październik, 1990r.
Mruknęłam cicho,
jakby z oburzeniem, czując ciepłą dłoń, gładzącą moje rozczochrane włosy. Nie
miałam siły nawet na podniesienie powieki, by zobaczyć, co dzieje się przy
mnie. Poruszyłam tylko głową, chcąc zrzucić z siebie troskliwą dłoń, ale nic to
nie dało. Naciągnęłam na siebie, na wyczucie, grubą kołdrę, wypuściłam pod nią z
siebie powietrze. To również ciężko mi przyszło.
- Kochanie…
Jednak otworzyłam
oczy. Wytknęłam od niechcenia głowę na powierzchnie; wszystko było takie
rozmazane. Do sypialni światło wpadało ledwo co, słyszałam za to głośne
dudnienie deszczu w dach, parapety, aż w końcu w ziemię. Kątem oka dostrzegłam
ponure, szare niebo. To ono płakało tak żałośnie za oknem. Zapomniałam, że
przecież przyszedł październik, a słońce zapragnęło uciekać za wszelką cenę.
Może słuszne, wyjątkowo bardzo w tym roku i ja chciałam uciec. Pierwszy raz w
życiu o tym pomyślałam i bynajmniej nie jest to winą deszczu, pogody.
Prawdopodobnie problem znów był w samej mnie, ale to nic nowego. Od urodzenia
wychowywałam się w takim płaczącym świecie. Nie znałam innego. Nie
potrzebowałam nawet go znać, spaliłabym się.
- Kochanie, dzień dobry…
Już nie miałam nawet,
jak udawać. Westchnęłam i przekręciłam się w drugą stronę, wlepiłam swe martwe
spojrzenie w matkę, siedzącą przy mnie od nie wiem, jak długiego czasu.
Zapomniałam, że ściągnęłam do siebie Marjorie, zapomniałam, że miałam widywać
ją dzień w dzień przez jakiś okres czasu. Ale sama tego chciałam, tak z drugiej
strony.
- Nie śpię – mruknęłam.
- Widzę przecież. – Uśmiechnęła się. – Mogę ci zrobić
śniadanie.
- Zrób mi, dobra kobieto, czekałam na taką propozycję od
dawna.
- Mąż ci nie zrobi śniadania od siebie?
- Zrobi. Ale w dziewięćdziesięciu procentach przypadków
zrobi to jednak z jakimś interesem. – Posłałam jej uśmiech znacznie słabszy,
ale zawsze. Podniosłam się ociężale i wbiłam wzrok w półkę z książkami, stojącą
pod przeciwną ścianą. – Ogarnę się i zejdę do kuchni.
- Mam nadzieję. W takim razie zrób, co masz zrobić.
A ja też zrobię, co ja mam zrobić.
Po tych słowach
wstała i wyszła z sypialni, słyszałam jej kroki na schodach, a potem wszystko
ucichło. Przetarłam zwyczajowo oczy knykciami i zwlekłam się w końcu z łóżka,
posnułam się powoli do łazienki, w której planowałam zamknąć się na ponad pół
godziny. Znałam dobrze mamę, to oczywiste. I wiedziałam, że jej śniadaniem
można by najeść się bardziej niż obiadem. Dlatego też potrzebowało ono więcej
czasu niż obiad, jeśli mowa o przygotowaniu. Mogłam zatem być spokojna.
Zrzuciłam z siebie
wszystko i weszłam do wanny, odkręciłam kurek i wsparłam brodę na swych
kolanach, nogi objęłam rękoma. Patrzyłam, jak ciepła woda uderza z impetem o
dno, rozpryskuje się wszędzie dookoła. Przypomniałam sobie, kiedy sześć lat
temu znalazłam się w tym domu po raz pierwszy. To było dokładnie sześć lat i
jeden miesiąc temu. Boże, byłam taka głupia, myśląc, że dam radę zapomnieć i
być niezależną. Ja nie Caroline, nigdy nie byłam do niej tutaj podobna, a
zawsze zazdrościłam jej charakteru tak nieprzyzwoicie bardzo. Wydawało mi się,
że ona ma łatwiej w życiu, będąc bardziej gruboskórną ode mnie i miałam rację,
cóż. Moja skóra w ogóle nie była gruba, nie potrzebowano wiele, by ją przeciąć.
I ciężko się goiła. Może nie byłoby nawet tak źle, to ja sama wciąż
rozdrapywałam rany i zadręczałam się. Z czasem rzeczywiście zaczęłam szukać
problemów tam, gdzie ich nie było.
Doskonale pamiętam
siłę, która mnie uderzyła pamiętnej nocy, w którą oświadczył mi się Anthony.
Powiedział, że może ja nie potrafię być szczęśliwa. Wciąż szukam dziury w całym.
Zabolało, ale on nie był bez racji, chyba tak było, chyba tak miałam. Polubiłam
tak żyć, przyzwyczaiłam się do wiecznego strachu, jaki mi towarzyszył. I byłam
w tym wszystkim zaskakująco silna, co z kolei napawało mnie dumą.
- Jesteś sprzecznością – mawiał, kręcąc głową.
- Ale mnie kochasz – ucinałam, choć nie miało to nic do
rzeczy.
- Niestety. – Uśmiechał się, a ja się uspokajałam. Lubiłam,
kiedy to mówił, dodawało mi pewności i jednak tego wewnętrznego spokoju ducha.
Codziennie prowokowałam go na wszelkie sposoby, by mi to powiedział.
Potrzebowałam miłości i
nieszczególnie miałam ochotę, by się nią dzielić. Jasne, że wolałam, by
siedział ze mną, jak z jakimiś znajomymi, Stevenem czy resztą. Ale to właśnie w
roku dziewięćdziesiątym ja po raz pierwszy zostałam w domu, mówiąc mu wprost,
że nie chcę lecieć do Australii. Tego byłoby dla mnie za wiele, już wystarczała
mi moja poprzednia wizyta w Azji. Nigdy już więcej, to absolutnie nie dla mnie.
Marzyłam o powrocie do domu. Albo po prostu trasy zaczynały mnie męczyć i
potrzebowałam spokoju, ku jego wyraźnemu rozczarowaniu, ale musiał zrozumieć.
On jednak miał tam nieco więcej do roboty ode mnie. A od niedawna i Caroline
miała ciekawsze zajęcia niż jeżdżenie z nimi.
Zanurzyłam się cała
pod wodą, wciąż myśląc. Umyłam się, myślałam. W końcu i wyszłam, narzuciłam na
siebie pierwszą lepszą koszulkę – warto dodać, że nieswoją - i poniszczone
legginsy, po czym wyszłam z łazienki z ręcznikiem na głowie. Spełzłam na dół,
bardzo mozolnie. I w kuchni zastałam Marjorie, stawiającą dwa parujące kubki na
stole. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się życzliwie, znów odwzajemniłam, choć
cztery razy bardziej pusto.
- Dobrze się czujesz? – spytała, siadając naprzeciwko mnie.
– Bo wyglądasz nie najlepiej.
- Czuję się przeciętnie – odparłam wymijająco, sięgając po
cukierniczkę. – Jakoś inaczej.
- Boli cię coś?
- Nie. Tylko dziwnie mi jest w tym domu teraz. Pierwszy raz
pojechał beze mnie. To znaczy pierwszy raz ja nie chciałam jechać z nim, żeby
nie było.
- Właśnie dlaczego nie chciałaś właśnie? Przecież nigdy nie
narzekałaś na te trasy.
- Bo nie ma tam na co narzekać, naprawdę. Rzecz w tym, że…że
po prostu z czasem staje się tam nudno. Nie lubię tak wciąż zmieniać miejsca
zamieszkania, a tam wciąż nowy hotel, wszystko inne. Stany to jeszcze, Europa
też. Ale dalej – nie. Dalej jest tragicznie, bałam się w ogóle na ulicę wyjść.
- Ja bym chciała zobaczyć Azję, wiesz… - westchnęła. Zawsze
mogłaby się ze mną zamienić, w razie co. Na pewno nikt by wtedy nie narzekał na
nudę, to byłabym w stanie zagwarantować. – Ale może dobrze, że raz zostałaś,
Madeline. Stęskni się za tobą.
- Mówisz?
- Przecież obie bardzo dobrze o tym wiemy!
- W sumie racja, masz rację, mamo… - Uśmiechnęłam się,
wyjmując łyżeczkę w kawy. – Uznałam, że posiedzę z Caroline. Jej teraz tam nie
ma kto pomóc, a naprawdę jest z czym pomagać. Zresztą ona by chętnie pojechała…
Właśnie, bez niej jest mi tam nudno.
- Co ty byś zrobiła, gdybyś jej nie znała...
- Siedziałabym dalej za ladą w sklepie White’ów w Cambridge
– rzuciłam sucho. To również było czymś, czego byłam pewna niemalże w stu
procentach. Nie wiem, czy dążyłabym wtedy do czegokolwiek. Nie miałabym z kim
tak się snuć po mieście, z kim planować życia. Nie spotkałabym jej. I
prawdopodobnie sama byłabym zupełnie inną osobą. Chociaż tego nie wiem. Może po
prostu potrzebowałabym więcej czasu na znalezienie tych zwyrodnialców. – Coś
bym robiła, mamo…
- Ja wiem, kochanie.
- Mogłabym na przykład wychowywać dzieci. Swoje. – Utkwiłam
w niej szare spojrzenie, zaczynając zarazem wiercić w niej psychiczną dziurę.
Ostatnio moje skłonności do poruszania najmniej odpowiednich tematów w najmniej odpowiednich chwilach znacznie się nasiliły.
Ostatnio moje skłonności do poruszania najmniej odpowiednich tematów w najmniej odpowiednich chwilach znacznie się nasiliły.
- Madeline, przecież… - westchnęła, nie mówiąc dalej nic.
Och, bo co by miała mi powiedzieć? – Wiesz, że…
- Nie, ja właśnie tego nie wiem. To jest niemożliwe, że
jakiś lekarz z Cambridge przekreślił moje wszelkie szanse na to, kiedy miałam
niespełna dwadzieścia lat! To jest po prostu, mamo, niemożliwe, ja w to nie
wierzę. Na pewno to nie jest prawdą. Dam sobie uciąć za to rękę, daję słowo.
Bardzo łatwo było mnie i wyprowadzić z równowagi, a przecież zawsze byłam spokojna, cicha.
Bardzo łatwo było mnie i wyprowadzić z równowagi, a przecież zawsze byłam spokojna, cicha.
- Przecież się staracie… - jęknęła. Była bezradna jak oni
wszyscy.
- I będziemy do skutku.
- Kochanie, ale od sześciu lat nic…
- Jestem jeszcze młoda.
- Ale on ma czterdzieści lat!
- Ale to nie on będzie rodził! – krzyknęłam, wstając od stołu.
– Nie on, tylko ja! I ja będę, jeszcze będę! Mam tylko trzydzieści lat, co to
jest!
Machnęłam ręką i
wyszłam szybko z kuchni, pomknęłam schodami na górę, trafiając znów do
sypialni. Nie byłam zła, a na pewno nie na Marjorie. Potrzebowałam tylko ochłonąć,
ten temat wzbudzał we mnie bardzo skrajne emocje, a ostatnio poruszałam go naprawdę coraz częściej. W tym momencie to ja naciskałam. Wiedziałam bardzo dobrze, że
on chce tego nic nie mniej ode mnie. Nagle to wszystko wydało mi się
absurdalne. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy powiedziano mi, że nie. Pierdolone
dziewiętnaście lat. Na świecie ludzie pokonywali beznadziejne choroby, budzili
się ze śpiączek, kiedy nie było już szans, robili przeszczepy serca. Potrafili
sprawić, by ktoś inny żył z nieswoim sercem. Kurwa! I na świecie kobiety
rodziły dzieci, których nie mogły mieć. Dlaczego więc ja miałabym nie wierzyć,
że też mogę? Mogłam. Oszukałam przeznaczenie, wyszłam za mężczyznę, do którego
zdjęć wzdychałam jako czternastolatka, podczas gdy on sam mógłby mieć każdą.
Przyczyniłam się do rozsławienia zespołu, który obecnie grał na największych
scenach świata. To ja wydobyłam dla nich złotą kartę. Geffen tylko im ją ode mnie
ewentualnie wręczył, cholera.
- Wróć do mnie, skończcie już te pieprzone koncerty… -
warknęłam, przykładając czoło do zimnej szyby, całej w kroplach nieustającego
deszczu. Odpaliłam papierosa, zaciągnęłam się nim jak rzadko kiedy. – Wróć i
dajcie sobie chwilę wytchnienia.
Caroline
kwiecień, 1991r.
Ktoś z nas zaczynał
wariować, popadać w obłęd.
- Nie pal już tyle, nie poznaję cię, Madeline – jęknęłam,
siadając na jednym ze sporych krzeseł, stojących na naszym balkonie.
- Daj spokój, nie jesteś lepsza – odbiła, strzepując popiół
do popielniczki, trzymanej przez siebie na kolanach.
- Papierosami nie poprawiasz raczej swojej sytuacji.
- Ta sytuacja mnie przygniata, Caroline. To chyba nie ma
jednak sensu. Może jestem akurat tym przypadkiem, z którym naprawdę coś jest
bardzo nie tak. Nie każdy ma tyle szczęścia. A ja chyba dostałam go już za
wiele, mimo wszystko.
- No wiesz? – Pokręciłam głowy, sięgnęłam po szklankę z
sokiem, stojącą przy mnie. Wiedziałam, że ten stół na balkon okaże się być
jednak dobrym pomysłem, nawiasem mówiąc. A wracając, upiłam łyk, odstawiłam
szkło na swoje miejsce, wsparłam się łokciami o podłokietnik i utkwiłam
spojrzenie w zrezygnowanej przyjaciółce. – Dee, weź… Proszę cię.
- Niektórych gór się nie przesunie, zostawmy to już. –
Zwróciła lekko twarz w moją stronę. – Ani on, ani ja. Nie mamy już siły. Nic na
siłę.
- Dlaczego nie pójdziesz do lekarza? Nie porównuj takiego z
Cambridge do takiego nowojorskiego. Jeszcze ponad dziesięć lat. Wiele się
zmieniło. Mogło na pewno.
- We mnie? – prychnęła.
- W medycynie. W pewności. Sprawności tego wszystkiego. Może
coś jednak, Dee. Co ci szkodzi?
- Wiem, co mi powie. Nie wierzę im. Nie chcę tam iść.
Wstydzę się. – Położyła głowę na stole, westchnęła głośno.
Wszystko tonęło w
czerwonym świetle zachodzącego słońca. Mieliśmy wyjątkowo ciepły kwiecień, co
mnie bardzo cieszyło. Po nim miał nadejść maj, a ten miesiąc od dawna był dla
mnie szczególnym okresem w roku. Nie miałam chyba żadnego złego wspomnienia,
które łączyłoby się z nim. Ten też miał być cudowny, nic nie wskazywało, by
było inaczej. Ostatnio wszystko układało się nad wyraz dobrze, przynajmniej u nas. Steven nie miał
z chłopakami żadnych zobowiązań względem zespołu, nie nagrywali, nie jeździli w
trasy. Siedzieli w domu, przypominając sobie, jak wygląda życie poza pracą. A
wbrew wszystkim pozorom, ich była męcząca bardziej niż mogłoby się wydawać. Tyler
naprawdę wrócił do rodziny, a ta wiedziała, że go ma. Byłam szczęśliwa. Dzieci
śmiały się bez przerwy, kiedy on z nimi był. I aż wstyd jest mi się przyznawać,
że panował nad nimi lepiej ode mnie. To jest po prostu niewyobrażalne, haha.
Dwa trzyletnie stwory, jeden nieznacznie starszy. Byłam jednak z siebie dumna,
w końcu to ja wychowywałam trójkę tak bardzo niesfornych dzieci. I wiem, że bez
Dee chyba byłoby mi ciężko. Czasem, kiedy ojciec uciekał, a matka już nie miała
płuc – przydawała się taka nieposkładana ciotka Wakeford. Suzanne dyktowała, co
robić, David używał swoich argumentów, a Madeline na wszystko się zgadzała,
kręcąc się z ich dwójką po całym domu albo i poza nim. I nadal to jej ufałam
bardziej niż Stevenowi, nie oszukujmy się.
Zasługiwała na
dzieci, ja byłam tego pewna. Ale świat nie jest sprawiedliwy i w życiu nie ma
zasad, którymi siły wyższe się kierują. Jakie siły, myślałam z czasem. Z czasem
coraz częściej.
Powiedziała, że się
poddaje. Nie wierzyłam jej, nie było opcji, bym uwierzyła. Ale jednak wszystko
ucichło. Zamilkła po tamtej rozmowie i nie mówiła już o swoich niedoszłych
dzieciach. Tak je kiedyś określiła, to bolało nawet mnie. W końcu miałam w niej
siostrę. Ale zamilkła, a ja nie mówiłam też nic, by jej nie drażnić, zresztą i
tak nie wiedziałabym, co mówić. Marjorie od zawsze wolała trzymać się z dala od
tego tematu, nawet nie wiem, czy kiedykolwiek chciała mieć wnuki. Najpierw
Madeline była za młoda, by o tym myśleć, później lekarz powiedział, co
powiedział. Pamiętam, że przez pierwsze lata spływało to po Dee. Nie ruszyło
jej ni trochę. A nawet się w pewnym sensie i ucieszyła. Rozumiałam ją, szczerze
mówiąc. Kiedy byłam nastolatką, marzyła mi się taka chwilowa bezpłodność,
jakkolwiek koszmarnie to nie brzmi. Ale, tak na chłopski rozum, to byłoby
praktyczne. Już dla mnie jak dla mnie, ale dla całej rzeszy innych dziewczyn,
które chciały po prostu się zaspokoić, a nie od razu bawić się w matkę. Żadna
filozofia… Wracając do Marjorie – nie sądzę, by przepadała za dziećmi. Nigdy
nie widziałam jej chwalącej pociechy znajomych. Nie zachwycała się nimi. Susie
i David stanowili wyjątek, w końcu moje, ha. Nie miałam, oczywiście,
wątpliwości, że pokochałaby swoje własne wnuki nad życie. Ale ona nie była z
tych matek, które naciskałyby na swoje dzieci o własne. Margie była specyficzną
kobietą i przebojową w swym zastaniu, cóż. Utknęła z mężem w końcu lat sześćdziesiątych, a w ich domu na obrzeżach Nowego Jorku było chyba jeszcze
spokojniej, jak w tym w Anglii. Jak to robili?
- Mama nawet nie wie, że najpopularniejszym albumem roku
jest album naszych chłopaków – śmiała się Dee, kiedy w osiemdziesiątym siódmym
„Permanent Vacation” biło wszelkie normy popularność wśród nowości. – Ale
kazała im pogratulować.
Byli dziwną rodziną. Przez
lata nie byli nią wcale. Chyba wszyscy musieli dojrzeć – udało się. Dobrze.
Miałam jeszcze nadzieję, że moja Norma z Willem też jeszcze dojrzeją rzeczywiście. Bo ja
chyba już…
Joe
grudzień, 1991r.
- Czuję się nagle taki… Aż nie wiem, co robić – powiedziałem
którejś nocy, kiedy Madeline akurat weszła do sypialni, a ja siedziałem na
łóżku z jedną gitarą na kolanach, drugą leżącą na dywanie.
- O świętach myśl – rzuciła, zarzucając zarazem z siebie
ręcznik. Jawna prowokacja, wiedziałem o tym, starałem się…ignorować. Oszukać
samego siebie. Bezskutecznie.
- Do świąt jeszcze cały miesiąc…
- Dwadzieścia trzy dni, Anthony, to wcale nie tak dużo, jak
się wydaje.
- Nie mam co robić, to jest dla mnie cała wieczność, kochana
– westchnąłem, spoglądając na nią kątem oka.
- To pomyśl sobie, co ja musiałam przeżywać, kiedy miesiąc
sama siedziałam, a ty w Australii… - mruknęła, siadając za mną; poczułem jej
głowę na swoim ramieniu. – Tyle czasu
sama…
- Ubrałaś się chociaż?...
- Niestety tak.
- Nie przemyślałaś tego, co? – Pokręciłem głową, podniosłem
się z łóżka i wziąłem obydwie gitary, oparłem je o ścianę. – Wiem, że nie
zresztą, nie odpowiadaj.
- Nie miałam nawet takiego zamiaru – zaśmiała się;
odwróciłem się i zobaczyłem ją, przerzucającą kartki jakiejś gazety.
- Ja jestem dla ciebie już naprawdę tak bardzo
nieinteresujący?
- Może nie aż tak, ale twoje czasy świetności chyba minęły… - Uśmiechnęła się, wciąż na mnie nie patrząc.
- Ty jesteś niemożliwa! – Usiadłem przy niej, zabierając jej
bezceremonialnie gazetę. – Co masz na myśli, mówiąc o czasach mojej świetności?
- Siedemdziesiąty pierwszy i osiemdziesiąty siódmy. Gdzie w
tym pierwszym wyglądałeś jak najmniejsze chuchro na świecie, a teraz mógłbyś
ich wszystkich zmiażdżyć, wiesz?
- To źle? – spytałem, kładąc jej rękę na udzie.
- Nie, no nie…
- Nie narzekaj, co?
- Nie będę, tylko takie moje spostrzeżenia – mruknęła,
całując i kładąc się, pociągnęła mnie za sobą.
- Weź już lepiej nic nie mów.
- Przepraszam…
Przeprosiła. Nie mogę
powiedzieć, że tego nie zrobiła. Nie miałem już nic do zarzucenia.
***
Sylwester
dziewięćdziesiąt jeden. Spędzaliśmy go w Los Angeles, zostaliśmy zaproszeni na
imprezę noworoczną, organizowaną przez MTV. My, cała rzesza innych. Celebryci.
Zgodziliśmy się, wspólnie z chłopakami uznaliśmy, że głupio byłoby odmówić
jeszcze tego, skoro i tak ten rok przesiedzieliśmy w jednym miejscu, nie grając
praktycznie nigdzie. Nie mogliśmy przecież dać puścić się w niepamięć po raz
kolejny. A tak była okazja pokazać się gdzieś, dać znać, że żyjemy. Może i
wspomnieć, że zaczęliśmy myśleć o nowej płycie. Poza tym każdy nas zachęcał, by jechać. Collins przede wszystkim.
Madeline nie była
szczególnie zadowolona, kiedy dowiedziała, się gdzie owa impreza będzie miała miejsce, ale na szczęście
obdarzono mnie jakimś darem przekonywania. Wiedziałem, że była raz w Los
Angeles i że to miasto wcale nie zrobiło na niej tak piorunującego wrażenia, jakie
robiło na połowie świata. Poleciała tam kilka lat temu z interesem, o którym ja
dowiedziałem się dopiero po jego rzeczywistym dobiciu. Dowiedziałem się razem z
resztą świata, szczerze mówiąc. Gdzie ja bym się spodziewał, że moja żona zmusi
Davida Geffena do podpisania kontraktu z kalifornijskimi szczeniakami, które
okażą się być największym rockandrollowym objawieniem lat osiemdziesiątych? Nigdy,
za nic. Ale za tym idzie tylko pewność, że i jej daru przekonywania nie
poskąpiono. Niewątpliwe, wciąż mnie tym poskramiała. A ja głupi się jej
dawałem, chociażby dla świętego spokoju.
Na miejsce dotarliśmy
dwudziestego dziewiątego grudnia, Los Angeles nie wiedziało, jak naprawdę wyglądają
święta. Zimę znało ze zdjęć. Zamiast śniegu miało hektolitry deszczu, odniosłem
wrażenie. Szare niebo, wszystko mokre i dekoracje bożonarodzeniowe, jeszcze nie zostały zdjęte, naturalnie. Zatrzymaliśmy w wyjątkowo stonowanym, prestiżowym i strojnym
hotelu Millennium Biltmore, gdzie przyjęto nas wyjątkowo szybko i bezboleśnie.
Tak też minęły dwa kolejne dni.
Snuliśmy się w
dwójkę, ja z nią, po mieście, zatrzymując się co kilka kroków, bo autograf,
czasem i zdjęcie.
- Ty jesteś prześliczna, chcę mieć zdjęcie z waszą dwójką! –
oznajmiła podekscytowana nastolatka, która złapała nas, kiedy akurat
przeszliśmy gdzieś na drugą stronę ulicy. – Zjawiskowa, nie zmieniłaś się nic...
Słuchałem tej
rozmowy, trzymając wciąż w dłoni nasze-jej złote „Permanent Vacation” z kilkoma
zdjęciami w środku, podpisałem się na kilku z nich, wedle życzenia rudej
dziewczyny. Młoda jakby o mnie zapomniała, skupiła się na Madeline, którą
zaistniała sytuacja wprawiła w osłupienie. Została zalana falą pytań,
komplementów, wyznań. Nawet ja tak nie miałem.
- Co ty w sobie masz, kobieto, od lat się zastanawiam… -
mruknąłem, kiedy w końcu odkleiliśmy się od kalifornijskiego towarzystwa,
ruszyliśmy dalej przed siebie. Pocałowałem ją w czubek głowy, wsunęła dłoń do
tylnej kieszeni moich spodni.
- Nigdy się nie poznamy, Perry – odpowiedziała cicho,
uśmiechając się zadziornie.
Stała się
delikatniejsza. Zawsze była jak biała róża kołysana przez wiatr. Ale od
jakiegoś czasu była jakby z porcelany. Wszystko, co robiła, robiła z nadludzką
precyzją i ostrożnością. Śmiała się. Przelewała na mnie jeszcze więcej uczucia.
Wciąż się tuliła, wciąż całowała. Wchodziła na mnie przy każdej możliwej
okazji. Śmiała się, śmiała się bez przerwy. Czarowała mnie jak nigdy, gdybym
nie był jej mężem, a zobaczyłbym ją taką właśnie wtedy po raz pierwszy –
zakochałbym się z miejsca. Wiedziałem o tym.
Trzydziesty pierwszy nadszedł.
Trzydziesty pierwszy nadszedł.
- Coś ty jej zrobiła? – spytałem szeptem Caroline, która
akurat wyswobodziła się z objęć Tylera. Zanim odpowiedziała zdążyłem dokładnie
jej się przyjrzeć: i ona wyglądała zjawiskowo. Kremowa, rozkloszowana sukienka,
prawie do kolan, wysokie buty. Niewinna twarzyczka, przysłonięta przez
orzechowe loki. Nie było mowy, by była po trzydziestce. Miała dwadzieścia pięć
lat góra. Uśmiechnąłem się.
- Chciałam spytać cię o to samo. – Mrugnęła, odbierając ode
mnie zapalniczkę, którą trzymałem wciąż w dłoni. – Ale zakładam, że nie wiesz,
skoro mnie pytasz.
- Nie mam pojęcia.
- Ale to nieważne. Nie zmieniajmy jej, z uśmiechem jej do
twarzy. Może teraz już nie zapomnimy, jak wtedy pięknie wygląda.
Skinąłem głową, miała
rację.
- Widziałaś ją?
- Wyszła przed chwilą do ogrodu z Terry.
- Dzięki, kochana. – Ucałowałem ją w dłoń; nazwała mnie głupim, zaśmiała się, po czym ja zniknąłem
wraz z elegancką szklanką whisky za oszklonymi drzwiami, prowadzącymi do
ogrodu.
A w ogrodzie zastałem
więcej ludzi, jak w środku. Pokręciłem bezradnie głową, dopiłem alkohol. I
zobaczyłem ją, jednak jak ja mógłbym jej nie dostrzec? Siedziała na jednym z
murków, patrząc w niebo. Szybko podszedłem do niej, usiadłem obok; spojrzała na
mnie kątem oka, ale nie powiedziała nic. Uśmiechnęła się lekko. Dochodziła północ,
wszyscy wokół się śmiali, rozmawiali. Zapomniałem, że na dobrą sprawę był
środek zimy. Tutaj tego nie czuć.
Jeszcze po kilku kieliszkach i wśród tłumu. Nad nami migotały tylko lampki na
szczytach wieżowców i te na skrzydłach przelatujących samolotów. Gwiazdy za
chmurami, zaczynało znów lekko kropić, ale kto by o to wówczas dbał?
- Nie pijesz? – szepnąłem, całując ją w kark.
- Nie mam ochoty… - odparła, oparła swoją głowę o moją.
Czarna sukienka z
obcisłym tułowiem bez ramion i luźnym dołem spływała do samej ziemi. Plecy
zakrywały jej tylko ciemne włosy i cienka, czarna chusta. Rdzawa biżuteria,
miała ją wszędzie. Idealnie czarne paznokcie błysnęły raz po raz. Wyglądała
niesamowicie. Wiedziała, że nie potrzebuje kolorów, by być zauważoną.
- Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, Madeline… -
powiedziałem.
I tylko jej uśmiech.
Niedługo po tym porwano nas w tłumy, symboliczne odliczanie. Tysiąc rażących,
sztucznych kwiatów, rozpalających niebo, przysłonięte chmurami. Naprawdę nie
czuliśmy już deszczu. Szampan, którego nie chciała. Większość naszych została
już w ogrodzie, my wróciliśmy na swoje poprzednie miejsce. Milczeliśmy, łasiła
się do mnie. Czułem na sobie spojrzenie Caroline, stojącej razem ze swoim mężem
i innymi przy stoliku dalej.
- Mogę ci coś powiedzieć? – wychrypiała uroczo moja,
spojrzała na mnie szarym spojrzeniem. Wielkie, wielkie oczy.
- W końcu – zaśmiałem się, posłała mi niepewny uśmiech na
odzew. – Śmiało.
Patrzyła na mnie wciąż,
otwierała i zamykała usta. Aż w końcu spuściła wzrok, pokręciła głową, zaśmiała
się krótko.
- W czas, bo w czas… - zaczęła w końcu, patrząc w niebo –
ale jestem w ciąży.
Śmiała się.
W czas, bo w czas.
Trafiały nas coraz
większe krople, wokół robiło się coraz głośniej. Nikt nie dbał.
Ja niczego nie słyszałem. I chwała Bogu za to.
Osiem lat temu
powiedziałem, że nigdy jej nie poznam. Nie pomyliłem się.
Pierwszy raz w życiu
się tu nie pomyliłem.
Nie wiem jak mam zacząć. Wiem tylko tyle, że powinnam już dawno leżeć w łóżku. Ostatnia spokojna noc. Ponownie czytałam ten rozdział na zajęciach jednak końcówkę zostawiłam sobie do domu, aby usiąść nad tym spokojnie. Och, myślałam, że go nie skomentuję, ale nie mogę zostawić tego rozdziału na dwa tygodnie bez słowa. No po prostu nie mogę. Bo przecież to jest takie piękne i urocze. Romantyczne... takie... sama nie potrafię znaleźć odpowiednich słów.
OdpowiedzUsuńChociaż właśnie zdałam sobie sprawę, że zabrakło mi tu jednego - Reakcji Madeline (ja już nie potrafię pisać o niej Dee) kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. No naprawdę mi tego brakuje... ale tak, nie wszystko jest dla nas. Mogę jedynie się domyślać jak to wszystko wyglądało.
Oczywiście, że myślę co mam napisać. Jednak trochę dziwnie się czuję, kiedy zdam sobie sprawę z tego, że gdyby nie moje marudzenie, to by tego rozdziału nie było. Och, Alu, naprawdę miałam taką moc sprawczą nad Twoimi decyzjami dotyczącymi tego opowiadania? Trochę ciężko mi w to uwierzyć, ale oczywiście ja się bardzo cieszę. W sumie, to mam ochotę otrzeć teraz łezkę wzruszenia. Wiesz, Alu? Ten rozdział jest mi bliski. Bardzo bliski... on jest dla mnie po prostu taki magiczny. Mam wrażenie, że tak naprawdę jest dopełnieniem wszystkiego. Chociaż nie wiem jakby się to opowiadanie skończyło jakbym tak nie marudziła, albo jakby się cuda nie stały. Jednak mam wrażenie, że byłoby jakoś tak pusto. Albo może i nie, bo może sama Madeline miałaby gdzieś sam fakt, że nie może mieć dzieci. Przecież tak naprawdę wszystko zależy od tego jak prowadzimy daną postać, prawda?
Powiedziałaś mi, że tu nie ma przypadków, więc nie napiszę, że wyszło coś przypadkiem. Och, przecież ja wiem, że wszystko było naprawdę bardzo zamierzone. Po prostu ja coś tu zauważyłam. Już nie chce mi się pisać o tych spełnionych marzeniach i tak dalej, bo kiedyś rozwodziłam się na ten temat. Po prostu... wyszedł tu bardzo istotny fakt jeśli chodzi o człowieka. Zmiana... Zmiana nastawienia do życia i w ogóle. To co się z nami dzieje na przestrzeni lat, to na co tak naprawdę nie mamy wpływu. Widzisz, napisałam, że nie potrafię określać Madeline słowem Dee. Już nie, bo ona już nie jest dla mnie tamtą Dee. Dee była dziewczynką, potem lekko zagubioną młodą kobietą, ale cały czas zostawała wariatką. Oczywiście co raz mniejszą, ale jednak... A teraz już nie. Ona jest już Madeline. Dorosła, ale przecież nic nie straciła ze swojego uroku. Wyobraziłam sobie ją jak siedziała na tym murku. Och, Alu ja tam naprawdę stałam obok i to wszystko widziałam. Może jestem za bardzo zmęczona, może po prostu siada mi na głowę, ale naprawdę tam byłam. I nawet nie ma tu już znaczenia fakt, że Joe opisał ją jako zjawiskową kobietę. Ja sama bym zauważyła dokładnie to samo. I mogę powiedzieć, że o ile Dee nie była dziewczęca. Zawsze kojarzyła mi się, albo z taką chłopczycą, albo z taką trochę przerysowaną laleczką. Oczywiście nie chodzi mi o samą mentalność. Mówiąc o tej laleczce mam na myśli ją kiedy miała ten naście lat i poszła zawrócić w głowie chłopakom. A potem w sumie nie zastanawiałam się głębiej nad nią. Ale teraz na pewno jest bardzo kobieca. W sposobie myślenia, i ogólnie... (Tak, tak, a tak naprawdę to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie. Każdy obraz. Magia słowa pisanego) Nie raz sobie myślę, że chciałabym być właśnie taką kobietą. Niby silną i niezależną, ale tak naprawdę nie potrafiącą żyć bez miłości. Och, wyobrażasz sobie Madeline po 30, która spotyka Dee przed 20 i mówi jej, że miłość jest piękna i naprawdę istnieje? Ciekawa wizja, prawda? Haha. ale może nie będę się nad tym rozwodziła. Tak naprawdę tyle chciałabym powiedzieć na ten temat, ale jakoś nie potrafię uporządkować wszystkich myśli. Ja po prostu tak bardzo się cieszę, że Madeline spełniła swoje kolejne marzenie... i chyba tak naprawdę nie będzie już szukała dziury w całym.
Miałam trochę utrudnione czytanie pierwszego fragmentu, bo siedziałam na zajęciach i powinnam robić schemat żywienia niemowląt. Taka ironia losu. No ale jednak jakoś się skupiłam na tym co miałam przed oczami. Wczoraj trochę sobie pogadałyśmy o absurdach w opowiadaniach i tych wszystkich śmiesznych wątkach, które bywają tak bardzo zabawne, że zaczynają robić się żałosne. Wiesz? Kiedy dziś czytałam ten rozdział, to doszło do mnie coś jeszcze. Rodzina... Mama, tata bohaterek i tak dalej. Tak naprawdę dość rzadko jest to ujęte w opowiadaniach. W sumie co się dziwić, kiedy mama jest ćpunką, albo nie żyje, a tata jest alfonsem, albo się go nie zna. I tak naprawdę najczęściej tej rodziny nie ma. Nie ma mamy, nie ma taty. I całe życie skupia się tylko na danym miłosiernym muzyku. I tak mnie uderzyło, że tu jest ta mama. I mimo tego, że jest ona dość ciężka, bo jednak już dobrze poznaliśmy Magie (chyba nigdy się nie nauczę pisać oficjalnej wersji jej imienia) to ona jednak jest, a sama Madeline przed nią nie ucieka. Chociaż uciekała, och, ale z innych powodów. I uderzył mnie ten fakt, że ta mama jest w domu z córką, kiedy ta zostaje sama, bo Joe wyjechał w trasę. I tak naprawdę pokazałaś tu coś bardzo ważnego. Już pominę ten fakt tęsknoty Madeline za Joe, że serce zadrżało mi na słowa, że ma wracać. Bo naprawdę wydzierał się z nich prawdziwy żal. Tęsknota, wszystko... taki krzyk bólu. A jednak tego nie pominęłam. Nie ważne. Dla mnie ważniejsza jest w tym fragmencie ta mama. Margie, która po prostu jest, chociaż bywa naprawdę ciężka. Która wspiera, chociaż może ma inne poglądy. Och, na pewno ma inne poglądy.
UsuńRozwalił mnie ten fragment:
- Przecież się staracie… - jęknęła. Była bezradna jak oni wszyscy.
- I będziemy do skutku.
- Kochanie, ale od sześciu lat nic…
- Jestem jeszcze młoda.
- Ale on ma czterdzieści lat!
- Ale to nie on będzie rodził! – krzyknęłam, wstając od stołu. – Nie on, tylko ja! I ja będę, jeszcze będę! Mam tylko trzydzieści lat, co to jest!
I tak naprawdę ten fragment doskonale pokazuje relacje jakie panują między tymi dwoma kobietami. Tak naprawdę nie trzeba nic tu ująć, ani nic dodać. Może na początku wydał on mi się być zabawny, bo uśmiechnęłam się do telefonu, ale potem zacząłem go głębiej analizować. Caroline przyznała, że Margie być może nigdy nie myślała o wnukach, może jej na tym nie zależy, być może tak naprawdę tego nie chce. Nie wiadomo. Z resztą ona miała problem z byciem matką, to rola babci też może ją przerażać. Nie wiem co dokładnie może siedzieć jej w głowie. I ten fragment doskonale to pokazał. Wszystko... ale jednak ona jest i będzie. Och, Alu, jak dobrze, że nie idziesz za tą śmieszną konwencją schematów.
Może tylko ja coś zauważyłam. Może tylko ja mam takie poczucie, bo jestem już stara i po prostu sama myślę o dzieciach, a czasami wpadam w paranoję. Nie ważne. Ale mam wrażenie, że z tego rozdziału wydzierała się taka... hm, jak to określić. Boże, naprawdę brakuje mi słów, bo chyba jestem naprawdę bardzo zmęczona. Głowa mnie napierdala, ale nie. Ja tu siedzę i piszę komentarz. Z tego rozdziału wydziera się taka tęsknota za dzieckiem. Tak naprawdę tęsknota za tym czego się nie miało, ale taka ogromna chęć, aby ten maluszek był. I ja nie wiem, czy miałaś taki zamiar, aby tak właśnie to napisać Alu. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że tak właśnie to napisałaś. Ale jednak ja to widzę. Tak, bo stara już jestem i widzę trochę inne rzeczy, niż młodsze dziewczyny, które tu zaglądają. Ha. Och, ale kiedy Caroline opowiadała o Madeline, która zajmuje się jej dziećmi... ja się zaczęłam zastanawiać jak tu Madeline może się czuć. Bo tak naprawdę to chyba nie było łatwe. Nawet jeśli to były dzieci jej... siostry. Ja tu nawet już nie będę pisać, że najlepszej przyjaciółki, bo przecież to o wiele za mało. I wyobraziłam sobie ją naprawdę szczęśliwą. Na dywanie z tymi bliźniakami. Szaleją, bawią się, ale Madeline ma w oczach ten smutek, może tęsknotę. Ja to naprawdę wszystko widzę. Rose, idź już spać.
Nie, nie idź jeszcze spać. Jeszcze masz tyle do napisania. Mam wrażenie, że będę pisała ten rozdział do rana. Dobra, w sumie mogę. Prześpię potem podróż w autobusie i minie mi o wiele szybciej.
UsuńMadeline i Anthony. Zastanawiam się, czy w życiu realnym istnieją takie pary. Czy w życiu realnym istnieje taka miłość. Dobra... dobra, istnieje. Ha, wiesz co Ci powiem? Czytam sobie tą książkę Duffa i jestem już na momencie, kiedy Susan pojawiła się w jego życiu... I Ci powiem, że tak naprawdę można pozmieniać imiona i wyjdzie coś bardzo podobnego. Ha. Ale do brzegu, do brzegu, bo naprawdę będę pisała ten komentarz do rana. Ja już czuję, jak oczy mi się same zamykają.
Oni są po prostu piękną parą. Chyba się powtarzam. Ale chuj z tym. Oni są piękną parą. I czasami uderzają mnie niektóre słowa. Czasami uderza mnie to na tyle, że ja sobie myślę, że to nie może przejść, ale jednak tu zostaje bez awantury. Tu mnie uderzyło "Niestety cię kocham" dobra, wiem, że takiego cytatu nie ma, ale chodzi o ten kontekst. Słowo "niestety" i dla mnie jest już to taki czynnik zapalny, który zaraz wybuchnie i tak dalej... Ale tu nie. Spokój i tak naprawdę nawet samo słowo wywołuje spokój. Oczywiście nie samo, tylko połączone, ale jednak. Chociaż ja tu patrzę pod kontem mojej Madison. Jakby Richie powiedział coś takiego, to by już wyleciał z domu na zbity pysk... i wiesz do jakiego wniosku doszłam? Naprawdę trzeba czuć się kochanym, naprawdę trzeba ufać, naprawdę trzeba być związanym ze sobą i tak dalej. Być po prostu jedna duszą, jednym ciałem i mieć tą pierdoloną jedność o której mówią w kościele, aby takie słowa nie były tym zapłonem do awantury. Tu jest już prawdziwa miłość, która tak naprawdę może pokonać wszystko. I nawet nie wyobrażam sobie, że miałaby się ta miłość kiedykolwiek wypalić. A wiesz, Alu? Teraz uświadomiłam sobie, że któreś z nich umrze jako pierwsze, a któreś zostanie samo. Tak, tak... bo ja nie mam już o czym myśleć. Naprawdę jestem zmęczona. Ale właśnie taka myśl pojawiła mi się w głowie i poczułam się przerażona, bo to będzie... straszne. Nie ważne, które z nich odejdzie pierwsze. Chociaż wolę sobie pomyśleć, że umrą sobie razem w jakiejś tam katastrofie lotniczej, albo wypadku samochodowym, albo coś... Dobra, stop. Już nic nie mówię. Koniec.
Och, Alu ja chyba nie raz pisałam Ci, że to opowiadanie jet piękne. Ale tak naprawdę czasami napiszesz taki rozdział, którym pokazujesz swoją prawdziwą klasę. Jest to jeden z tych rozdziałów. Taka wisienka na torcie. Kropka nad i. Jesteś naprawdę cholernie zdolna i naprawdę czasami myślę sobie, że się tu marnujesz. Och, bo przecież się tu marnujesz. Ale masz przed sobą jeszcze tyle czasu. Ja się chyba popłaczę z radości jak zobaczę kiedyś Twoją książkę, a mam nadzieję, że doprowadzisz mnie do takich łez. Czuję, że nawet Ci do pięt nie dorastam i tak naprawdę nigdy nie dorastałam. Ja bym mogła Ci się nisko ukłonić. Naprawdę... kiedy zaczynałam pisać swoje opowiadania, miałam swoje fascynacje literackie. Ale chyba żadna z nich nie wywierała na mnie takiego wrażenia. Nie było tu nikogo takiego przed Tobą na blogach i mam nadzieję, że już nikogo takiego nie będzie. Och, ja wiem, że Twoje poprzednie poczynania literackie czytałam jakbym chciała, a nie mogłam. Może trochę Cię ignorowałam. Dobra, nawet tak było, bo wtedy zajmowałam się czymś innym. A Ty sobie szłaś po tych szczebelkach na górę. I doszłaś tam, gdzie ja już nie dam rady się wdrapać. To opowiadanie jest po prostu mistrzowskie. Miało gorsze momenty, miało lepsze, miało najpiękniejsze. Przecież ja przy nim naprawdę płakałam. Pierwszy raz płakałam przy blogowym opowiadaniu. Pierwszy raz ktoś wywołał u mnie takie silne emocje...
Ech, piszę tak jakby to był ostatni rozdział, ale jakoś zebrało mi się na takie rozważania. Tak, a pod ostatnim nie będę miała co napisać. Smutno mi, że wszystko zbliża się już ku końcowi, ale wiadomo, że trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym.
UsuńJa to opowiadanie będę pamiętała do końca życia. Zostanie dla mnie szczególne.
Och, Alu, żegnam się na dwa tygodnie. Szkoda, że nie skomentuję w terminie następnego. Jakby coś, to będę dostępna na fb.
Pozdrawiam :*
przeczytałam wcoraj późnym wieczorem, ale już nie miałam siły na komentowanie. zauważyłaś, że zawsze tak teraz komentuję dzień po przeczytaniu? może potrzebuję trochę czasu, żeby przeanalizować to wszystko co u Ciebie się dzieje, bo ostatnio sporo :'))
OdpowiedzUsuńmyślałam, że ten brak potomstwa bardziej odbija się na Joe, w końcu on zaczął szybko tracić nadzieję, dopiero Steven jakoś go tam "motywował" i kazał brać się do roboty, Dee cały czas miała nadzieję i była pewna, że się uda. sześć lat i nic, nawet mama Dee dosyć sceptycznie do tego wszystkiego podchodzi. po tym rozdziale wnioskuję (po jego części :'))) że Madeline jest w dosyć słabym stanie psychicznym... nie dziwię się, tak bardzo chce mieć dziecko, lata mijają a tu nic, nie jedna kobieta by się załamała. trochę mi teraz przypomina moją Sherry, ale już Ci coś wspominałam o tym, kiedy tak obgadywałyśmy Łódź itd. :')) ale Caroline dobrze radziła z tym lekarzem. dziwię się też, że Dee nie załamuje się, kiedy patrzy na Caroline i jej dzieciaki, jak się z nimi bawi, karmi je, jak była z nimi w ciąży. wydaje mi się, że Madeline nie dawała tego po sobie poznać i cieszyła się szczęściem Caroline i Stevena, ale w głębi serca, w środku aż coś ją skręcało, że Caroline jest w ciąży (nieplanowanej w dodatku, bo jeśli dobrze pamiętam to nie planowali, ciąża była zaskoczeniem), a ona mimo starań - nic...
no właśnie, mama Madeline... hmm. ciężko mi tutaj mówić o tych relacjach matka-córka, tak samo było przy rodzicach Madeline. chociaż wcześniej u Dee było ok, było miłe ciasto, było przedstawianie Joe, a teraz...? Dee rozdrażniona, powarkuje na nią, mama też powinna okazywać jej jakieś wsparcie, wie, że jej ciężko, a ona: "on ma czterdzieści lat", "przecież się staracie, od sześciu lat nic" - to na pewno nie pomaga Dee. haha, nie zdziwiłabym się, jakby jeszcze tego samego dnia wywaliła jej walizki za drzwi i kazała wracać do domu, z Dee w sumie wszystko jest możliwe, jeszcze w takim stanie :'))
no i ta narracja Joe... jezu, to chyba jedna z najlepszych narracji, jakie tutaj przeczytałam. impreza z samymi sławami, Dee, która nie chce alkoholu, uśmiecha się tajemniczo do Joe... ten ogród... staram się to sobie wyobrazić. jest noc, te gwiazdy na niebie (czy tylko mi od razu skojarzyło się to z zaręczynami Stevena i Caroline?), Dee w pięknej sukni wygląda zjawiskowo, jak księżniczka i po takim czasie oznajmia w końcu, że jest w ciąży... a do Joe nic nie dochodzi. nie spodziewał się, to pewne, haha. jeszcze w takiej scenerii... od razu mi się to z jakąś bajką skojarzyło, naprawdę!
teraz mam tylko nadzieję, że u Dee nie pojawią się żadne komplikacje, żeby nie okazało się, że się cieszą, a tutaj... nic z tego. dlaczego ja w ogóle o tym myślę? ona musi mieć dzieci, zasługuje na to jak nikt inny, naprawdę. nie wiem czemu, ale pasuje mi do niej tylko córeczka, nie synek...
wspominałam Ci już o tym jak bardzo się śmieję, kiedy czytam o Susie i Davidzie? :')) mała Su i mały Dave. już wiem, dlaczego takie imiona. skoro to tacy mali dyktatorzy, to musieli mieć imiona po innych... hmm... drapieżnych bohaterach, hahaha! chociaż do Davida też Lars by pasowało... :'))
dziękuję za ten piękny rozdział, czekam na czwartek, a tym czasem idę skomentować Underground Queens! ♥
Hej, dëMärs! :) Szczerze mówiąc, przeczytałam od razu w czwartek, tylko potem ciągle coś mi wypadało. Ale jestem, jestem!
OdpowiedzUsuńCóż więc, powiem, że mamę Dee jeszcze niedawno całkiem lubiłam, a w tym jakoś mi nie podeszła. Wiem, że zaczęłam od dupy strony, ale muszę, po prostu muszę się wyglądać, haha. Naprawdę miałam Marjorie za fajną kobietkę, miłą, z klasą, która wspiera swą córkę. Myślałam, że to Madeline wszystko wyolbrzymia, szuka problemu w całym (tak właśnie sama mówiła o innych rzeczach; niekoniecznie o swojej rodzicielce). Miałam wrażenie, że na siłę próbuje sobie wmówić jakąś niechęć (brakuje mi słowa) ze strony matki. Ale dzięki temu rozdziałowi trochę Dee zrozumiałam i po prostu się we mnie gotuje od tego! Sama nie wiem, co tak negatywnie na mnie wpłynęło, nie mam pojęcia, co pani Wakeford zrobiła nie tak, nie wiem, nie wiem. NIE WIEM. Po prostu mnie ta kobieta wzburzyła do samej siebie. Gdzieś mam idealne śniadania, które Ona robi; to że niby przejmuje się Dee. Wiesz, zauważyłam lub po prostu tak mi się zdaje, że ona niespecjalnie chce, żeby marzenie Dee się spełniło. Bo o tym, że na wnukach jej nie zależy to wiemy. Podeszła do tego bez żadnych chęci, sceptycznie, bez wiary i wsparcia dla swojej córki. Nie wiem, wydała mi się tak sztucznie opiekuńcza. I... przestałam ją lubić. Serio.
A co do biednej Dee to jej współczułam. Było mi jej tak okropnie żal, serce się nad nią krajało. Z pewnością nie była w dobrej formie psychicznej, może trochę się wykańczała. "Może" - Zuza, naprawdę myślisz! NA PEWNO wykańczała ją myśl, że się nie uda. Ale zazdroszczę jej wiary w siebie, w nich, w ich wspólne możliwości. I jak zawsze jestem nią zachwycona. To najlepsza, moja ulubiona bohaterka w ogóle. Ideał, haha. Tak, już ideał. Wracając, po prostu mnie to wszystko zadziwiło, bo jednak wśród Susie i Davida, razem ze Stevenem i Caroline niby się cieszyła, przy innych była uśmiechnięta, a tutaj widać, że tak naprawdę była tym wszystkim wymęczona. Nie dziwię się. Pewnie miała ogromne wachania - między radością ze szczęścia Caroline a zazdrością może; między determinacją a upadkiem. Choć kto wie? Z nią nie wiadomo, może przez te sześć lat trzymała się na baczności, robiła dobrą minę do złej gry, może okłamywała siebie, a może miała takie załamania częściej. Nie wiem, nie wiem.
W głębi duszy zawsze myślałam, że to Joe nie chce uwierzyć in szybko się wykończy. I może tak było po części. Przecież on tracił nadzieję, mimo że Steven chciał go odratowywać. Może gdyby nie Dee to wcale by nie miał ochoty, w końcu lekarze... Ale przecież jego Madeline ma w sobie moce, magiczne śmiem twierdzić. Niemożliwym byłoby, gdyby się nie udało. Bo to nie miało prawa się nie udać. Zrozumiałabym w każdym innym wypadku, ale nie w tym. Nie w tym połączeniu. Co ja badań!? Nie z Madeline. Bez Madeline byłabym w stanie, bez - nigdy. Ale to dla Perry'ego też musiało być trudne - zostawianie jej w takim stanie; nie wierzę, że nie wiedział o jej stanie. Na pewno wiedział. Też był pewnie już na skraju.
Rozmowa przyjaciółek rozbiła mnie k rozkleiła do końca, naprawdę. To było tak smutne. Dee byłatak nieszczęśliwa, Caroline niepocieszona. Nie dało się nie przyjąć tego uczuciowo, to TRZEBA było przyjąć uczuciowo. Kocham te twoje rozmowy, ja je uwielbiam. Potrafię ssię rozpłynąć.
No a koniec? Miazga. Ja wiedziałam, że tutaj coś wydarzy. Nie wiedziałam tylko czy coś tragicznego, czy wręcz przeciwnie. Z pewnością miał być to moment wyjątkowy i taki też był. Ja... No, cieszyłam się z nimi. Ponownie rozkochałam się w Dee w ślicznej sukience, z czarnymi paznokciami pod gwieździstym niebem, wśród odliczanych liczb. Madeline oczarowała mnie swoją subtelnością, takim uroczym niezdecydowaniem. A Joe... haha, to się chłopak nie spodziewał! No i czekam, trzy mam kciuki.
Całuję, dëMärs!