czwartek, 30 kwietnia 2015

XXVIII: Znikaj stąd najlepiej

***

Caroline
maj, 1989r.

- Jakie ty masz dziwnie wspaniałe te dzieci – pisnęła po raz kolejny, spoglądając na bliźniacze rodzeństwo, siedzące na dywanie pomiędzy mną a nią. – Aż wierzyć mi się nie chce, że to twoje.
- Ciesz się, że siedzą z nami, bo bym ci aż coś powiedziała – mruknęłam zmordowana, posyłając jej równie mordercze spojrzenie. Wszystko się zgadzało. – Tym razem mnie uspokajają. 
- Oj, przepraszam. Przepraszam cię najmocniej. Mamo.
- Ty aż się prosisz o…
- ..Le…a… - Święty Panie.
 Zamilkłyśmy momentalnie, wlepiając oczy w Susie, wpełzającą na kolana swojej niewychowanej - bardzo! - ciotki. Dziewczynka nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, co zrobiła, ale my dwie bez wątpienia byłyśmy w szoku. Za każdym razem, kiedy małe wydobywały z siebie nieprzypadkowe i znaczące coś konkretnego dźwięki, my pękałyśmy z dumy, w tamtej chwili Leandra nawet bardziej ode mnie. Zresztą ja nie spodziewałam się, że mogłoby być inaczej. O ile „Dee” mieliśmy już opanowane do perfekcji, w „Joe’’ wystarczało samo „o”, przy „Steven” wypadały niezidentyfikowane zlepki liter, więc jasne, o kogo chodziło, natomiast „Caroline” było czarną, milczącą magią. Nie spodziewałam się w prawdzie cudów, w końcu David z Suzanne nie mieli nawet roku, ale czułam się niespełnioną matką, mając świadomość, jak bardzo namolnie własne dzieci mnie ignorują, nie próbując nawet otworzyć ust w celu wyduszenia z siebie cząstki mojego imienia. Musiałam zaspokoić się tylko „mama. I tak, pomijając mnie, brakowało już tylko Leandry, której to szczęśliwy dzień właśnie nadszedł.
 Podniosła Suzanne, która jednak nie pokonała kolan ciotki, na wysokość swojej twarzy i uśmiechnęła się dumnie. Mi zostało tylko pokręcenie z zażenowaniem głową. Ale jednak się wstrzymałam.
- Genialne dziecko – skomentowała moja przyjaciółka, przyglądając się z uznaniem to mnie, to mojej małej. – I śmiem twierdzić, że to ma po tobie, z całym szacunkiem do twojego…no.
- Ale to jest oczywiste, że po mnie mają inteligencję, klasę, błyskotliwość, wdzięk, takt, piękno wewnętrzne i uro…
- Urodę, kochana, to jednak mają chyba trochę bardziej ojca. A na pewno Susie. David jest bardziej do ciebie podobny i tak przy okazji, to wszyscy możemy ci dziękować, że są dwujajowe, bo inaczej byłby pewnie problem z odróżnieniem ich, jeszcze ja jak ja, ale ojciec by zwariował.
- Ty masz o nim za niskie mniemanie – stwierdziłam, przechylając głowę w bok. – Ale przecież są różnej płci, już nie przesadzajmy.
- Tak, to też prawda. Ale nie zapominajmy, że Steven akurat jest mistrzem w kamuflowaniu płci, więc może ma jakiś skrzywiony obraz i…
- Leandra, z tobą się po prostu nie da! – przerwałam jej, wybuchając przy tym śmiechem.
 Czasami z nią nie mogłam, raz jej nienawidziłam, innym razem ją kochałam, taka była, miałam słabość do takich ludzi. Wyłożyłam się na dywanie i, wciąż się śmiejąc, posłałam z dołu Lei karcące spojrzenie, którego realizm został pozbawiony, kiedy tylko w moich oczach zaczęły się aż gromadzić łzy. Po chwili usłyszałam już tylko jej ciche mruknięcie i poczułam na sobie łącznie kilkanaście kilo niepokojąco żywej wagi. Suzanne momentalnie dała cioci do zrozumienia, że chce do mamy, David od razu wlazł na mnie, sunąc z rozbawieniem do przodu, do mojej twarzy. Naturalną koleją rzeczy jest, że śmiejący się człowiek – trzęsie się. Porusza. Drga. Wykonuje nietypowe ruchy. W moim przypadku nie było inaczej, a dla moich dzieci moje telepiące się ciało było jak ziemia obiecana bądź też raj na ziemi. Żywa atrakcja i jeszcze w pełni bezpieczna. Kochająca, co więcej.
- Kura domowa kiedy przyjdzie?
- Ty weź uważaj, bo jak to usłyszy, to cię strzeli i tylko raz – wykrztusiłam, starając się spoważnieć, ale bezskutecznie. – Albo raczej zadziobie.
- Idiotka – parsknęła, szturchając mnie w bok. – Nie, ona paradoksalnie zaczęła po ślubie kwitnąć.
- A jak on zaczął!
- Jemu odwaliło po ślubie, ale nieważne  - zaśmiała się, po czym wróciła do początku. – To kiedy ona przyjdzie?
- Nie wiem, która godzina.
- Siódma. Za dwadzieścia.
- Czyli za dwadzieścia minut będzie.
- A ty dokąd znikasz? – spytała, uśmiechając się słodko. Doskonale wiedziałam, że za tym kryły się całe pokłady ripost i zabawnych, uszczypliwych uwag.
- Nigdy tego nie wiem – odpowiedziałam, siląc się na nutę tajemnicy, chociaż, z gniotącymi ci płuca i brzuch dziećmi, nie okazało się to takie proste. – I nie wiem, kiedy wrócę. Dlatego nam domu nie roznieście.
- Spokojna głowa, Caroline, pełna odpowiedzialność.
- Wy dwie i moje dzieci to nie jest pełna odpowiedzialność, Leandra, wybacz.
- A Joe?
- A nie wiem. Ja o nim w ogóle wiem tyle, ile powie mi na tajemnych spotkaniach, o których nie wie z kolei jego żona.
- Czegoż to ja się dowiaduję… - zagwizdała, co zaintrygowało Davida, schodzącego właśnie ze mnie, kierującego się w stronę Lei.
- Ja też wiem, że Tyler łazi z Dee, kiedy ja go nienawidzę. Czyli średnio raz na dwa miesiące. Mówi, że lubi jej słuchać, ale przeważnie rozumie ją kompletnie na wspak, jak powinien. I jakoś mnie to nie dziwi, Madeline nie umie z nim rozmawiać na dłuższą metę, z nim trzeba się posługiwać innym językiem niż z Perry’m.
- Mi też jest lepiej z Tylerem rozmawiać, tak swoją drogą.
- O – zaśmiałam się – no to mu przekażę, ucieszy się. Zwłaszcza, że dalej ma do ciebie żal.
- O Chryste…
 Niedługo później usłyszałam dobijanie się do drzwi frontowych, wiedziałam, kto przyszedł. Wstałam wolno z podłogi i podbiegłam do źródła hałasu, który drastycznie podniósł się wraz z wejściem Dee do środka. Pisnęła ona, zaśmiały się dzieci, westchnęła Leandra, a po niej i ja. Zarówno David, jak i Suzanne, byli tak zakochani w Madeline, że nie potrafiłam tego pojąć. A kiedy zostawali tylko ze swoimi nietypowymi ciotkami, zapominały, że mają jeszcze jakąś mamę, której imię było jak najbardziej zbędne, naturalnie.
 Nie powiedziałam już nic, kiedy Dee wkroczyła do salonu, ja mogłabym zniknąć. Dzieci były w siódmym niebie, a ja spokojnie powędrowałam na górę, do sypialni i w końcu do garderoby. Na takie wyjścia ze Stevenem i tylko z nim zawsze brakowało mi pomysłów na stylizacje. Chciałam przy nim wyglądać inaczej, tylko dla niego. Rzadko kiedy mieliśmy spokój. To zrozumiałe. Niestety, ale wiedziałam. Powoli jednak się przyzwyczajałam, haha. I minusem jeszcze było to, że nigdy nie mówił mi, dokąd idziemy. I ja nigdy nie wiedziałam, jak się ubrać, co zrobić z samą sobą w kwestiach wizualnych. Tym razem nie było inaczej, stałam bite dziesięć minut przed szafą, oddzielając wzrokiem rzeczy jego od moich, niezupełnie skutecznie zresztą. A finalnie i tak uznałam, że nie mam już na to siły, nie dzisiaj. I tak go nie skompromituję, sam robił to wystarczająco dobrze.
 I w tym oto akcie desperacji wbiłam się bezproblemowo w obcisłe, jasne jeansy z wysokim stanem, w które włożyłam białą, cienką koszulę. Złączyłam to czarnym, grubym paskiem. A kręcone włosy spięłam w luźny kok, usta pociągnęłam mocną, czerwoną kredką. Oczy zawsze były idealne, śmiem twierdzić. Chociaż wiedziałam, że dłuższe rzęsy sprawiały, że ten gubił się w moim granatowym oceanie.
- Wiesz, że zawsze cię ratuję… - zaśmiałam się do swojego odbicia w lustrze. Dostałam kiedyś od niego srebrny zestaw biżuterii, jakoś nie było wcześniej na niego okazji. Właśnie nadeszła. Ucieszy się, założyłam wszystko. – Chyba, że i ja się zapomnę.
 Wzięłam z komody czarną kopertówkę i wyszłam z pokoju, zbiegłam na dół. Nie żegnałam się z dziećmi, były zbyt zaaferowane słuchaniem bajki, jaką kleiły nawzajem Dee z Leą, pełna improwizacja. Nie miałam serca im tego przerywać. Pomachałam tylko do Madeline, która akurat skierowała wzrok w moją stronę, uśmiechnęłam się do niej promiennie. Odwzajemniła gest, a ja wsunęłam stopy w czarne szpili i zniknęłam na dobre. Akurat idealnie wtedy, kiedy pod dom zajechała pierońska miłość mojego życia. Pokręcił z uznaniem głową, uśmiechnął się zawadiacko. A ja posłałam mu dziewczęcego całusa, podbiegłam do samochodu. Wiedziałam, że będzie cudownie.
 Zaraz po tym zniknęliśmy już razem. Na zawsze tacy. 

***

- Nie wiem, czy my słusznie postąpiliśmy, zostawiając młodych samych z nimi – zaśmiał się, obejmując mnie w talii. Przy okazji.
- Nie wiem, czy słusznie postąpiłeś, płodząc te dzieci, mając świadomość, na jakich rodziców ich skażesz – odparłam, uśmiechając się do niego.
- To jest co innego!
 Jasne. Jasne…
 Nie wiem, dokąd nas przywiało. Byliśmy na prawdziwych obrzeżach miasta, jeszcze jego żywej części. Maj był piękny, znów. Mieliśmy bez wątpienia szczęście do tego miesiąca. Spojrzałam ku górze, jakże różniło się to niebo, które tak utkwiło mi w pamięci. Wtedy widziałam tylko granat i same gwiazdy. Było ich tak wiele, a wszystkie takie różne. Sama się sobie dziwiłam, że zwróciłam uwagę na coś tak błahego, przynajmniej zawsze miałam takie szczegóły za błahostki. Nie przepadałam za nocą, nie miałam zbyt wielu znaczących wspomnień, które mogłyby dodawać mi jej uroku. Zawsze było mi bliżej do dnia, do palącego słońca. Jasności, wtedy czułam, że żyłam. I kiedy wyjeżdżałam z Cambridge, byłam taka szczęśliwa. Zostawiłam tę ponurą deszczową krainę. W rezultacie jednak okazało się, że Nowy Jork nie jest jakoś szczególnie lepszy. Ale na pewno miał dla mnie znacznie więcej możliwości. Tak kiedyś myślałam. A kiedy w osiemdziesiątym czwartym byłam w gorącej Kalifornii, w Oakland, gdzie załapałam się na pierwszy koncert Aerosmith, podczas gdy Madeline zaciągnęła Leandrę na ich backstage w moim mieście... Pamiętam, że po powrocie pomyślałam, że tak zapewne wygląda część codzienności życiowego straceńca, ale jak widać – pomyliłam się.
 W moim mieście stało się bardzo wiele. A ta kolejna majowa noc, osiemdziesiąt dziewięć tym razem, przywiodła do mnie wszystkie chwile, które minęły. Pewnie bezpowrotnie. Ale może to i dobrze, nie chciałabym popadać w rutynę.
- Jakie spokojne jest to wszystko, aż ciężko mi uwierzyć, że to Nowy Jork – powiedziałam cicho, wtulając się w bok mężczyzny.
 Nie odpowiedział mi, ucałował tylko moje wyjątkowo bardzo mocno skręcone, spięte loki. Szliśmy dalej. Tamtej nocy rozeszłam się we wszystkie strony.
 Od zawsze w moich kręgach Nowy Jork wzbudzał dziwne poruszenia, jakby wszyscy marzyli tylko i wyłącznie o tym mieście, a ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego tak jest. Po głębszej analizie doszłam do wniosku, że ten amerykański szał wśród nas, prostych, ale prawdziwych, Brytyjczyków, rozpętała kobieta, która zawsze była odmienna i nigdy nie jedną z nas. Claudette Moliѐre. Matka Leandry zrobiła coś bardzo nieoczekiwanego wobec nas wszystkich, z dnia na dzień pomiędzy nią a moją matką, matką Dee, wyrósł mur, który nie został pokonany przez bardzo długi czas. W zasadzie nikt nigdy nie próbował nawet się przez niego przebić, po prostu sam się rozpadł. Ileż można? Kiedy wyszło na jaw, że Claudette wraz z rodziną wynosi się z Anglii do Stanów Zjednoczonych, całe nasze zintegrowane społeczeństwo zamilkło, nikt nie uzyskał racjonalnej odpowiedzi na pytanie, co tak nagle skłoniło ich do takiej drastycznej przeprowadzki. Całe życie matka Lei pluła na Amerykę, aż nagle oznajmiła, że tam ich nowy dom. Rozleciało się u nich wszystko, nawet rodzina. Ojciec w Bostonie, matka z dziećmi w Nowym Jorku. Leandra najpierw popłakała z rozpaczy, że straciła wszystko, co miała, a potem oszalała ze szczęścia, że zyskała taką masę nowości i luksusów. To było do przewidzenia, tak zakładałam. Dlatego coś się we mnie ścisnęło, kiedy podczas jednej z naszych rozmów, ona tak zwyczajnie zeszła na temat dzieciństwa i Cambridge. Nigdy o tym nie mówiła. Myślałam, że zapomniała. A ona nigdy tego nie zrobiła. Ona… Chociaż może nie teraz mi się na tym rozwodzić.
 W siedemdziesiątym siódmym siedziałam na polanie za miastem razem z młodą Dee, naszym Axonem, starymi znajomymi – Gregiem, Nicholasem i Annie – oraz z moim Peterem. Lato było wyjątkowo gorące, zważając na to, iż o Anglii mowa.
- Wiemy coś o Moliѐre? – spytał nagle młody Firby, wrzucając peta do pustej butelki po piwie.
- Coś sobie tak o niej przypomniał? – odparowała od razu Dee. – Przecież jej nie znałeś. Praktycznie w ogóle.
- Nie, no nie przesadzaj.
- I tak za młoda dla ciebie – zaśmiał się Jasper, odpalając kolejnego papierosa.
- Odezwał się… - parsknęłam, zabierając przy tym wdzięczy uśmiech starszego blondyna. – Wiemy tyle, że już za nami nie płacze. Już o nas tak nie myśli. Teraz mieszka w Nowym Jorku. I nie ma się nad czym rozczulać.
- Ja się nie dziwię, że nie marzy o powrocie.
- Może i ty się stąd wyniesiesz?
- Ta, niby za co.
- Jakbyś się zawziął, to byś się dorobił i miał za co, chłopczyku – wtrącił Nicholas, szturchając lekko Axona. – Nie ma w życiu nic za darmo.
- Tyle wiem, Hopkins – warknął. – Na twoim miejscu bym nic nie mówił. Gdyby nie warsztat ojca, nie byłbyś taki cwany.
- Nie pluj się tak.
- To ty się hamuj, bo…
- Dobra, już – przerwałam im –  nieważne. Hopkins ma rację, niezależnie od sytuacji, więc zostawmy to. – Spojrzałam po wszystkich, skinęli głowami. Uśmiechnęłam się do nich pogodnie i uniosłam brew, położyłam się na trawie, kładąc przy tym głowę na kolanach Firby’ego. – Ale wiecie, ja wam powiem, że też rozumiem Leę, bardzo dobrze rozumiem…
- A ty co, Hadley? Kiedy uciekasz? – spytała Annie, puszczając do mnie oczko. – Bo kto jak kto, ale ty chyba nie zgnijesz w tym miejscu.
- Kiedy uciekam? Chciałabym powiedzieć, że na dniach. Ale jeszcze nie, jeszcze muszę chwilę poczekać…
- A dokąd celujesz?
- Myślałam chwilę o czymś naprawdę egzotycznym – zaśmiałam się. – Ale pomyślałam później, że gdzie tam. I chyba idę po banałach. Stany.
- I co byś tam robiła?
- Żyła pełną piersią, Hawk.
- Ona sobie wszędzie da radę… - dotarł do mnie cichy głos Madeline.
 Podniosłam się momentalnie i spojrzałam na młodą, patrząca zaś na mnie, uśmiechającą się blado. Już wtedy wiedziałam, że nie będzie chciała, bym wyjeżdżała, ale i tak będzie mi tego gorąco życzyła. Wiedziałam, dlaczego.
- Ale bez niej nie pojadę. – Nachyliłam się w stronę przyjaciółki, pocałowałam ją w policzek. – Nie ma szans.
- Nie dziwi nas to szczególnie, Hadley, wiesz… - skomentował Jasper. – Też ci mówiłem, że wyjdziesz.
- Wszyscy o tym wiedzieli. Nic nowego. Tylko ewentualnie moi rodzice mogą wyjątek stanowić.
- Puszczą cię?
- Będę się prosiła o pozwolenie na ciekawsze życie?
- To jest ona! – zaśmiał się Peter, nie odrywając ode mnie swoich piwnych oczu. – Petarda, rozniesie wszystko i wszystkich. Kiedyś nam jeszcze pokaże.
- No wiesz…? – Posłałam mu piękny uśmiech, odsłaniając przy tym białe kły. – Ale chyba masz rację…
- I skromna, jak zawsze!
- Dobra, dobra, znamy ją przecież – wtrąciła znów Annie, zabierając Gregowi piwo i upiła łyk – ale powiedz nam, co dokładnie cię interesuje.
- Marzy mi się ciepło – zaczęłam, spojrzałam w niebo. – Tylko że… Najkorzystniej byłoby mi jednak gdzieś na wschodzie. Na willę w Los Angeles pozwolę sobie tak w okolicach…trzydziestki. Ja też będę musiała się dorobić. – Spojrzałam rozbawiona na Jaspera, kręcącego z żalem głową. Uśmiechnął się słabo.
- Nowy Jork!
- Na przykład Nowy Jork. Lea by mnie przyjęła…
- To miasto jest moim marzeniem, tam bym się urodził na nowo, przyrzekam – westchnął Firby, zakładając na nos moje okulary przeciwsłoneczne. – Zajebiście. Kiedyś też tam pojadę.
 I tak dalej. Tak wyglądał statystyczny dzień mojego dawnego życia. Nie działo się nic spektakularnego, snuliśmy się stałą grupą po mieście, po naszej okolicy, w końcu po pustkach za Cambridge. Aż nastał mój czas, kiedy uciekłam i ja, jak powszechnie było wiadomo już od wielu lat. Niedługo po mnie z kraju wylecieli i rodzice mojej Madeline. A potem wszystko się zatrzymało. Jakby wszystkie drogi do rzekomego Nowego Świata zostały zamknięte. Dopiero po kilku latach pękło coś ostatecznie i pojawiła się Dee. Nic już nie zostało za nami, można by rzec. Zarzuciłyśmy stary kontynent na rzecz czegoś obcego i zupełnie odmiennego dla nas. Jasper został w Anglii na zawsze. Greg, Annie i Nicholas nie skosztowali życia z marzeń na dłuższą metę. A Peter kursował miedzy światami. W końcu miał złotą matkę i nie można temu przeczyć.
 A ja wiedziałam, że o ile Lea pokochała nowe ziemie ponad wszystko i, pomimo wspomnień, nie wróciłaby już do Anglii, o tyle ja nigdy tego nie poczuję. Nowy Jork był niesamowity, było jedną ze stolic świata. Każdy stan był inny, zupełnie jak kolejne państwa, choć wciąż jedno. Ale z biegiem lat coraz bardziej zaczęło do mnie docierać, że tęsknie. I obiecałam sobie, że pojadę kiedyś do domu, by zostać tam przez nieokreślony okres czasu. Tylko nie wiedziałam, kiedy to zrobię. Chyba bałam się wracać znów tam, skąd naprawdę pochodzę. Przecież kiedyś chciałam się tego wyrzec…
- Księżniczko… - szepnął mi do ucha, spadł na mnie jakby potężny głaz. Zapomniałam o bożym świecie, znów miałam dwadzieścia lat. Gdzie byłam? Co się stało? – Słuchasz mnie?
- Słucham! – Otrząsnęłam się. – Steven, słucham. Przepraszam. Zapędziłam się ze wspominankami…
 Spojrzałam znów na niebo. I na tym widziałam tylko granat okryty ciemniejącymi chmurami, samolotowe światełka błyskały gdzieś daleko, myląc tym gwiazdy. Nigdy nie potrafiłam ich odróżniać… A z nami cała armia sztucznego światła, bijącego ze szczytów nowojorskich wieżowców. Wychodziło na to, że ta noc różniła się od tamtej prawdą. To wszystko było sztuczne…
- Chętnie posłucham. – Uśmiechnął się. – Chyba mnie tym zaszczycisz?
- Oczywiście. Jeśli chcesz…
- Chcę. Ale najpierw ja cię o coś spytam.
- O Boże… - zaśmiałam się, wywróciłam teatralnie oczami. Jego pytania zawsze zwalały mnie z nóg, zbijały z tropu. Rozejrzałam się wokół, byliśmy prawie sami. Niepodobne aż to tego miasta, przysięgam. Czułam się jak w jednej z wąskich uliczek Cambridge, gdzie przesiadywałam często z Madeline. Te wszystkie kluby, knajpy i kawiarnie w takich miejscach miały w sobie coś urzekającego. Ich ogródki, blokujące chodniki. Coś pięknego, ha. – Jestem teraz gotowa na takie pytania?
- Chyba nigdy byś nie była.
- Steven…
- Pytałem się kontrolnie o to cztery lata temu, nie jestem w stanie w to uwierzyć. Nie wiem, co ze mną się stało, Caroline. Zrobiłaś ze mną coś, przed czym ja jako chłopak zawsze starałem się chronić, podczas gdy okazało się w końcu, że tego najbardziej potrzebowałem. Tutaj już nie wystarczał Joe… - Uśmiechnął się do mnie, chciałam odwzajemnić, lecz nie mogłam. – Pierwszy raz ktoś mi pokazał, co to znaczy kochać. Albo ja w końcu do tego dojrzałem, a ty okazałaś się być, nareszcie, właściwą osobą na właściwym miejscu. W bardzo niewłaściwym czasie. Tak się stało. Urodziłaś mi dwójkę wspaniałych dzieci, którym tak wiele dajesz. Pokazujesz mi wciąż na nowo, jak bardzo silna jesteś, jak bardzo bym był marny bez ciebie. Byłbym sam. Mógłbym umrzeć już dawno, wiesz o tym.
- Weźcie go ode mnie, bo będę… - wydusiłam z siebie, połykając łzy. Ja już wszystko widziałam. O tym przede wszystkim. – Ja…
- Zgódź się tym razem, co? – Pocałował mnie, chwytając przy tym moją dłoń, wsunął mi na oślep zimny pierścionek na palec.
 Nie miałam już wyjścia.
 Nie powiedziałam nic. Trafiło mnie, na to czekałam od dawna. Ale nie spodziewałam się, że zrobi to właśnie tak. Ja tak bardzo tego już chciałam. Chciałam być jego żoną. Chciałam zrobić wszystko, by został taki do samego końca. Chciałam z nim być na zawsze. Chciałam go.
 Rozeszłam się we wszystkie strony.
 Jakie jest najsilniejsze uczucie? Mamy o to zawsze kosę z Madeline.
 Kocham go.
 Nienawidzę go. 

14 komentarzy:

  1. Póki pamiętam, bo potem zapomnę. Jeśli bliźniaki są różnej płci to zawsze będą to dwójajowe. Genetycznie niemożliwe jest, aby jednojajowe miały dwie różne płcie. Ale to tak na marginesie. A i fizycznie niemożliwe jest też, aby niespełna roczne dziecko powiedziało tak trudny wyraz jak imię Caroline, więc mamusia ma jeszcze sporo czasu, ha. Dobra, koniec mojego wymądrzania się na temat dzieci, bo wiem za wiele, haha. Szkoda tylko, że nie szastam tą wiedzą, kiedy naprawdę jest mi to potrzebne.

    Och, mam wrażenie, że klimat tego opowiadania się zmienił. Nie potrafię tego opisać, ale... chociaż potrafię. Zrobiło się jakoś tak spokojnie. Naprawdę. Pamiętam, że wcześniej ciągle pisałam, że wszyscy ze sobą rozmawiają, prowadzą ważne rozmowy, wyrzucają z siebie wiele ważnych rzeczy, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. Cały czas stąpają po kruchym lodzie, który co raz bardziej pęka. I nagle... poczułam zmianę. Mam wrażenie, że uspokoiłam się razem z bohatarami, chociaż nie jestem do końca pewna, czy ich uczucia właśnie tak wyglądają. Ale jest inaczej. Jest lepiej... tak cicho i spokojnie, sielankowo... kurde, zawsze takie sielanki kończą się ogromną tragedia. Nie, ja nie chcę o tym myśleć. Na razie jest dobrze i mam nadzieję, że tak zostanie.... bardzo długo, ha.

    Swoją drogą, nie ogarnęłam, że Tylery nie mają ślubu... ale dobra.

    Oczywiście nie wiem, co mam takiego napisać. W sumie mam wrażenie, że tym rozdziałem zaczyna się nowy etap tego opowiadania. Jakby wszystko co było przed tem zostało zamknięte w innej książce, a teraz mamy przed sobą wiele pustych kartek. Ale właśnie, w sumie pokazałaś tym rozdziałem jak życie może się zmieniać. Tak z dnia na dzień. My nie zauważamy tych zmian. Bo czasami to nie następuje wielkim szokiem, tylko dzieje się tak po prostu, aż nagle zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystko wygląda całkiem inaczej niż jeszcze parę lat temu. Caroline zdała sobie z tego sprawę, kiedy wróciła wspomnieniem do dawnych czasów i ja zdałam sobie sprawę z tego samego co ona. Och, nie mówiąc o tym, że jakoś tak przypomniały mi się czasy mojego liceum i tak bardzo za tym zatęskniłam... Dobra, nie ważne. Nie będę się tu nad tym rozwodziła... Czytałam sobie to wspomnienie Caroline, starałam sobie wszystko dokładnie wyobrazić. Widziałam dwie wariatki i podobczne osoby, które w sumie dla mnie nie są jakoś szczególnie ważne. Ale chodzi mi o dziewczyny... one tam były takie głupie, nieświadome i naiwne. Tak naprawdę nie wiedziały co takiego je czeka, nawet przez myśl im to nie przeszło, chociaż było marzeniem. Ale przecież takie marzenia zazwyczaj pozostają tylko marzeniami, a my mamy o tym świadomość. I zastanawiam się jakby one z tamtego czasu zareagowały jakby im się powiedziało, że właśnie tak będzie wyglądało ich życie. Kompletna abstrakcja, która stała się rzeczywistością. W sumie, takie sprawy naprawdę ciężko ogarnąć. Och, Alu i znów przypomniałaś mi, ze tak naprawdę wszystko jest możliwe w tym życiu. Mam wrażenie, że dość często (ostatnio) o tym zapominam, a przez to żyję w lekkiej nicości, która mnie przytłacza. Także dziękuję za tą drobną lekcję egzystencji i chwilowe światałko nadzeiji. Przecież tak naprawdę nikt z nas nie wie co się stanie chociażby jutro. Mimo tego, że wszystkie nasze nadchodzące dnie mogą wyglądać podobnie. Nie mieć żadnego znaczenia. Zawsze mają jakieś znaczenie, a to wspomnienie to pokazało... pokazało o wiele więcej niż można by było się tego spodziewać po takiej zwykłej rozmowie przy piwie i papierosach.

    A tak, w ogóle, miałam to już dawno zrobić, ale zawsze zapominam o tym. Alu, dziękuję Ci, że nie zrobiłaś tu podówjnego ślubu i tak dalej. Och, naprawdę bałam się tego oklepanego banału, który zawsze mnie śmieszył, bo to takie.... sama nie potrafię opisać jakie, ale po prostu tak bardzo tu tego nie chciałam. I naprawdę dziękuję Ci, że taki pomysł nie wpadł Ci do głowy. Chwała za to. Postawię Ci kiedyś za to piwo, o!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że Caroline się zmieniła, albo ja nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad jej osobą. No tak, przecież zawsze byłam skupiona na Dee, a ją jakoś pomijałam. Ale i tak mam wrażenie, że się zmieniła. Kiedyś nazwałam ją suczką i zaczęłam się zastanawiać czy jest ze Stevenem dla Stevena stojącego przy lodówce ze szklanką mleka. Czy jest ze Stevenem dla Stevena biegającego po scenie. (O właśnie, bo mi się przypomniało. Oglądałaś to gówno Twoja twarz brzmi znajomo jak robili Stevena...?) A teraz tak bym nie mogła powiedzieć, bo po prostu mi to nie pasuje. Chociaż.... w sumie urodziła dwójkę dzieci, więc musiała się zmienić. No nie ma bata. Każda kobieta się zmienia jak urodzi dziecko, bo nagle przechodzi na inny tryb myślenia... Ale jakoś tak dziwnie czuję się właśnie z taką Caroline... jakby to nie była ona. Jakbym miała przed sobą całkiem kogoś innego.
      No dobra, określenie Dee jako kury domowej jest dla mnie na tyle abstrakcyjne, że ja naprawdę nie wiem co mam o tym napisać. Bo dla mnie to jest taki kontrast, którego ja nie potrafię ogarnąć. Oczywiście nie twierdzę, że Dee nie może tak (I ma podobne problemy jak moja Madison) ale po prostu ja tego nie widzę. W sumie ja nawet nie widzę Dee jako żony. Ona dla mnie chyba zawsze zostanie takim wolnym duchem... magią i tajemnicą, która żyje gdzieś tam w świecie swoich marzeń.
      Ale przyznam się do tego, że ten pierwszy fragment był bardzo przyjemny. Taki... zwyczjany. Taki normalny, a jednak miał w sobie coś pięknego. Może sam fakt, że Steven i Caroline chodzą sobie na randki, o tak. Ha, a to jest bardzo dobry pomysł, bo wiadomo, jak są dzieci, to potem nagle rodzice nie mają dla siebie czasu... a jak nie mają dla siebie czasu, to czasami może to się źle skończyć. I w sumie to jest takie fajne, że właśnie tak... właśnie oni mają takie randki. Caroline za każdym razem się stroi i tak dalej.... Och, wiesz o co mi chodzi.

      No dobra, chyba się wygadałam. Chociaż i tak czuję, że nie napisałam wszystkiego.
      A właśnie, co z Ericką? Ona tu jeszcze jest....?
      Pozdrawiam :*

      Usuń
    2. Pff, odpisałam, a nie ma...
      No tak, ja wiem, że niemożliwe, wszyscy wiemy (chociaż dla bezpieczeństwa sprawdzałam jeszcze, haha), ale jak wspominałam - Leandra ma inne wyobrażenie świata i o ile z ludzką anatomią i sprawami zawsze miała pewne problemy (co jest dość absurdalne), o tyle o zwierzątkach wszystko. Jak człowiek, to tylko jego głowa.
      Caroline się zmieniła, zmieniała od jakiegoś czasu, co można było dostrzec zresztą. Dojrzała, pewnie przez dzieci. Uważam razem ze Stevenem, że wypiękniała, haha. Z kolei jeśli o jej ślubie mowa - najwyższy czas! Sama nigdy tutaj nie pomyślałam o ślubie podwójnym, Boże, ugh, nie.
      Czekam na to piwo, haha.
      I...i wspomniałaś o nowym etapie w opowiadaniu...cóż. Ono miało się skończyć za dwa rozdziały, ale ja jeszcze nie dam rady. Czy mnie rozumiesz? Jeszcze kawałek z nimi przejdziemy, ja za bardzo się przywiązałam, nie umiem teraz urwać. Dajmy im jeszcze trochę czasu, cuda, i tak dalej...sama wiesz.
      I wiem, wiem świetnie, o co chodzi.
      Erika nadal jest.
      A ja bardzo dziękuję, hah ♥

      Usuń
  2. Witaj Alicjo. Tak długo mnie tu nie było. To znaczy byłam, ale może nie do końca tak jak chciałam i jak ty byś chciała. I wpadłam tak na chwilkę, bo czuję jakieś takie wyrzuty sumienia, więc wpadam i wypadam. Chciałam Ci napisać tylko, że pomimo tego, że od wielu rozdziałów mnie tutaj nie widać to jestem i zawsze wszystko czytam i przeżywam, ale ten głupi marcowo-kwietniowy okres psuł mi każdą możliwość zostawienia tutaj czegoś po sobie, z czym nie czułam się dobrze, ale chyba nie miałam wyboru. Także mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
    Chcę jeszcze dodać, że ostatnio wszystko tutaj ucichło i jest mi bardzo dobrze z tego powodu. Ten spokój bardzo mi pasuje. Uwielbiam ich takich. Bardzo lubię odmienioną Caroline. Jednak pewnie coś zaburzy ten ich spokój znając życie, ale lepiej nie krakać. Cofam to i niech dalej będzie tak pięknie.
    Przepraszam, że tak długo mnie nie było!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zakładałam, że jesteś, ale milczysz, haha.
      Spokój chyba już zostanie, nie mam czasu na drastyczne komplikacje...chyba.
      Dziękuję ♥

      Usuń
  3. Cześć, cześć Alicjo!
    Dawno mnie tu nie było, że ja cię kręcę. Parę miesięcy temu widziałyśmy się tutaj ostatni raz, ale dotrzymam słowa i dotrwam z Tobą tu do końca. Nie mogłabym inaczej, nie zostawiłabym Cię. Wiesz, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. XD Pewnie i tak jestem tu zbędna, ale jak byłam, to chamsko byłoby Cię opuścić.
    Przeczytałam (prawie) rozdział od razu jak dodałaś. Niby w częściach, bo pierwszą wczoraj, od razu po dodaniu, a drugą dzisiaj rano jak tylko wstałam, bo uznałam, że pora i tutaj nadrobić. Ok, przejdę lepiej do samego rozdziału i...
    IDEALNIE TRAFIŁAM! Bo jest mój ukochany Peter! Już Ci tyle razy pisałam, że kocham tego gościa, ale nie zaszkodzi napisać jeszcze raz - KOCHAM GO. ♥ W ogóle nie wiem jak można go nie lubić, no. Boski pod każdym względem, ale... To tylko wspomnienia. ;______; Lepiej będzie, jeśli od razu przejdę do reszty wydarzeń, bo wokół Firby'ego świat się nie kręci (kręci ♥).

    Tyle mnie ominęło, tyle przegapiłam, tyle się rozwinęło. Kurde, rozwinęło. XD No, ale się rozwinęło. Wiele. Caroline i Steven mają dzieci i są szczęśliwi, Dee i Joe są małżeństwem i... Jest pięknie. ;______; Ja też już tak chcę u siebie, a to jeszcze trochę zostało moim bohaterom. ;____; Ale - Dzieci są naprawdę cudne i inteligentne, a Caroline jest boska. Mówiłam to już? Ja tu chyba najbardziej lubię Caroline i Leandrę (Peter to w ogóle inny temat, nie?). Nie wiem czemu, ale tak jest i koniec. Nie zmienię już zdania, bo byłoby to dziwne. A nawet jeśli - nie przyznam się, kurwa. XDDD Dee też lubię, ale nie tak bardzo jak Leę, o tak, nawet chyba bardziej wolę Leandrę niż Caroline. No, ale to one są ulubienicami. ♥ Ogólnie podoba mi się to jak żyją Tylerowie, choć ślub też bym chciała. Ale umawiają się tak normalnie i to jest chyba fajne, prawda? Ogólnie, tacy wiecznie młodzi. Kocham, ubóstwiam, wielbię. CC:
    Nie wiem, co mam tu mówić, jejku, nie mogę. Strasznie mi się tu teraz podoba, tak spokojnie jest. Wszyscy, no... Pięknie. Chyba tego mi brakowało, takiego ustabilizowania. Ale dobra, idziemy dalej - ku mojemu zadowoleniu, jest coraz lepiej, a przynajmniej dla mnie, bo... CAROLINE I STEVEN BĘDĄ SIĘ CHAJTAĆ!!! JA CHCĘ IM PIĘKNE WESELE URZĄDZIĆ, MOGĘ, ALICJO, MOGĘ, PRAWDA? ;_____; )))):
    Nigdy nie wiem, co tu pisać, a chcę dużo pisać, z powrotem podoba mi się komentowanie tutaj. Podoba mi się ten spokój, jak mówiłam. Znów chyba to wszystko przeżywam, znów kocham. ♥
    Pożegnam się z Tobą, Alicjo, ale myślę, że pojawić powinnam się już niedługo przy pięknym następnym. Chyba. Ale jestem, pamiętaj o tym!
    I może jeszcze zaproszę, bo niby ustabilizowanie dalekie jest mojemu Nie Chcę Nic Stracić, ale koniec pierwszej części niedługo będzie, a po nim zamierzam zrobić przerwę, więc - kochac-to-taka-piekna-rzecz.blogspot.com
    Za to z Twoim SMH jeszcze się zobaczymy, choć to też nie będzie coś długiego, mam plany.
    Kocham, Alicjo, kocham na nowo. ♥

    Ps. JA CIĘ, ŻE DUPA, TŁUCZEK, JA NAPRAWDĘ UWIELBIAM TEN ROZDZIAŁ, TAKI ŚLICZNY, ALICJO.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie zaskoczyłaś tym komentarzem, aż go sobie czytałam tak raz po razie, haha. Peter jeszcze się kilka razy pojawi, więc to wszystko z dedykacją dla Ciebie, naturalnie.
      I ja też jestem dumna z życia Tylerów, słowo daję...ugh.
      Dziękuję Ci ślicznie! ♥♥

      Usuń
  4. Z jednej strony jestem zła, bo moje pierwotne założenie było takie, że pojawię się u Ciebie przed dwudziestym ósmym, jednak z drugiej cieszę się, że tak wyszło, bo powyższy rozdział jest, myślę, początkiem i końcem. Czegoś. Ale o tym zaraz...
    Najpierw powiem, że wiedziona ciekawością po przeczytaniu pierwszego fragmentu traktującego w pewnej części o tym jak to jest z dziećmi i zapamiętywaniem przez nie imion, zeszłam na dół i zadałam bratu pytanie: czy wiesz, Maks, jak ma na imię mama?
    A ten popatrzył się na mnie bezbłędnie czekoladowymi oczami, takimi, jakie mają tylko dzieci, uśmiechnął się tak, jak uśmiechają się tylko dzieci, i pokręcił głową wracając jednocześnie do zabawy samochodzikami. A wspomnę jeszcze, że Maks ma lat cztery, i to od równo trzech dni, także - Caroline, głowa do góry, haha! Choć oczywistym jest, że nie każda matka przywiązuje do tego wagę. Moja chyba właśnie nie za bardzo, ta kobieta ma skrajnie interesujące obiekty skupienia i obserwacji. Po pytaniu do brata przeszłam do kuchni, bo przypomniało mi się o migdałowych ciastkach w szafce, które ukryłam dość wysoko przed resztą świata, i omal nie spadłam ze stołka, a mama stojąca obok patrzyła tylko przez okno i kiedy z przerażeniem w oczach stanęłam znów na pewnym gruncie spojrzała na mnie i powiedziała: sąsiad z naprzeciwka robi grilla, aktywny ten sąsiad, poprzedni był jakiś cichociemny.
    Także chyba może nie do końca normalnym jest, że dla dziecka w wieku czterech lat imię mamy jest nieznane, ale myślę, że to samo tyczy się niespełna rocznych dzieci. Caroline, moja droga, na wszystko nadejdzie czas, bez wyjątku. Ha.
    W ogóle tak mówię o tych dzieciach, a tak właściwie nie miałam okazji wyrazić Ci moich odczuć, kiedy okazało się, że owe dzieci się pojawią! Jasna cholera, jak mnie to wtedy pozytywnie zaskoczyło, momentalnie poczułam, że kto jak kto, ale Caroline będzie świetną matką, i nadrobi rodzicielskie niedociągnięcia Stevena, które, jak myślę, występują.
    A nawet jeśli nie ona, to na horyzoncie pojawiają się dwie ciotki Davida i Susie, które w rozbrajający sposób mnie w powyższym rozdziale urzekły. Kto by się spodziewał, haha!
    I w bardzo urzekający mnie sposób została poruszona sprawa Lei i jej stosunku do wczesnej młodości. Do Anglii po prostu, do korzeni. Rozmowa grupy przyjaciół, mój Axon, jeszcze zakochany, jak mniemam, w Caroline Peter, Dee... Oh, Hadley. Ona jest niesamowita, nie wiem czemu tak długo nie byłam w stanie jej docenić. Skrajnie mnie zaskakuje, choć wydaje mi się zawsze, że już wiem jaka ona jest. A jednak.
    Wracając do Leandry - moim zdaniem tęsknota do Anglii po prostu do niej nie pasuje. Pojęcia nie mam czemu, może dlatego, że jako pierwsza była w Stanach, i jako pierwszą ją kojarzę związaną z Nowym Jorkiem. Może dlatego, że nigdy nie mówiła o tym, by tam wracać. Mówiła o powrocie do korzeniu, z tego co pamiętam, ale w kontekście Francji, nie Wysp.
    Ona pasuje mi na Amerykankę, haha.
    Steven. Steven ma dar. I to właśnie ten dar sprawił, że jest to dla mnie początek końca lub koniec początku. W obu przypadkach w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Wszystko zmierza tak pięknie ku całkowitemu wygładzeniu. Steven i Caroline połączeni mocnej bliźniętami, państwo Hadley,ogólnie Aerosmith. Tak ładnie.
    A Tyler, jakby kładąc przysłowiową wisienkę na torcie, uczynił to, co może przyczynić się do tego, by stan wygładzenia trwał tak nieprzerwanie... wieczność. Że tak powiem. Aż nie wiem co mam teraz jeszcze napisać, jest cudownie. Rozbroiła mnie końcówka.
    Wiesz, Alicjo, pomyślałam właśnie, że chciałabym w gruncie rzeczy napisać coś o parze numer dwa (lub jeden, haha), lecz... po powyższym rozdziale jakoś nie umiem zebrać się do tego w sobie. Poczekam sobie spokojnie na coś, co będzie poświęcone głównie im, i wtedy... No, wtedy.
    Także - jestem już na bieżąco, w gruncie rzeczy cały czas byłam, tylko z komentarzami leżałam. Ale jestem i niemiernie się cieszę, że mogę dać o tym ładnie znać, myślę.
    Przecież my jesteśmy takie, które są, haha! ♥
    Kocham i pozdrawiam Alicjo, do następnego razu, i weny.

    Hugs, Rocky.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpisuję w biegu. Ja nawet nie wiem, co mam Ci powiedzieć, Haniu. Chyba tylko podziękuję ślicznie, co innego?
      Leandra na pewno raczej jest zaginioną Amerykanką, haha. Steven ma w sobie znacznie więcej, jak pokazuje.
      Wszyscy będą szczęśliwi. Załóżmy, ha.
      Dziękuję, cieszę się, że jesteś znów! ♥

      Usuń
  5. kapitan jajecznica przybywa! (chyba będę Cię tak witać pod każdym rozdziałem...)

    to chyba telepatia, właśnie zastanawiałam się niedawno nad ślubem Caroline i Stevena, a dzisiaj wchodzę, czytam i... ♥! przepraszam, że tak zaczynam od dupy strony, zamiast od początku, ale... KBEFFHIEHFGVEHGYUJEWHJ, jestem taka szczęśliwa. jak tylko czytałam o tym, że są na mieście, Caroline patrzy na gwiazdy na niebie, a Steven chciał jej zadać pytanie to od razu przypomniała mi się tamta noc sprzed czterech lat, kiedy Steven spytał, czy chce być jego żoną. chociaż przez moment się bałam, że gdy wsunął jej pierścionek na rękę, a ona nic nie odpowiedziała, znowu myślała: "nie, nie zgadzam się", ale na szczęście się myliłam, haha.

    ojeju, uwielbiam takie klimaty, dokładnie takie jak z młodości dziewczyn. kręcenie się po pustkach za miastem, wspólne siedzenie latem na trawie, piwo ze znajomymi, planowanie przyszłości, wyjazdów. piękne, uwielbiam. aż trochę szkoda, że dziewczyny wyjechały i to wszystko się posypało, Jasper nie żyje, reszta towarzystwa jakoś zapomniała o wszystkim... ale nie byłyby też takimi dzieciakami z marzeniami do końca życia...

    no i, ugh, już się domyślaś chyba, kogo zostawiłam na koniec. Leandra. no nie, tyle czasu jej nie było i znowu się wpierdala. nie, niech ona ich nie odwiedza, niech nawet na ślub nie przyjeżdża. ja się nie zgadzam, Alicjo. nawet można wywnioskować z tego rozdziału, że jej matka też jakaś super nie była. no nic dziwnego, musiała po kimś być... taka :')))

    czekam oczywiście na nowy, dużo weny i spadam teraz na Underground Queens! ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oooch, już nie miałaby serca mu odmawiać!
      I wiesz, ja też to kocham. Sama nie wiem, kiedy to napisałam, ale mogłabym nie kończyć, chyba po to mam Heart of Gold, tak sobie myślę...
      I Leandry będzie jeszcze troszkę, więc się pomęczysz :')
      Dziękuję, kochana ♥♥

      Usuń
  6. Rodzeństwo? ;OOOOOOOO
    Szok.
    Ej, skomentuję dzisiaj wieczorem, bo wychodzę. :O

    OdpowiedzUsuń
  7. Przybywam!
    HAH! "Steven mistrz kamuflowania płci!"- geniusz!
    Tak, ojcowie zawsze mają ten problem. xD Serio by chłopak szału dostał.
    Wujcio Joe. Właściwie Anthony. Ale Anthony to za trudne imię. xD
    Tak, to dla matki może być przykre, że większe zaciekawienie u dzieci wywołują obce osoby niż mama, która jest przy nich ciagle.
    JASPER! AXON! :O
    Czyli można powiedzieć, że Steven się oświadczył...
    MASZ OBOWIĄZEK OPISAĆ CHOCIAŻ CZĘŚĆ ŚLUBU.
    Weny! :*

    OdpowiedzUsuń

Wystarczy Twój jeden komentarz, by gdzieś na świecie uśmiechnęła się deMars. Śmiało :')