***
Caroline
kwiecień, 1985r.
- Jak to Arizona?
- Tak powiedziała - odparłam spokojnie i wsypałam płaską łyżeczkę cukru do zimnej już herbaty. Spojrzałam na zaskoczoną Leandrę, po czym przeniosłam wzrok w stronę okna.
***
- On też potrzebuje? - spytałam.
- Przecież ci mówię, że potrzebujemy. Zarówno on...jak i ja.
- Czy to ma z czymś związek?
- Oczywiście, że ma, Caroline. I między innymi, to dlatego właśnie teraz o tym z tobą rozmawiam. - Nachyliła się w moją stronę, a z mej twarzy uciekł uśmiech. Zrozumiałam, że sytuacja jest poważna. I zrozumiałam, w czym rzecz, jeszcze zanim Dee cokolwiek powiedziała. - Rozmawiałam już z nim o tym wszystkim zanim pojechaliśmy w tę przeklętą trasę. Błagał mnie, bym z nim uciekła, kiedy to wszystko się skończy. Chociażby na dwa tygodnie. Nieważne, na jak długo...
- To nie ma nic wspólnego z narkotykami?
- Teraz już tak, wtedy jeszcze nie. Albo jest więcej spraw, o których nie wiem.
- Przecież byś chyba zauważyła.
- Tak, no właśnie to mnie jako jedyne uspokaja...
- Ale skoro chciał z tobą jechać jeszcze przed tym żałosnym faktem: dlaczego?
- Wiesz, on mówił... - Zagryzła wargę i popatrzyła na mnie niepewnie. Odgarnęła z twarzy włosy, kontynuowała. Coraz ciszej. - Powiedział, że nie może tutaj już wytrzymać. Że chce stąd pojechać i chce, by znów było tak, zanim zaczęły się wszystkie problemy. Zupełnie jakby chciał się wrócić do lat sześćdziesiątych, czyli czasów, kiedy on sam był nastolatkiem, a ja dzieckiem, kreującym cię sobie na wszystkie sposoby na matkę, Caroline. I przez długi okres czasu myślałam, że chodzi mu o Hopedale. Ale okazało się, że wcale nie. Wyszło, że nie ma tam po co wracać, nie chce teraz tego robić. Pogubiłam się, spytałam go, czy to nie tam właśnie zostały wszystkie jego czyste wspomnienia. Skinął głową, ale najwyraźniej nie chodziło o to. I poruszył temat swojej matki. Która po śmierci jego ojca przeniosła się z Massachusetts aż do Arizony. Żyje teraz gdzieś na obrzeżach Phoenix, to tam chce jechać. I chce, bym i ja pojechała z nim.
Otwarłam lekko usta, westchnęłam cicho. Spojrzałam Dee prosto w poszarzałe oczy i utkwiłam w nich może i na kwadrans. Pojedyncze mrugnięcia jako jedyne uniemożliwiały nam obserwowanie się bez wytchnienia przez cały ten czas. Myślami byłam jednak znacznie dalej niż mogłoby się wydawać. Intensywnie przetwarzałam całą historię, opowiedzianą mi przez Madeline. Wszystko to było pozbawione absolutnie sensu, ale kiedy wzięłam to od innej strony, wydało mi się takie proste. Zaczęłam zastanawiać się nad samą osobą, jak i umysłem, ukochanego mojej przyjaciółki. Kim naprawdę był Joe Perry? A kim był Anthony Pereira? Nie wiedziałam tego, ale jeden z drugim chcieli opuścić Nowy Jork. Sprawiał wrażenie człowieka, który został uwięziony w tym mieście wbrew swojej woli. Z czasem znalazł Madeline, która w gruncie rzeczy trwała tutaj tylko i wyłącznie dlatego, że byłam i ja. Ja przede wszystkim. Ale przecież ja...
- Boże, kochana... - jęknęłam i położyłam głowę na stoliku.
Zapomniałam o miejscu, w którym byłyśmy. Zapomniałam, że to Nowy Jork. Zapomniałam, że sto Stany Zjednoczone. Zapomniałam, że to Ameryka. Oczyma duszy zobaczyłam piętnasoletnią siebie w domu. W Cambridge, siedziałam przy stole, a moja pozycja w niczym się nie różniła od tej, którą przyjęłam teraz. Patrzyłam wtedy błędnie w okno i marzyłam, że kiedyś wyrwę się z tego miasta i znajdę się gdzieś, gdzie życie będzie się czuć niezależnie od czasu i miejsca, chwili. I kiedy w siedemdziesiątym ósmym Mary Firby wyszła z inicjatywą, że jeśli tylko zechcę, to mogę spokojnie rozpocząć pracę w jej New World's Centre of Culture... To wszystko było jak objawienie. Zgodziłam się od razu, nie miałam nawet momentu zawahania. Ktoś otworzył drzwi do życia, o którym śniłam od lat. Och, stało się.
Poleciałam do Nowego Jorku. Niedługo po tym poznałam Paula Allena, w którym zakochałam się na zabój. Przystojny, trzy lata ode mnie starszy. Falowane, orzechowe włosy za ramiona. Wysoki. Z charakteru też był idealny. Czegóż więcej chcieć? Oświecenia. Otwarłam oczy. Ideałów nie ma. Paul nie był ideałem. Charakter z roku na rok się zmieniał. I dla mnie już nie było miłych cech ni samej miłości. Żyłam z nim w toksycznym związku, który rozpadł się na dobre w osiemdziesiątym drugim. Kiedy ten człowiek powiedział mi ostatecznie, że to koniec, dotarło do mnie, co stało się na przestrzeni tych wszystkich czterech lat, które spędziłam w jednej ze stolic świata. Moje życie obracało się tylko wokół pracy i mężczyzny, który wcale mnie nie kochał. I nie wiem, co go tak zmieniło. Czy zawsze był fałszywy? Czy miał problem z faktem, iż kobieta zarabia lepiej od niego? Nie wiem tego, tego też. Ostatni raz widziałam go właśnie wtedy, kiedy mnie rzucił. Wyszłam z pracy, stał przed nią. A z nim młodziutka blondynka. Ile trwało to wszystko? Ciężko powiedzieć, skoro jeszcze nie tak dawno, przed tamtym zajściem, oświadczył mi się po raz drugi. Trzeciej szansy nie było.
Zrozumiałam. Wszystko, ile zabrało ode mnie to miasto, ile we mnie zabiło, co mi dało, że jeszcze więcej zabrało. Straciłam w nim sześć lat z życia, pierwszy raz poczułam, że się zestarzałam. W osiemdziesiątym czwartym, dokładnie dziesiątego lutego, pierwszy raz poczułam coś. Kiedy Mary wręczyła mi papierową torbę z winem, zabrała potem na kolację do jednej z lepszej restauracji w mieście. Kiedy Leandra dzień później rzuciła mi się na szyję i wcisnęła w ręce kolorowy karton, a w nim buty. Najpiękniejsze botki, wymarzone. Kiedy tydzień później dostałam kartkę ze skąpymi słowami od matki i ojca. Oraz list na dziesięć stron i rysunek. Od Madeline. A jeden od Jaspera. Spojrzałam po tym wszystkim w lustro i powiedziałam do siebie: Starzejesz się, Hadley. Kiedyś trzeba było sobie to uświadomić, choć ja tak bardzo nie chciałam. Miałam do końca świata biegać boso ulicami. W deszczu. I nigdy nie dorastać. A to wszystko miałam robić razem z moją Dee.
Po sześciu latach się zjawiła. Rozkochała w sobie, niby przypadkiem, gitarzystę Aerosmith, którego tak na dobrą sprawę, urobiła sobie już dekadę temu. A ja poznałam Stevena Tylera, z którym w końcu zrobiłam wszystko to, o czym marzyłam jako nastolatka. Chodząc z nim ścieżkami za miastem, kochając się z nim w hotelowych pokojach, opowiadając sobie z nim nawzajem historie z dzieciństwa, rozmawiając z nim absolutnie poważnie, dając mu w twarz, całując się z nim... Wróciło. Że nie dorosłam. Steven pozwolił mi znów być dzieckiem, byliśmy nimi razem. A dzieci czasem robią głupie rzeczy. On wziął coś, czego nie powinien brać nikt. A głupia ja z nim zostałam. Narażając nas i siebie samą na wszystko, czego nie da się w żaden sposób przewidzieć. Jak mogłabym go chronić? Jak mogłabym pomóc mu ja, zwykła kobieta? Co musiałabym zrobić... Przypomniałam sobie raz jeszcze, w jaki sposób opowiadał o czasach, kiedy nie znał jeszcze Joe'go. Kiedy był zawstydzonym chłopakiem, znoszącym do domu wspaniałe rzeczy, okazujące się w rezultacie gniazdami owadów, co w jedną noc zdążyły opanować cały jego pokój. Jak bardzo beztroski kiedyś był.
Miałam to.
- Madeline, oni naprawdę muszą uciec. - Podniosłam gwałtownie głowę, znów spojrzałam na brunetkę. - Ja wiem, ja widzę to wszystko. Sama tylko na nich spójrz.
- Boję się patrzeć na nich w ten sposób.
- Cholera, ale nie możemy bać się bez przerwy. Wystarczy, że boją się oni. Boją się brać, ale boją się też nie brać, oni wpadli w absurdalną spiralę, z której nie da się wyjść, na pierwszy rzut oka. Na dwa miesiące, może miesiąc, przed naszym wyjazdem... Wtedy, kiedy ja powiedziałam mu po raz pierwszy, że...
- ...kochasz go...
- Tak... - Znów do mnie wrócił. Taki, jakiego chciałam go nigdy nie zobaczyć. Wtedy, kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałam na ten temat. Wtedy, kiedy zamilkł i milczał przez tak długo, a ja, myśląc, że śpi, powiedziałam mu wszystko, co czułam. Nigdy wcześniej nie otwarłam się tak przy nikim, a na pewno nie przy mężczyźnie. A on mnie słuchał. On przy mnie płakał. On mnie pokochał, na to wyszło. - Wyszaleli się przez pierwsze lata rzeczywistej kariery, Madeline. Do kiedy to mogło trwać? Do ,,Rocks''? Przecież każdy album po nim okazywał się czymś... Nie tym, co pokazywali wcześniej. Wydali ,,Rocks'' w siedemdziesiątym szóstym, można rzec, że idealnie połowa dekady, ich złoty środek. Po tym spadli. Zaryli dziobem ziemię, och, jak się patrzy. A białe skrzydła zostały złamane. Spójrz, Dee. I teraz jest osiemdzieisąty piąty. Minęło blisko dziesięć lat. Oni znów są razem. I ani Joe, ani Steven, ani nikt z nich nie chce, by historia się powtórzyła. Wtedy narkotyki i używki może rzeczywiście ich bawiły. A teraz to oni bawią je. Rolę się odwróciły. A Joe, kiedy powiedział ci, że chce wyjechać... Przecież oni chcą znów żyć. I myślę, że Steven, ja z nim, może też powinniśmy...
- Powinniście - szepnęła. - Caroline, powinniście. Powinniście. Wszystko za życie. I my też, ja mu dzisiaj powiem.
- Czy Steven wie, że Joe...?
- Chyba nie. Myślę, że tylko ze mną o tym póki co rozmawiał.
- Terry też pojechała.
- Z Tomem?
Pokiwałam twierdząco głową. Rozmawiałyśmy jeszcze długo. W rezultacie wróciłam do domu po trzeciej w nocy. Wdrapałam się z trudem po schodach i weszłam do sypialni, gdzie czekał znany mi już obrazek. Oparłam się o framugę drzwi i uśmiechnęłam smutno, widząc w słabym świetle lampy, stojącej przy łóżku, Stevena, skulonego w kłębek, a wokół niego stosy kartek, kilka długopisów, prawie pusta butelka whisky. Bałam się ruszyć, w końcu jednak musiałam. Usiadłam przy nim i położyłam dłoń na jego ciemnych włosach. Obserwowałam zmęczoną twarz. Widziałam zmordowanego człowieka, który naprawdę żałował tego, co kiedyś zrobił. On nie chciał tak żyć.
A ja naprawdę chciałam, by żył.
***
- Wiedzą, pojechała do nich dzisiaj, o ile się nie mylę - odparłam, mieszając bezskutecznie herbatę. Przecież i tak cukier już by się nie rozpuścił. Dałam sobie spokój. - Ostatniego kwietnia. Trzydziestego.
- To za tydzień... A ty?
- Nie wiem sama, co z nami - westchnęłam. - Nie wiem, dokąd.
- A on?
- On jest ostatnio jak roślina. Warzywo. Nie rusza się z domu, siedzi w sypialni od rana do nocy i pisze. A potem rozmawia ze mną do czwartej nad ranem. Dalej, ja idę do pracy, wracam. A on siedzi i pisze. Gdyby mi chociaż chciał pokazać, co.
- Weź go do Anglii... - mruknęła i zaśmiała się krótko.
- A wiesz, że myślałam o tym? Naprawdę zastanawiałam się nad Anglią. On, ja i moi...rodzice. Ale uznałam, że to jeszcze nie jest ten czas. Mam tylko pewne tyle, że nadejdzie czas, kiedy ja naprawdę wezmę go do nich.
- Wredna jesteś dla swoich starszych.
- Mam po mamie. - Uśmiechnęłam się. - Ale nieważne. Skoro ja i Steven się wybieramy stąd na jakiś czas, Dee z Joe uciekają w cholerę, z naszego towarzystwa i Tom ze swoją Terry zniknęli, nie mówiąc nikomu gdzie, to może ty z Eriką masz coś w planach?
- My... Gdybym nie miała takich obowiązków i żyła jak wy, to pewnie też bym myślała nad wyjazdem. Nie zrozum mnie źle, wcale nie mam na myśli, że nic nie robicie, bo jak się okazuje los daje wam w dupę, o ile wcześniej był całkiem niezłym współpracownikiem. I ja... Ja skończę studia i wtedy jadę z Eriką do Francji, taki jest plan.
- Korzenie wzywają?
- Coś w ten deseń. Tak pomyślałyśmy, że przecież nasza prawdziwa ojczyzna i krew płynie właśnie tam. A potem możemy jeszcze o Szwecję zahaczyć, bo z kolei matka Eriki stamtąd jest. I ostatecznie właśnie ja ją mogę zabrać do Anglii, pokazać swoje miasto. Wiesz, Caroline, zdałam sobie sprawę, że tęsknię za Cambridge chwilami, chociaż je pamiętam jak przez mgłę.
- Zaskakujesz mnie dziś cały czas, Lea... - Popatrzyłam na nią uważnie. Nie sądziłam, że i w niej sentymenty gryzą takie dziury. Jasne dla mnie było, że miasto rodzinne zostawi ślady we mnie, w Madeline. Ale nie w Leandrze, wyjechała jako pierwsza z nas i jako jedyna nigdy nie narzekała na Nowy Jork, a ewentualnie na ludzi, z którymi musi się użerać. - Co zostało w Cambridge, że tęsknisz?
- Ostatnio dotarło do mnie, że znacznie więcej niż podejrzewałam ja sama. Przypomniałam sobie wigilię i sylwestra w sześćdziesiątym dziewiątym. U ciebie w domu, my trzy i biedny Jasper, co nie miał się gdzie podziać, a za wszelką cenę nie chciał zostawać w domu. Niby takie dzieci, a to naprawdę był jeden z lepszych okresów zimowych w moim życiu! - Znów zaczęła się śmiać, tym razem już nie hamowała radości.
Siedziałam tak wpatrzona w nią i w pewnym momencie udzieliło mi się. Klasnęłam w dłonie i odchyliłam głowę, wciąż się śmiejąc. Wpatrywałam się w biały sufit nade mną, malowały się na nim tamte wspomnienia. Miała rację, to był dobry czas. Ostatni nasz wspólny sylwester. W osiemdziesiątym czwartym też miałyśmy być razem, jak wtedy, ale coś pokrzyżowało nam plany. W tym roku chciałam spędzić go w gronie rzeczywiście rodzinnym. Chciałam, by Lea z nami była, wiem, że Dee też by tego chciała.
- Szampan Jaspera... - wykrztusiła, przecierając pewnie załzawione oczy. Niedługo po tym spadł na podłogę kubek z moją gorzką i zimną herbatą.
Leandra machnęła na to ręką, przypominając sobie w kolejności chronologicznej cały przebieg dziecięcej imprezy. Bo wtedy absolutnie wszyscy jeszcze byliśmy dziećmi. I nikt nie był zdrajcą. A najwspanialszą rodziną.
Dee
Siedziałam na kanapie w salonie. Byłam w domu swoich rodziców, trzymałam na kolanach filiżankę z białką kawą i czekałam, aż mama wróci z kuchni, usiądzie ze mną. Żałowałam, że wmówiłam Anthony'emu, że wcale nie musi ze mną jechać, załatwię to sama. Dlaczego puścił mnie samą, skoro doskonale wiedział, że go okłamuję i okłamuję zarazem siebie samą? Przecież wiedział, że nie dam sobie sama rady, że zatnę się przy Marjorie i nie powiem o połowie rzeczy, o których miałam z nią rozmawiać. Och, znów uciekałam, znów z nim. Ale tym razem nie było już czego ukrywać, nie chciałam robić tajemnic, zwłaszcza, że udało mi się już przekonać mamę do mojego mężczyzny.
- Mleka pożałowałaś do tej kawy... - zaczęłam, kiedy tylko zobaczyłam matkę, wchodzącą do pomieszczenia.
- Kochanie, niedługo będziesz już piła samo mleko i wciąż będzie ci mało! - zaśmiała się i postawiła na ławie przede mną swoją filiżankę i talerz z kolejnym miłym ciastem. - Do której zostajesz?
- Miałam... To znaczy nie wiem, ale pomyślałam, że może zostanę na noc? I tak siódma już jest, zadzwonię tylko do...domu, żeby na mnie nie czekał.
- A dlaczego z tobą nie przyjechał?
- Bo mu wmówiłam, że nie chcę, żeby jechał ze mną.
- Ale jednak chciałaś i chcesz.
- Tak... - mruknęłam i sięgnęłam po kawałek ciasta. - Ale ciężej byłoby chyba mówić mi o tym wszystkim. Znów uciekam, mamo.
- Ale przecież miesiąc temu wróciłaś. Co tym razem, Madeline? - spytała i spojrzała na mnie poważnie. W jej oczach zobaczyłam coś jeszcze. Coś, czego nigdy tam nie było. Czym było...
- Pojawił się drobny problem, którego nie jesteśmy raczej w stanie rozwiązać, zostając w Nowym Jorku.
- To jest coś z wami? Nie układa wam się?
- Nie, nie to, mamo. Między nami jest w porządku, ale coś nam się chce wryć w ten związek i go...zniszczyć, że tak łagodnie powiem.
- Jakaś inna dzie...
- Narkotyki. - Nie pozwoliłam jej dokończyć. Nie chciałam słuchać o takich przyziemnych i głupich problemach, jakie siedziały w głowie mamy. Aczkolwiek nie sądziłam, że wyrzucę z siebie to jedno słowo w taki sposób. Widząc jej przerażenie, musiałam już drążyć dalej temat. I robić to sama. - Pewnie myślisz teraz, że jest ćpunem, co bierze na potęgę i rujnuje mi życie. Porzuć to. Chociaż sprawa jest bardziej skomplikowana. Mogłoby się wydawać, że skoro nie brał od długiego czasu, bo odkąd wrócił do Aerosmith, to jest już rok ponad, będzie wszystko dobrze i zapomni. A wbrew pozorom teraz jest najtrudniej. Kiedy on jest względnie czysty, a prochy są wszędzie wokół niego i upominają się o jego wolny od śmierci organizm. On nie może o nich zapomnieć, choć wiem, że by chciał. On...powinien zapomnieć, że wciąż są w jego zasięgu, ale powinien zawsze pamiętać, co mu robiły. - powiedziałam. Przypomniałam sobie, że bardzo podobny sposób tłumaczyłam to młodej Madison. Narwanej dziewczynie, którą spotkałam w Seattle, dla której naraziłam mojego ukochanego na marznięcie. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest teraz, co u niej... Uderzyły mnie nagle słowa Marjorie, wiedziałam, że takie kiedyś padną.
- W coś się wpakowała, Madeline...
- Mamo...
- Cichutko. - Świat mój zawirował, kiedy przysunęła się bliżej mnie i przytuliła. Było jak dwadzieścia lat temu. Ja pamiętam. Wtedy było w niej jeszcze coś z... - Madeline, już nic nie mów.
- Ale ty...
- Madeline, kochasz go. Niestety, ale to widzę. I śmiem twierdzić, że on ciebie też kocha...
- Za tydzień jadę z nim do Arizony.
- Co to da?
- On ma tam matkę. Mówi, że da wiele. Jeśli z nim pojadę...
- Madeline, on musi cię kochać. I lepiej, niech naprawdę to robi. Bo jeśli wywiezie mi cię, a to i tak nic nie da... Gwarantuję, że najpierw mu uświadomię, kim jest, a potem zginie z rąk twojego ojca. - Głaskała mnie po włosach, a ja oddychałam ciężko, wdmuchując wypuszczane przez siebie powietrze w jej ramię. Nie mam pojęcia, ile czasu to trwało. Po prostu było. - Jedź z nim, Madeline. Pomóż mu, jeśli możesz. On chce pomocy, w przeciwieństwie do...
Oderwałam się od niej i pokręciłam głową. Wiedziałam, co chciała powiedzieć. W przeciwieństwie od Jaspera, tak. Znów spojrzałam w jej oczy. Ta skomplikowana emocja, cecha, może coś innego - wciąż tam było. Było dla mnie i już wiedziałam.
- Kocham cię, mamo.
- Wiem. Ja też cię kocham. Ja cię kochałam absolutnie zawsze. Dee...
Powiedziała tak. Pierwszy raz. Wszystko powiedziała po raz pierwszy.
Zamknęła oczy, ale to, co w nich było, zostało w mej pamięci. Doskonale wiem, dlaczego tego nie znałam. Nie miałam skąd. Patrzyła na mnie z matczyną troską. Dwadzieścia pięć lat miano ją za martwą, ale okazało się, że nie. Jak do tego doszło?
Nawet nie śniłam, że dane mi będzie spotkać Margie Salmon.
Jestem zdruzgotana, bo miałam już prawie cały komentarz i wszystko w błoto poszło. A koniecznie chcę być pierwsza, po części chociaż odkupić winy, właśnie tu przyszłam, żeby skomentować poprzedni rozdział, zapominając, że czwartek przecież mamy. Nieistotne już, bo zaraz zacznę się tylko rozwodzić nad przeprosinami. Nieistotne.
OdpowiedzUsuńMotyw ucieczki jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych. Piękna perspektywa, wsiąść w samochód z ukochanym i pojechać przed siebie, zostawiając to okropne, umierające miasto, jechać długo i daleko, do jakiegoś wymarzonego celu, ustalonego lub nie. Ale zawsze mnie zastanawiało, czy naprawdę ta ucieczka jest potrzebna, co jeśli nic w niej nie czeka, tam daleko nic nie ma, to nie wina miejsca, z którego uciekamy, a... nasza wina. Jak w moim Movin' Out, musiałam to tutaj przywołać. Przed sobą się nie ucieknie przecież. Nigdy, nie da się. Ale ja wierzę w szczęśliwy przebieg wydarzeń, wierzę, że im ucieczka się uda, chcę im wierzyć.
A jeszcze jest Marjorie. Marjorie, Margie. Macierzyństwo zawsze mi się kojarzyło z porzuceniem czegoś na rzecz dziecka. Kariery, zainteresowań, wolności, dawnej sylwetki chociażby. Macierzyństwo jest wyrzeczeniem, Marjorie musiała wyrzec się czegoś najgorszego - siebie. Serce mi tutaj pękło, Alicjo. Bo ja widzę w Marjorie coś, co widziałam, widzę gdzieś indziej, nie podoba mi się to, a wiem w jakim kierunku to zmierza. Nie każ mi więcej mówić. Chyba nie potrafię. Wracam myślami do poprzedniego rozdziału i serce naprawdę mi pęka. Przed sobą się nie ucieknie, można siebie tylko zabić.
Ale nam nie wolno i z tym Ciebie zostawię. Przepraszam, znowu i uwielbiam, jak zawsze ♥
Z Marjorie stało się ewidentnie coś niedobrego, Zosiu, a nawet ja nie potrafię powiedzieć, co to jest. Porzuciła na rzecz dziecka coś, co powinno zostać, a zostało to, czego powinna się wyrzec.
UsuńO ucieczkach rozmawiałyśmy już nie jeden raz, wiesz, co ja o tym myślę. To prawda...
Dziękuję, kochana ♥
Witam Cię, Droga dëMärs!
OdpowiedzUsuńPojawiłam się tutaj już tego piątkowego, ciepłego wieczoru, na szczęście. Niewyobrażalnie mocno się z takiej kolei rzeczy, bo nie chciałabym zostawiać dwudziestki jedynki bez mojego odzewu - ostatnio zbyt często coś omijam - w przyszłym tygodniu może być krucho z Internetem, niestety. Nie chcę już opowiadać Ci o rzeczach mało ważnych, nie mam zamiaru. Aczkolwiek chciałabym Ci jeszcze pięknie podziękować za cudowny komentarz, urosłam dzięki niemu, haha.
Faktycznie, wszyscy chcą uciekać. Pytanie brzmi: czy każdemu ucieczka zrobi dobrze? Szczerze mówiąc, trudno określić pozytywny z perspektywy czytelnika, bo sama nie potrafię niczego przewidzieć. Co się tam zdarzy? W ogóle czy cokolwiek ustąpi zmianie? Ale chcę, aby im się udało. Może jestem... Źle! Ja zdecydowanie jestem przewrażliwiona na punkcie Madeline i Anthony ego. Już kiedyś Ci o tym pisałam, ale to prawda. Nie potrafię przejść obojętnie obok ich problemów, bo pragnę, by im się udało. Wiesz, co jest najgorsze? Że nie wiem, czego się po Tobie, po Nich spodziewać. Kurczowo trzymam kciuki za ich szczęście, za wyjazd. Żeby się udał, żeby dobrze to na Nich wpłynęło. Na Nich wszystkich.
Matka Dee, och. Nie mam pojęcia, co... Co ja o niej myślę. Czy lubię jej osobę, czy wręcz przeciwnie. Czasem mam przebłyski, że jest świetną, kochaną, bogatą duchowo osobą. Widzę jej uśmiech, słyszę ciepły głos, ale jednocześnie oczy wyrażają smutek, cóż. To smutne. Marjorie była niegdyś Margie, całkowitym przeciwieństwem, podobno. A panna Salmon, och. Ona cały czas w niej siedzi, poniekąd. To, jak się zaśmiała, wydało mi się podobne do dawnej Margie. Pięknie się zaśmiała. Widać, że na siłę próbuje zabić prawdziwe ja. Absolutnie najbardziej wartościowe wyznanie świata.
No i jeszcze jedno, Kochana! Zapomniałabym na śmierć. Mianowicie: Jasper. Nie lubię powracać, nienawidzę. Nie do Jego osoby. On mnie zawiódł, ale wtedy nie był jeszcze zdrajcą, prawda? Był Złotym Jasperem. "I nikt nie był zdrajcą. A najwspanialszą rodziną." - autentycznie coś we mnie oękło, ruszyło mnie od środka.
Jak zwykle, pięknie. Jak zwykle, porusza i wzrusza. dëMärs, tyle razy wspominałam o inspiracji. Ja... dla mnie jesteś ideałem.
Wiesz, Suicide, zatrzymałam się przy tym zdrajcy i myślę, że to jest...dobre zdanie. Pasuje tutaj, cholera.
UsuńJeżeli chudzi i ucieczce, to nie będę ukrywać, że im zrobi dobrze, wszyscy tego potrzebują. Ale chyba bardziej one od nich, jakkolwiek by na to nie spojrzeć.
Dzięki, moja droga ♥
miłe ciasto ♥
OdpowiedzUsuńjeju, odpowiem najpierw na Twój komentarz. nie wiem czemu tak jest. mam na blogu dużo wyświetleń, mam parę osób, które raz skomentowały, ale przestały, pewnie dlatego, że ja na ich blogach się nie pojawiam... nie szukam nowych, jak ktoś pojawi się nowy u mnie to zaglądam, jak mnie wciągnie to czytam - nie to nie. chyba nadal żyją zasadą "ja czytam Twoje to Ty musisz moje". i przez Ciebie jeszcze bardziej mi smutno teraz :c miałam jechać jutro na tydzień za granicę, nie wyszło. i odkąd wróciłam ze szkoły płaczę i pluję na wszystkich jadem, możesz sobie wyobrazić jak się czuję. mam jechać podobno za 2 tygodnie, ale też pewnie nie wyjdzie, takie mam szczęście :')
ale dosyć o tym, przejdę do rozdziału! ukradłaś moją Arizonę. ukochaną. jeju, jaki ten stan jest cudowny. chciałabym się tam kiedyś wybrać, pomieszkać, chociaż kilka dni. niech się tam zabierają, niech kupią sobie jakieś ranczo, będą odwiedzać mamę Joe, która im będzie gotować. czy to nie jest piękna wizja? jeszcze tylko Steven i Caroline. myślałam, że też się zabiorą do Arizony, ale Anglia też nie jest zła. najważniejsze, żeby Steven w końcu jakoś "odżył", bo z narracji Caroline można wywnioskować, że najlepiej z nim nie jest. warzywo, jak sama określiła. może to depresja? :c Leandra niech spierdala do tej swojej Francji i nawet niech nie wraca, chociaż tam też pewnie każdy człowiek ją będzie irytował, tak samo jak w Nowym Jorku.
mama Madeline jest taka kochana... już spodziewałam się reakcji na słowo "narkotyki" - "rzuć go!", "nie marnuj życia!", "uciekaj od tego ćpuna!", "pewnie sama z nim bierzesz!". raczej mało która matka zareagowałaby tak jak ona, że sama jej mówi, żeby jechała z nim do Arizony, była przy nim, bo widzi, że ona kocha go, a on ją. no i to straszenie, co będzie, jak ją skrzywdzi :') ale moment o tym, że dopiero po 25 latach mama powiedziała do niej, że ją kocha, trochę mnie zasmucił i zaskoczył... ja wiem, że niektórzy mają problemy z okazywaniem uczuć, ja też, ale... ehh, naprawdę? mama do własnego dziecka mówi "kocham Cię" po raz pierwszy od 25 lat? :c
dziękuję Ci za komentarz u mnie, Alicjo, życzę dużo weny i czekam na wyjazd do naszej ukochanej Arizony! (PS: Devon też mieszka w Phoenix, może będą sąsiadami? :')))
Nasza złota Arizona, kochana Parry, pojawi się już niedługo, bo za dwa rozdziały od tego, więc c: I odżyjemy wszyscy.
UsuńNatomiast jako jedna z nielicznych dostrzegłaś w Marjorie coś dobrego, a przecież ona nie jest złą kobietą, ona po prostu zgubiła się kiedyś i wciąż szuka...
Dziękuję ślicznie, zapewne będą z widzenia ♥
Też bym chciała wyjechać. Uciec z tego miejsca i się zaszyć, chociaż nie mam większych problemów to po prostu podróże są cudowne, nowe miejsca są cudowne. Można odżyć i tego życzę im wszystkim, bo serce mi się kraja gdy czytam w jakim stanie jest Steven i źle mi jest jak pomyślę co z nimi było i przez co było tak, a nie inaczej, także niech jadę i niech będzie im lepiej! Niech wypoczną. Ożyją.
OdpowiedzUsuńNo i mama Dee. Zdziwiła i to mocno, bo nie takiej reakcji się spodziewałam i nie takich słów. Ale to dobrze, bo to bardzo pozytywne zaskoczenie.
"Ja też cię kocham. Ja cię kochałam absolutnie zawsze. Dee..."
To było piękne. Po prostu przepiękne. Powiedziała to w końcu. Jak to mówią, lepiej późno niż wcale, prawda?
Ah, czekam już na następny. Uwielbiam to co wychodzi spod twojej ręki. Pisz dalej.
Pozdrawiam ciepło.
Wiesz, Haniu, popłakałam się, pisałam końcówkę, dlatego jestem jak najbardziej w stanie zrozumieć Twoją reakcję, sama nie spodziewałam się tego po matce Dee. Zaskoczona jestem, haha.
UsuńDziękuję! ♥
Dobra, musiałam przeczytać jeszcze raz, bo zdałam sobie sprawę z tego, że wtedy jakoś ten rozdział do mnie nie dotarł. Może dlatego mam poślizg z komentarzem. Ale już jestem, przeczytałam... i weź, idź mi. Już Ci tyle razy pisałam, że Cię nienawidzę. Serio, no... Siedzę sama w domu i właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że tak cholernie tęsknie za moją mamą, która jest tak daleko ode mnie. I to wszystko jest takie dobijające, bo zobaczę się z Nią... chuj wie kiedy... i jest mi teraz źle i niedobrze. Mogę sobie popłakać? Dobra, idę popłakać na dwór, bo muszę wypuścić psa. Wracam i piszę dalszą część komentarza.
OdpowiedzUsuńNo dobra. Wróciłam. Posiedziałam sobie trochę na schodach. Popatrzyłam w gwiazdy i posłuchałam muzyki puszczanej przez sąsiadów. Pomyślałam sobie o tym co mam tu napisać, ale tak naprawdę nie wiem. Wiem, ja zawsze nie wiem, co mogę napisać. Och... czytałam ten rozdział i naszła mnie pewna myśl przy pewnym fragmencie. Pamiętam, że naszła mnie już wcześniej, kiedy pierwszy raz czytałam ten rozdział.
"Miałam do końca świata biegać boso ulicami. W deszczu. I nigdy nie dorastać. A to wszystko miałam robić razem z moją Dee." - W sumie co ja mogę powiedzieć na temat tych trzech zdań. Naprawdę nie wiele, bo tak naprawdę wszystko może się skupić tylko w jednym słowie - piękne. - a mam wrażenie, że i tak nie opisze to wszystkich moich uczuć. Chyba zobaczyłam siebie. Ogólnie jak czytałam o tych rozmyślaniach Caroline, że się starzeje, to zobaczyłam siebie. Czasami też mnie nachodzą takie chwile i nawet wiem, co ona mogła czuć w tym momencie. Co czuła, a o czym nie powiedziała. Och, naprawdę to jest potworne uczucie, ale może nie będę się nad nim rozwodziła, bo to naprawdę nie ma sensu.
Jakoś nigdy sercem nie byłam za Nowym Jorkiem. Bardziej ciągnęło mnie do Paryża czy też Edinburgha, w którym przecież pomieszkuję, a sam Nowy Jork.. nie wiem, ale jakoś nigdy mnie nie pociągał na tyle, aby mieć ochotę spędzenia tam paru chwil. Ale jak sobie przeczytałam ten początek. Jak sobie dziewczyny siedziały w kawiarni, tak po prostu (a powiem Ci, że mnie zdziwiło, że rozmawiają w kawiarni, sama nie wiem, dlaczego, ale prędzej widziałabym w środowisku domowym, haha) I ten opis, że księżyc i tak dalej... to nagle to wszystko wydało mi się być takie magiczne i zapragnęłam tam być. Zapragnęłam sobie tam usiąść z kawką, z laptopem na stoliku... nie, stop. Nie laptopem, z zeszytem, piórem (bo jak już mamy pragnienia, to się cofnijmy do lat 80) i po prostu zacząć pisać. Poczuć się... a sama nie wiem jak, ale poczuć tamten klimat. Och... Nowy Jork ostatnio mnie prześladuje. Powoli muszę się pogodzić z faktem, że bardzo ważna dla mnie osoba tam ucieknie... tak po prostu. Przerażająca wizja, ale ja nawet nie chcę o tym myśleć.
A jeśli jesteśmy już przy ucieczkach. Mówią, że nie powinno się uciekać, że powinno się stawić czoła problemom i tak dalej. No tak mówią, ale życie jednak wygląda trochę inaczej. Ucieczka czasami naprawdę jest dobrym rozwiązaniem, bo pozwala nabrać do wszystkiego dystansu. Tylko tak się teraz zastanawiam, czy Joe nie chce uciec przed samym sobą. Bo to też mi tak trochę wygląda. A rzuci wszystko, zabierze ze sobą Madeline, pojedzie do matki i... no właśnie i co dalej? No dobra, zostawi za sobą Nowy Jork i narkotyki dookoła. Ale prawda jest taka, że przecież jednak trzeba będzie wrócić do życia. Ja sama nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć. Steven też nie ma się za dobrze. A mogę nawet powiedzieć, że na ten moment ma się tragicznie. Taki trochę niespełniony artyzm... chociaż właśnie. W tym jest jakiś artyzm. Ja nie wiem, dlaczego ale od małego widziałam ludzi sztuki jako ludzi upadłych. Taki obraz roił mi w się w głowie. Być może, że widziałam to w domu. Wszyscy upadli i chyba nikt się nie podniósł, a ja powoli też zaczynam upadać. Już wiem skąd u mnie ta fascynacja dekadentyzmem. Właśnie... Steven chyba popada trochę w dekadencką egzystencję. Alu, powiem Ci, że tak naprawdę jest mi smutno z tego powodu. A tam nawet nie chodzi mi o to, że oni mają problem ze sobą. Chodzi mi o to, że tak naprawdę przegrywają piękny czas początków związków. Mało się znam na tym temacie. Mogę nawet powiedzieć, że wcale się nie znam. Ale jak sobie obserwuję otoczenie, to widzę, że te początki są piękne i takie... kolorowe. Ale teraz tak sobie myślę, że w sumie tu zaczyna rodzić się prawdziwa miłość. Miłość zawsze wymaga czas i poświęcenia. Miłość rodzi się w bólach, kiedy wszystko zaczyna się walić. Miłość wcale nie jest piękna. Wredna jest... och... tylko czy Madeline i Caroline były kiedykolwiek zakochane w swoich panach? Może tak... kiedy panowie byli tylko panami z plakatów. Chyba od razu przyszły do nich z miłością.. Boże, o czym ja tu piszę.
UsuńNaszła mnie ochota na słodycze, a nie mam nic w domu.
Tragedia narodowa.
No i tak... i tak.. no tak.. końcowy fragment. No.. i co ja tu mogę napisać? Nie wiem. Sprawił, że mi się tęskno za mamą zrobiło. Chyba do niej zadzwonię. Naprawdę.
Od jakiegoś czasu staram się rozszyfrować relacje między Madeline a jej matką, ale mam wrażenie, że to zadanie mnie lekko przerasta. Sama Margie jest dla mnie za bardzo skomplikowana. Kiedyś napisałam, że ona jest taka sama jak Pattie Morgan z moich i Karoliny Nocnych Rozmów. Myliłam się. Ona nie jest taka sama. Pattie Morgan była... nigdy by się nie zdobyła na takie coś. Oj tam... jakby matką Madeline była Pattie Morgan, to by biedna Dee usłyszała od niej, że ma zostawić tego gnoja, ćpuna i babiarza. Ale nie będę w to wnikała. Pisałam już kiedyś, że jest mi tak naprawdę szkoda Margie? Wydaje mi się, że tak. Och... biedna kobieta, bo ona tak naprawdę musi walczyć sama ze sobą. I chyba dokładnie nie wie co takiego chce osiągnąć. Chciałabym powiedzieć jej w tym momencie: Ideałami będziemy później, teraz po prostu bądźmy prawdziwi. - Jakoś tak mi niebywale pasują te słowa do tego co się wydarzyło w tym rozdziale. Ona naprawdę kocha swoją córkę i ból ogromny, że ma jakieś upośledzenie i nie potrafi tego okazać. A być może wyszła z założenia, że tak naprawdę nie musi, bo to jest oczywista oczywistość. Zastanawiam się co takiego siedzi w jej głowie. Jak ta kobieta postrzega wszystko to co się dzieje wokół niej. Jak ona widzi Madeline i jej życie. Co czuła, kiedy córka siedziała w Anglii i w sumie nie chciała przyjechać, bo musiałaby żyć na ich rachunek... Wiem, że nigdy się tego nie dowiem, bo pewnie nigdy nie powstanie żaden rozdział, w którym mogłabym się zagłębić w jej myślach, ale jakoś mnie to fascynuje i zastanawia.
I nawet napiszę, że wcale się nie zdziwiłam końcówką. Naprawdę. Bo to była normalna reakcja kochającej matki. A przecież Margie jest kochającą matką.
Chyba wszytko.
Pozdrawiam :*
Przeeeeeeeepraszam!
OdpowiedzUsuńArizona. Dee wyjeżdża z Joe. Ale jeśli ma mu to pomóc...to niech jadą. Smutno będzie Caroline, Tylerowi i Leandrze, ale jeśli to ma pomóc, to niech jadą.
Ciekawe jaka jest ta mamuśka Joe'go, haha.
Tyler też problemy. Przesiaduje i pisze. Chociaż pisze...ale co z tego? Musi być dobrze. Po prostu musi...
I to wspomnienie Sylwestra...:___:
Dee ma świetną mamę. Nie dość, że nie zrobiła wyrzutów, to "przyznała rację". Niech Madeleine jedzie z Joe, niech chłopakowi będzie dobrze.
Weny i lecę dalej! ;D