okazała się być przełomem. Ciche szepty odbijały się od ścian, nasze ciepło przepełniało całe pomieszczenie. Leżałem przy niej, całując ją po szyi i błagając tak, jakby chodziło o darowanie. Życia. Mojego. W pewnym sensie tak było.
- Musisz tam ze mną jechać...
- Przecież jadę, aż tak ci zależy?...
- Potrafisz oddać mi coś, co utraciłem, stając się tym, kim jestem, potrafisz mi to oddać...
- Anthony...
- Nie chcesz tu być równie bardzo jak ja, nikt z nas nie chce tu być...
- Więc dlaczego wy...
- Obiecaj mi, że później stąd znikniesz. Ze mną. Chociażby na jakiś czas, zapomnimy o tym mieście, o tym przeklętym mieście, Madeline... Potrzebujesz tego...
- Obiecuję, obiecuję. Nie potrafiłabym inaczej, nie potrafiłabym zostać tu sama...
- I ja, dlatego cię proszę...
- Słowo...
 Impuls. Czas. Musiałem.
- Kocham cię...
 Dopiero po blisko godzinie milczenia, wzajemnej czułości, padła odpowiedź.
- I ja kocham ciebie...
 Ta dramatyczna wymiana zdań wraca teraz do mnie za każdym razem, kiedy stoję obok Stevena na backstage'u, po czy przed koncertem, a ona z Caroline biega z piskiem i śmiechem po tym pożądanym przez tysiące dziewczyn zapleczu tak, jakby były tu ostatni raz. Zarówno dla mojego beznadziejnego brata, jak i dla mnie, jasne było, że nie są tu ostatni raz. A na pewno żaden z nas nie chciał, by tak było.

* *** *
Proszę ładnie o komentarze, dziękuję jeszcze ładniej.

11 komentarzy:

  1. Wczoraj już ze sobą uzgodniłam, że wpadnę do Ciebie tego samego dnia, co pojawi się rozdział. Późno jest, przyznaję, ale jestem! Właściwie to nie miałam dzisiaj zupełnie co robić po południu, ale ostatecznie dorwałam się do kartki, ołówka i... ah, zeszło mi bite pięć godzin nad moim pierwszym portretem od długich miesięcy, ale zmęczyło mnie to bardzo, dlatego zanim cokolwiek przeczytałam musiałam jakoś się zebrać i...
    Kochana, Ty mnie po moim ciężkim wysiłku absolutnie nie odprężyłaś, nie wiem czy mam Ci za to dziękować, czy nienawidzić, czy... Czy powiedzieć, że uwielbiam Twoje rozdziały najbardziej jak się da. Ty znów zabiłaś, podcięłaś nogi, tak jak owego czasu coś podcięło skrzydła boskiemu Aerosmith...
    Jeszcze zanim zacznę się rozwodzić na temat Anthony'ego, to dodam, że dedykacja nad tym rozdziałem przyprawiła mnie o najszczerszą radość, jakiej miałam okazję ostatnio doświadczyć, za to wielkie dzięki, deMars.
    A teraz pan Pereira. Pan Pereira jest osobnikiem wysoce intrygującym ze sporą dawką dziwacznego uroku i... jakiegoś zgrzytu, w samym sposobie istnienia, poważnie. To, że zechciał być jak Keith, że chciał tej sceny, o której śnił, i którą w tych snach dokładnie poznawał, że bycie jednym z jakiś tam Twinsów go kręciło (bo Keith, no Keith... to imię jest piękniejsze od Anthony'ego, z całym szacunkiem, hahaha) to wszystko było absolutnie zrozumiałe, nienormalnie normalne, chłopięce, urocze, dość... typowe w latach siedemdziesiątych. Tylko, że miały być studia, ale cholerny Anthony (przez Ciebie chyba nie umiem o nim powiedzieć 'Joe' z czystym sumieniem... manipulantko) miał za mało samozaparcia, żeby cokolwiek zamierzonego, zaplanowanego osiągnąć. Tu mi zgrzytło (radosne słowotwórstwo, nie bij, dochodzi dwudziesta trzecia). Dokładnie w tym momencie, kiedy Joe (cholera) wyznał, że miał inne plany, i to ZUPEŁNIE. Tak dobitnie wręcz. A Steven, ten kolorowy jak papużka wulkan wciągnął go, tak jakby Pereira kompletnie się... odczepił od własnego toku... no wiesz, życia, bycia, planowania. Gatka szmatka o następcach Glimmer Twins, i co? Anthony jest Tylera? Anthony jest Toxic? Anthony ma zespół? Zdenerwował mnie tym. Może jestem zbyt drażliwa, z może jednak czuję za duży pociąg do żywiołu, jakim jest Steven. Choć to w sumie jest pewne...
    A potem bęc, upadek. Aerosmith pikuje na ziemie, skrzydełka zwichnięte, jak... pisklak? Z orłów w pisklaki. Ojej.
    Narkotyki to jest kiepska sprawa. W tym momencie odkryłam oczywiście Amerykę, ale trochę chodzi mi o to, że może jednak to narkotyki, a nie inne złe rzeczy, są naprawdę NAJGORSZE na świecie. Bo są wojny, są jacyś powaleni (chciałam ująć to ładniej, ale nie wyszło) ludzie pokroju Hitlera, są prześladowania, gwałty, morderstwa, kradzieże, heretyckie mieszaniny ludzkich mózgów (witamy w kościele) i inne takie, co powinno ich nie być. A narkotyki, to chyba jednak stoją na czele, mimo tych wojen i tych wszystkich... okrucieństw, czy jak to inaczej nazwać. Bo one niszczą, ale w sposób zupełnie świadomy i nieświadomy zarazem. Bo są jak plaga, a na dodatek obejmuje ona nawet tych, co zupełnie nie zasłużyli, obejmuje desperatów, ofiary... losu... w końcu gwiazdy, autorytety właściwie. A fani za tym idą, i idą... naśladują... Trochę sobie teraz tak gadam od rzeczy, ale zmierzam do tego, że to co stało się powodem rozłamu latających gigantów, było na wskroś złe, i ja nie do końca to rozumiem, oh.
    A teraz Madeline. Dee i Joe, Madeline i Anthony. I w tym momencie moje palce bezwładnie zawisły nad klawiaturą, haha! Nie wiem, nie mam pojęcia, co napisać. To jest relacja nie z tej ziemi, tak samo jak Ta druga, wiadomo. I trzecia w sumie też, żeby nie było, że jestem homofobem, hahaha. Jak już Joe zaczął się rozwodzić na temat tego Dee'owania, to wyczułam tą ironię, i ten absurd, w jakim nasz gitarzysta się utrzymywał. A potem właśnie Madeline, jako że bystra z niej ponadprzeciętnie kobieta, sama to zauważyła, hahaha. Dobra, do tego nie trzeba było być wybitnie inteligentnym, niech będzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozmowa, o matko, to chyba ona najmocniej podkreśla, że to jest dziwacznego rodzaju ciąg dalszy poprzednich dwóch. Zabijasz dialogami, Alicjo, te słowa ranią czytelników, nie mam pojęcia jak, skoro są tak piękne, tak szczere, i właściwie bardzo pozytywne... Może za szczere, za mocne, ale... Czarujesz, kochana.
      Dwa kluczowe wyrazy padły, oh.
      Droga krzyżowa... Nie możliwe, by dobiegała końca. Za pięknie by było. Krzyże wciąż tkwią na plecach, na szczyt długa droga, a tam co? Koniec cierpienia, czy może początek?
      Cholera, już od rzeczy piszę, taka pora, taka pora... Dziwny ten komentarz, przepraszam, że taki jest, i że pewnie się będzie nie wiadomo jak prezentował jako pierwszy pod tym rozdziałem. Tak wyszło, tak mnie natchnęło, żeby Ci napisać tak, a nie inaczej. Tak, tak, tak.
      Kocham to miejsce, ale już wiesz. Pozdrawiam najserdeczniej jak się da i ciepło oczywiście, bo zima wreszcie przylazła, przynajmniej do mnie (wreszcie, bo to moja miłość). Przyjemnych nadchodzących dni, o! I do... zobaczenia ♥.

      Hugs, Rocky.

      Usuń
    2. Absolutnie nie wiem, jak mogłabym Ci na to odpowiedzieć, ale chciałabym, żebyś wiedziała, że to jest chyba najlepszy komentarz, jaki dostałam od Ciebie, mój ulubiony - zdecydowanie.
      Przedstawiłam go trochę jako człowieka, którym jest prawdziwy Joe Perry, przedstawiłam go trochę jako bohatera, wykreowanego zupełnie w mojej głowie. Podoba mi się Twój sposób odbioru, jestem spokojna maksymalnie, kochana Rocky. A rozmowa Dee z Anthony'm, wbrew pozorem, przyszła najgorzej.
      Dziękuję Ci ślicznie za ten kochany komentarz, uwielbiam go ♥

      Usuń
  2. jeeeeeeju, jak się wzruszyłam na końcu. w końcu dwa największe ponuraki w opowiadaniu wyznały sobie miłość. i to jeszcze w jaki sposób. w nocy, w łóżku, Joe Perry mówi Ci, że Cię kocha. a Ty jesteś w takim szoku, że odpowiadasz mu to samo dopiero po godzinie ♥ pięknie Ci to wyszło, moja ulubiona scena w rozdziale!
    już pisałam Ci, że to chyba moja ulubiona para (chyba, ponieważ Caroline i Stevena też uwielbiam), ale Joe i Dee (Joe będzie zły, że nie mówię pełnym imieniem do niej) jest mimo wszystko trochę ciężko rozgryźć... tyle rozdziałów, tyle wątków było im poświęconych, a jednak cały czas są tacy tajemniczy. przecież oni sami nie potrafią się rozgryźć! Joe sam wspomniał, że Madeline jest dla niego z każdą rozmową coraz mniej zrozumiała. ale to jest świetne. bo właśnie przez to, że tak ciężko ich zrozumieć, chce się czytać dalej, czytać i czytać, z nadzieją, że w końcu dowiesz się o co im chodzi i kim tak naprawdę są.
    czasami mnie dziwi, dlaczego te wszystkie gwiazdy zmieniają imiona. często mają naprawdę ładne, a wybierają sobie takie słabe pseudonimy artystyczne. Joe... przecież to brzmi tak pospolicie trochę (ale Parry, przepraszam, Perry, już o lepiej), a Anthony to naprawdę piękne imię. takie... nie wiem jak to określić. takie... wyniosłe.
    wiesz co, widziałam parę filmików czy wywiadów z Joe i Stevenem i dostrzegam, że chyba się sporo zainspirowałaś w opowiadaniu tym, jacy są naprawdę. Joe zawsze wydawał się taki spokojny, nawet był taki filmik (Joe miał tam sexy fioletową marynarkę), Steven bez przerwy się śmiał, gęba mu się nie zamykała, Joe był momentami trochę zażenowany, a jak już coś powiedział, to Tyler mu przerywał! :D są genialni, świetnie się razem dopełniają
    "Ty będziesz moim bratem! - Nie miałem nic lepszego do roboty, więc popatrzyłem tylko na niego i zgodziłem się" - padłam przy tym! ahh ten Joe. Steven Tyler chce, żeby został jego bratem, a on z taką obojętnością: "ok". kochany ♥
    i w dodatku Joe chce wziąć gdzieś ze sobą Madeline! a ja wiem co to za miejsce! ARIZONA! ♥

    moja droga Alicjo, jak zawsze życzę dużo weny i kolejnych wspaniałych rozdział ♥
    i zapraszam do siebie na kolejny: http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/
    JEST DEVON! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę Ci powiedzieć, że pomimo tego, iż bardziej związana jestem z Dee i Joe - wiadomo - to równie mocno wzrusza mnie pisanie o Stevenie i Caroline. Podczas gdy ci pierwsi nigdy nie zostaną poznani zarówno w naszych oczach, jak i w swych własnych, co jest piękne.
      I mnie samą zastanawia, dlaczego mówimy na Tośka ''Joe'', skoro na imię mu Anthony, chociaż jego rodzice też już tak na niego wołali, więc nigdy pewnie odpowiedzi nie poznamy, haha. Nonono, i oglądałaś mistrzowskie v66, kochana! Kwintesencja bliźniaków, aj!
      Dziękuję za śliczny komentarz, Parry, bardzo ♥♥

      Usuń
  3. Ach, dëMärs... W końcu u Ciebie zawitałam, z ogromnym spóźnienie, które w moim przypadku jest nieodłączne, przynajmniej ostatnimi czasy. Chwała Bogu, że nie poszłam do tej przeklętej szkoły! Wtedy musiałabyś czekać jeszcze dłużej...
    Jak zwykle, zaczynam od ogółów. Moja Droga, już kilkakrotnie wspominałam, że według mnie Twój blog jest jednym z najlepszych tutaj, na blogspocie. Prawdopodobnie najlepszy! Ostatnio zrozumiałam również, że po części stanowisz dla mnie inspirację. Pamiętam, kiedy zaczynałam przygodę z Twoim opowiadaniem. Przypominam sobie, jak coś we mnie pękło z racji na inność Ciebie, Twojego bloga. Wiesz, chyba na zawsze to miejsce kojarzyć będzie mi się ze wspaniałym klimatem, jakże ubogim, starym(w dobrym znaczeniu, oczywiście), kolorami: czerwonym, złotym i brązowym. Kochana, za każdym razem czerpię nieziemską przyjemność z poznawania przepięknych bohaterów, choć wiem, że w rzeczy samej, nigdy do końca ich nie poznam. Mam nadzieję, że tak pozostanie już na zawsze. I nie wątpię w to.
    No nic, zacznę już na temat Anthony'ego, żeby do końca Cię nie zanudzić.
    Oczarował mnie dogłębnie (dziękuję Ci za to, dëMärs), tylko teraz nie mam pojęcia, co takiego napisać... Joe jest tutaj naprawdę cudownie "napisany", haha. Cóż, czekałam na Jego drogę krzyżową, nie przeczę, warto było się niecierpliwić - tak świetnego przedstawienia bohatera, przez niego samego, nie czytałam jeszcze nigdy. Anthony mnie nie zadziwił, bo od początku wydawał się... inny, po prostu. W głębi czułam, że ta część opowiadania spodoba mi się najbardziej, ruszy mnie ogromnie. Faktycznie, tak było, jest. Jednak mimo że spodziewałam się w nim właśnie Kogoś Takiego, to ciągle jestem pod jego wrażeniem. Każdy ma uczucia, mniej lub bardziej skryte. Nie spodziewałam się takiej wylewności (chyba) z jego strony. Zakochałam się, niezaprzeczalnie.
    Wiesz, może wyjdzie z tego, że jestem przesadną romantyczką, nie wiem, ale wątek Madeline i Anthony'ego działa na mnie zaskakująco silnie. Z ręką na sercu mogę przyznać, że jeszcze żadna "internetowa para" nie przemawia do mnie tak bardzo, nie koi mnie z taką siłą. Ja uwielbiam ich naturę, ich podejście do świata, do innych, do siebie nawzajem. Oboje owiani są tajemnicą, miło pstrykającą w nos mojej podświadomości. Cenię Stevena i Caroline, oczywiście, jednak Joe i Dee... Są dla mnie najważniejsi, najlepsi.
    Ostatni fragment, ostatnia rozmowa w zasadzie, zabija. Ona doprowadza do szaleństwa. Nie wiem, jak to robisz, naprawdę nie wiem, ale pisz tak dalej - po mistrzowsku. Nie mam pojęcia, vo napisać w tej sytuacji... Może po prostu, że brak mi słów. dëMärs, pięknie, pięknie!
    Powoli muszę kończyć, mimo wolnego czeka na mnie biologia, kolejne popołudnie i wieczór z głowy. Kochana, wiedz, że jeszcze żadne słowo w Internecie nie ruszyło mnie w tak mocny sposób. Droga krzyżowa genialna, zmysłowa, idealna wręcz, mistrzowska.
    Wełny, Złociutka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Weny, wybacz - słownik mnie zabija, haha.

      Usuń
    2. Wełna mnie absolutnie rozczuliła, kochana, haha.
      Nie wiem, co Ci aż powiedzieć...zastanawiałam się, kiedy znów mnie odwiedzisz i troszkę oszalałam, kiedy zobaczyłam, że dziś nastał ten dzień, moja Suicide. I nie przejmuj się swym romantyzmem - Madeline i Anthony są tacy tylko dlatego, że i ja mam ten ''problem'', och.
      Jestem Ci niesamowicie wdzięczna za to, co piszesz. Ja nie chcę zasłaniać się żadną skromnością, ja nie chcę... Chcę być świadoma i obiektywna. Uśmiecham się i cieszę. Ogromnie. Dziękuję Ci za to wszystko. Wierzę jeszcze mocniej.
      Uwielbiam sposób, w jaki opowiadasz o tym, co u mnie czujesz. Boże, po prostu dziękuję, kochana ♥

      Usuń
  4. . Alu, dlaczego za każdym razem doprowadzasz mnie do płaczu? Ja przestanę to czytać, bo jestem za bardzo uczuciowa i się potem emocjonalnie pozbierać po tym wszystkim nie mogę. Naprawdę, ryczę ze wzruszenia, a gorsze jest to, że nie jestem sama w domu. Jak tu się potem tłumaczyć, że przeczytałam jakieś tam opowiadanie i dlatego zalałam się łzami? No raczej mnie wyśmieją. Poza tym nie wiele osobników w tym domu (a mogę powiedzieć nawet, że żaden) nie rozumie tej całej naszej idei pisania tu. Ale dobra. Mało ważne.

    Tak sobie tu siedzę, i tak sobie myślę co mam napisać. W gruncie rzeczy to nie wiem co mam napisać, bo po prostu chciałabym to zostawić bez słowa. Wiesz? Czasami zdarzają się takie rzeczy, takie teksty, takie dzieła, że komentarz jest zbędny, bo po prostu wszystko zepsuje. Czasami zdarzają się takie chwile, że oglądniesz film, przeczytasz książkę, a nawet rozdział na blogu i milczysz, bo tak naprawdę każde słowo zaburzy całe piękno tego co się przed chwilą wydarzyło. I właśnie mam wrażenie, że mi się przytrafiła taka chwila. Siedzę, patrzę się na to i tylko się zastanawiam nad głębszym sensem istnienia tych wszystkich postaci i relacji między nimi. Tego co się dzieje w ich życiu... Pozwól, że ja sobie tu po prostu pogadam też o sprawach, które nie są związane z tym rozdziałem, ale odnoszą się do całości. Chyba czuję, że muszę się po prostu gdzieś wypisać, a że akurat marnuję tu literki to padło na Ciebie. Taki pech, że się tak wyrażę. Ale wracając (ciekawe czy czasu mi wystarczy, za godzinę mam autobus) Kiedy zaczynałam czytać blogi, kiedy ja sama zaczynałam pisać, to zdałam sobie sprawę z tego, że istnieje jeden poważny problem w budowaniu fabuły czy też postaci. Nic nie miało sensu i nic nie było ze sobą spójne. Na wielu blogach w opisach bohaterów główna postać była przedstawiona jako nieśmiała, zagubiona. Ok... tylko, że w rozdziałach, już od pierwszych chwil wychodziło, że wcale tak nie jest. Ona jest śmiała i to za bardzo, a na pewno nie jest zagubiona. Wydarzenia się działy, ale był to zbiór głupich momentów z życia, które sprawiały, że czasami robiło mi się żal, a może i napawało mnie coś obrzydzeniem. Ostatnio przeglądałam stare blogi z czasów, kiedy było tu nas naprawdę dużo. Opisy bohaterów. "Duff: lubię ruchać i pić wódkę" "Axl: Taki ze mnie skurwysyn" "Izzy: Whatever" i tak dalej. Tak sobie nad tym usiadłam i tak sobie pomyślałam, że tak naprawdę jest to upodlenie tych osób. Jakby nie było to naszych idoli... i czy to nie jest takie smutne? Tak naprawdę zrobienie z nich pustaków, którzy nie mają żadnego celu w życiu, którzy nie czują nic. I czasami jak czytałam te opowiadania, to miałam wrażenie, że też tak autorki postrzegają swoich idoli. Smutne to... ale do czego zmierzam. Czytam to opowiadanie i nagle dociera do mnie, że tak naprawdę to się zmieniło. Zaczęliśmy pisać z sensem, z jakimś przesłaniem. Z chęcią pokazania czegoś. I w tym momencie, Alu chciałabym Ci podziękować za to, że nie zrobiłaś z tych bohaterów takie pustaki, które mają siano w głowie (ale czego się tu spodziewać jak gimbaza kiedyś pisała, a skoro oni mają siano w głowie..) I za to, że postać Joego jest po prostu taka piękna. Muszę powiedzieć, że chyba jest to Twoja najlepsza postać jakąkolwiek kiedy stworzyłaś. Chyba jeszcze żadna Twoja postać nie zarysuje mi się tak głęboko w głowie, że będą ją po prostu pamiętać. Mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że będę pamiętała to opowiadanie i nie ze względu na moją Madison i podobieństwa, które sobie już kiedyś ustaliłyśmy.

    OdpowiedzUsuń
  5. A teraz chciałabym się odnieść jakoś do samego rozdziału, ale kurde, no ciężko mi. Naprawdę. I myślałam, że jak się tam wygadam na ten mało ważny temat to jakieś myśli przyjdą do mojej głowy i będę wiedziała co chcę takiego powiedzieć, ale obawiam się, że dalej nie wiem. Nie czytałam nawet wcześniejszych komentarzy, bo nie miałam robić sobie komentarza do komentarza. Siedzę tu tylko ze swoimi przemyśleniami. Ha, jedyna sprawa, która pląta mi się cały czas po głowie to sprawa imienia. Tak... ja sama nie wiem, dlaczego Anthony zostało zamienione na Joe... W ogóle zakochałam się w imieniu Anthony kiedy przeczytałam biografię Kiedisa. Wtedy jakoś tak to do mnie imię dotarło i stwierdziłam, że jest po prostu piękne. Do Joe nic nie mam, ale jednak... no z Anthony nie ma co się równać. Chociaż Dee się tu tak jakby o to "czepia" a sam Joe może powiedzieć jej to samo. W sumie powiedział, że ona ma takie dostojne imię i powinna je dostojnie nosić. Zastanowiłam się głębiej nad tym wszystkim i doszłam do wniosku, że tak naprawdę jest. To imię pasuje do Dee jak żadne inne i chyba sobie nie wyobrażam, że by mogła mieć jakoś inaczej na imię. A Dee.. no tak, to takie określenie na małą gówniarę, której nie lubiłam. Bo pamiętam, że był czas, iż Dee mnie tak irytowała, że wyrywałam sobie włosy, ha. Ale to określenie tak pasuje do niej. Tylko o to chodzi, że ta kobieta chyba już nie jest Dee a jest Madeline.
    (Boże właśnie wkurzyła mnie moja niby koleżanka. Wysyła mi zdjęcie Stevena z Liv i się pyta co to za laska. Tak, niby taka wielka fanka Aerosmith... buhahah, rozumiesz to? Mam ochotę walnąć głową w biurko)
    Joe, Anthony... hm, mam wrażenie, że Joe jest inną osobą i Anthony jest inną osobą. Joe to ten facet, którego widzi większość świata. Wychodzi na scenę, zagra, i idzie zrobić sobie sesję do pieprzonej okładki gazety. Ale Anthony... tu zobaczyłam Anthony'ego.
    (znów przerwa na reklamy "Ej, to ile ona ma lat?"... )
    Mam wrażenie, że Anthony jest tylko dla Dee i dla nikogo więcej. Chciał być w poprzednich związkach, ale być może mu to nie wychodziło. Chociaż tak naprawdę nie wiem jakie relacje panowały między nimi i chyba też się nie dowiem. Ale tak szczerze, to ja nie chcę tego wiedzieć, bo ta wiedza nie jest mi do niczego potrzebna.
    (przerwa na reklamy: Ja: To jest Liv Tyler. Aktorka. Koleżanka: Skądś ją kojarzę.
    Bożeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee. O Bon Jovi w radiu.)
    Chyba zgubiłam przez to wszystko wątek. Miałam coś napisać, ale zapomniałam co takiego chciałam dodać. a Anthony a Joe... ha, śmieję się, że to jest trochę jak u mnie Michael a Duff. Tylko, że u mnie to Madison jasno powiedziała, że to są całkiem dwie inne osoby, a tu trzeba sobie to wyrwać z kontekstu i przetworzyć. Chociaż nie wiem czy miałaś taki cel i czy ja powinnam to wiedzieć. Ale wydaje mi się być to takie piękne. Z resztą spełniłaś tu moje wszystkie wyobrażenie na temat zmęczonego życiem, w jakim się otacza, muzyka. I teraz tak sobie myślę nad tym co powiedziała Dee mojej Madison, kiedy ta się zapytała jak to jest być po drugiej stronie. I te słowa... one były takie prawdziwe. Kurde, Alu, nie zastanawiasz się nad faktem jak to jest, że my tak naprawdę piszemy o sprawach, o których nie mamy pojęcia, a wychodzi nam to tak prawdziwie? Albo tylko się nam wydaje, że tak wychodzi. Sama już nie wiem co mam o tym myśleć. Ale... chyba będzie mi szkoda jak się ten blog skończy. Oj, naprawdę szkoda. I będę taka szalona, że ja sobie wydrukuję to opowiadanie, a następnie zabiorę manatki do Ciebie (nie wiem jak) i dam Ci, abyś złożyła mi na tym autograf, ha. Tak zrobiła Kamila z moim Zagubionym Księciem. Wydrukowała całe opowiadanie, a następnie ja się na nim podpisywałam. Dziwne uczucie, naprawdę.

    Mam wrażenie, że zaczynam pierdolić bez sensu.
    Chyba skończę ten komentarz, bo bym mogła sobie tak go pisać i pisać.
    Och, Alu... idź dalej tą drogą i po prostu walcz, pisz i tak dalej.
    E tam głupie gadanie.
    Dziękuję za każde słowo, które tu mogę przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Siedzę i wpatruję się tak w ten komentarz i sama już nie wiem, co ja mam teraz zrobić. Pomyśleć nad czymś głębszym, czy może zacząć walić z Tobą głową w ścianę i pomodlić się za spostrzegawczość koleżanki.
      Postać Anthony'ego/Joe'go zawsze jest dla mnie najgorsza. Boję się o nim tak pisać, boję się, że nie potrafię. I to wszystko, co mi napisałaś o nim i swoich uczuciach względem mojej-jego postaci... Może on jednak nie jest taki straszny. On jest właśnie inny. On ma dwie twarze, on jest Anthony'm tylko dla kobiety, którą pokochał - i z wzajemnością. Niech tak zostanie, on... Druga strona. Mam już zredukowany rozdział siedemnasty i naturalnie zachowałam to opis bycia tam. Zgadzam się z Tobą. Nie powinnyśmy wiedzieć, o czym piszemy. Ale ja wiem, że my wiemy, Rosie. Ja doskonale wiem, że my wiemy. Tak się z nami stało, że...musimy.
      Śmiałam się przy końcówce Twojego komentarza. Nie wiem, co z nim zrobić, ale chyba bym z dumy pękła, gdyby stało się coś takiego. i powiem więcej - nie płacz nad końcem Until [...], pomolestuję Cię czymś nowym, jeśli tylko będziesz chciała. A ja bym bardzo chciała, byś ty chciała, kochana.
      Dziękuję Ci ślicznie za te wszystkie piękne słowa, znów coś się zmieniło. Ale ja nie potrafię tak mówić. Uwielbiam Cię. Nie dziękuj mi. Albo dziękuj, lecz ja zrobię to samo.
      Chryste, kocham to.

      Usuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')