wrzesień, 1990r.
Siedziałam na sporej
komodzie w jednym z tych pokoi, które były, by po prostu być. Nazwijmy go
gościnnym, choć z mojej perspektywy, to to mógłby być bardzo dobry salon, ale
co ja tam wiedziałam o życiu sław, ha.
- Ale to są jaja. – Spojrzałam po Madeline z Caroline, rozdzierając
opakowanie pierwszego lepszego batonika, jakiego znalazłam w kuchni. – Dopiero
co siedziałyśmy tak z tobą, Wakeford, a teraz?
- To jest aż niepokojące, bo ona jest młodsza ode
mnie – odpowiedziała Caroline, kiwając powoli głową.
- Zarówno ona. jak i on są młodsi od was!
- Zazdrośnica… - westchnęła Dee, wywracając teatralnie
oczyma. – Ale się teraz, Hadley, nie ruszaj. To znaczy rękoma nie.
- Zdążysz przed drugą?
- Jest ósma rano, Lea, spokojnie.
- Ona jest szybka, zdąży. – Caroline pokazała jej język, ja
zaśmiałam się krótko. Słyszałam te historie…
- A kto przyjedzie? – spytałam, odgryzając kawałek
czekolady, biorąc na kolana pierwszą lepszą gazetę.
Nikt nic nie
powiedział, Dee wbiła wzrok w zamyśloną Caroline. Zrobiłam to i ja, żeby ta
dobrze zrozumiała, że zależy nam na odpowiedzi. Przecież trzeba wiedzieć, dla
ilu osób naraz należy dobrze wyglądać, naturalnie.
Poprzedniego dnia
przyszła pani młoda i ja złożyłyśmy wizytę w domu Perry’ch, wyrzucając przy tym
z niego samego Joe’go. Miałyśmy zostać tam do rana, później się wyszykować.
Przecież niecodziennie brało się udział w takich ślubach. A na pewno nie ja. Natomiast
sam Perry z Tylerem wybyli gdzieś, nie wiadomo gdzie. Już nawet nie wiem, czy
coś takiego można nazwać wieczorem kawalerskim. Oni, pozostała trójka. Kto
jeszcze mógłby tam być? Nie byłam w stanie tego przełożyć na wieczory
kawalerskie zwykłych ludzi. Przerastało mnie to.
Westchnęłam cicho,
czekając wciąż na odpowiedź Caroline. Przypomniałam sobie sytuacje sprzed kilku
lat, kiedy przygotowywałyśmy się do ślubu Madeline. O ósmej byłyśmy już zwarte
i gotowe. O dziesiątej przyszła fryzjerka z salonu, o którym czytałam tylko w
naszych prestiżowych czasopismach dla kobiet. Jak się okazało później, Caroline
miała okazję ją poznać już o wiele wcześniej. Znały się jeszcze w erze, którą
nazywałam tą przed Tylerem. Och, to było tylko kolejnym dowodem na to, iż
Hadley nie potrzebowała znanego towarzystwa, by poznawać wpływowych ludzi i
prawdziwych profesjonalistów. Nie wiem, co w sobie miała. Ale od zawsze
ciągnęło do niej ludzi, którzy mogą więcej, jakby na to nie spojrzeć. Zresztą,
to wszystko widać było właśnie we wrześniu dziewięćdziesiątego roku, kiedy
Madeline malowała jej paznokcie na niezawodny czerwony kolor. Jill York znów
miała przyjść nas czesać. I znów nie miała chcieć od nas pieniędzy, które panna
młoda i tak miała jej wcisnąć. Dobry gest, zrozumiałe.
- Rodzina Stevena – zaczęła w końcu nasza dzisiejsza gwiazda
– Mary Firby. Wy dwie, Joe. Twoja Erika, Lea. Chłopaki. Ich drugie połówki. Moi
rodzice. Rodzice Madeline. Dzieci, naturalnie. Ode mnie z pracy kilka osób,
tych bliższych. Od Stevena też jakieś zaufane osoby, niektórych nawet nie znam.
I nie wiem sama, kto jeszcze. Normalny ślub, normalne wesele. Na co nam było
tyle tego ścierwa zapraszać. Poszliśmy waszymi śladami, Dee – powiedziała,
uśmiechnęła się do siostrzyczki.
- I bardzo dobrze, na co sztuczne tłumy – mruknęła, jadąc
pędzelkiem, z niesamowitą precyzją, po długim paznokciu Caroline. – Ale ty mu
te plecy teraz zharatasz.
- Madeline…!
- Przepraszam, przepraszam… - zaśmiała się cicho.
- Ale dobrze, niech wie, że ma żonę – skomentowałam,
uśmiechając się do swoich dziewczyn. – A masz pewność, że pan młody dotrze na
czas? Chociaż czy ja wiem, czy on taki młody już…
- Leandra, kurwa, wyrzucę cię stąd zaraz – jęknęła
najstarsza.
- No pytam tylko!
- Dotrze, dotrze. – Dee skinęła głową. – Jak mój dotarł, to
jej tym bardziej.
- Ale twój to jednak twój Perry, a jej to jednak jej Tyler.
- Tak, ale również zwróć uwagę, że czegokolwiek by wtedy nie
robili, to Tyler miał pilnować, by Joe dotarł ładnie tam, gdzie miał dotrzeć. I
Steven bardzo dobrze wiedział, że ma tego dopilnować, zaufaj, Lea. A skoro tak
było, to tym razem Joe ma pilnować Stevena. A to jest akurat rutyna, nic
nowego. Dadzą radę.
- Och… No tak…
Miało to sens.
Absurdalny, ale miało. Wiedziałam już od lat, jak wyglądały układy w tym
zespole, między nimi wszystkimi, wplatając w to jeszcze Dee z Caroline. I wciąż
zadawałam sobie pytanie, jak to jest, że wpadłam w to i ja.
Byłam psychologiem.
Zaraz po studiach, których dyplom ukończenia dostałam w wyjątkowej chwale,
rozpoczęłam różne staże. Pracowałam w kilku szkołach. Później w gabinecie z
kobietą, która wykazała chęci współpracy ze mną, poznałyśmy się kiedyś na
zebraniu, zrobionym na kształt szkolenia. Powiedziała, że potrzebuje ludzi,
którzy mówią wtedy, kiedy to naprawdę konieczne, a robią jeszcze więcej i
dobrze. Powiedziała, że potrzebuje kogoś jak ja. Zgodziłam się. I nie wiem,
kiedy stało się to wszystko. Nie wiem, kiedy otworzyłam swój własny gabinet razem z koleżanką.
Nie wiem, kiedy pozwoliłam sobie na wspaniałe mieszkanie w jednym z
nowojorskich drapaczy chmur. I nie wiem, kiedy tak źle zaczęło dziać się u nich.
Do tego stopnia, że miałam sesje z Tylerem i resztą zespołu. Ich manager uznał,
że potrzebują psychologa, tak powiedziała Hadley. Wszyscy szaleli, każdy miał
go dość, ale nikt nie mógł go zwolnić. Snuł intrygi, w które wkręcał Aerosmith,
choć nic nie było tam prawdziwe. Nic. Jednak po tych kilku spotkaniach, ja
zobaczyłam, że problem jest rzeczywiście. Ale nie mają go oni. A ich szanowny
pan Collins. Dobrze się złożyło, że ten nie wiedział o mnie. Że nie wiedział,
kim jestem. Że znam dwie z kobiet Aerosmith lepiej od ich partnerów. Nie miał
nawet skąd tego wiedzieć. A że poprzez swoją pracowitość i przykładanie się do
pracy zdobyłam rozgłos w Nowym Jorku dość szybko – wybrano mnie. Oczywiście
zaingerowały w to moje dziewczyny, ale to nie było podejrzane ni trochę. Ważne,
że byłam dobra. Ważne, że to potwierdzano. Ważne, że chciano moje felietony w
kilku poważniejszych pismach. Zaufajcie mi, jestem psychologiem.
I wszystkie drogi
prowadzą do sztuki, zaklęłam kiedyś. Nie dotarłam tam przez serce i muzykę.
Dotarłam tam przez ludzki mózg. Potrzebowali mnie, kilka razy na poważnie. A
mieć w zanadrzu zdanie „Prowadziłam sesje z ikoną świata muzyki” brzmi dobrze.
Przecież nie posłano by ich byle kogo.
Bo ja nie byłam byle
kim.
***
Musiało być już po
północy. Siedziałam przy jednym ze stolików, patrzyłam na ludzi. Bawili się,
śmiali, jedli, pili, tańczyli. Spali. Tak dawno nie byłam na weselu, trzy lata
temu? Czyżby wszyscy moi znajomi uznali, że są zbyt młodzi na śluby? Ja bym
mogła go wziąć, myślałam. Tylko coś mi w tym przeszkadzało… Wsparłam głowę na
dłoni, obserwowałam wirujące, kolorowe sukienki, długie włosy. Pan młody
wyglądał zjawiskowo zabawnie w garniturze, ale zaskoczył nas wszystkich. To
było stonowane, to miało klasę, wdzięk. Wyglądał jak prawdziwy gentleman. Tak
też się zachowywał, pomimo że od jakichś trzech godzin tańczył nie ze swoją
żoną, a z żoną swojego przyjaciela. Nie oszukujmy się, nikt tutaj nie potrafił
tak tańczyć. Ale wszyscy wyglądali pięknie. Madeline w rozpuszczonych,
podtapirowanych włosach, czarnej sukience do kolan, odsłaniającej jej plecy.
Nie wiem, gdzie zgubiła buty, ale to nie jest ważne. Natomiast sama pani Tyler
bawiła się z nikim innym, jak Peter Firby, który niespodziewanie zjawił się na
ślubie wraz ze swoją matką. I też ładnie razem wyglądali. Peter zawsze był
przystojny, a lata mu tego nie odbierały. Jego platynowe włosy pożerały każdą
siwą nić, jaka by się w nich pojawiła. Trzymał się. I wciąż patrzył na Caroline
w ten sam sposób. Może to nigdy nie była miłość. Ale on ją kochał na swój
sposób. Młody Firby był od zawsze człowiekiem trudnym, ale na pewno i dobrym.
Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Idąc w to dalej, moja Erika czuła się nieswojo,
choć niby powinna już przywyknąć, że ci ludzie weszli w nasze otoczenie. Lub
raczej to ja w nie weszłam, a ona za mną, niczego nieświadoma. Ale uprzedzałam,
że nie będzie łatwo. Pamiętam, że była sytuacja, kiedy to odwiedził mnie sam
Steven, istotnie. Żeby to jedna. Dochodziła może druga w nocy, a on akurat skądś wracał,
uznał, że wpadnie. I wpadł, porozmawiał, nie przeszkadzało mu moje
zdezorientowanie. Był osobliwym człowiekiem, który potrzebował innych.
Potrzebował na pewno ich uwagi. Mówią, że tak było od zawsze, musiał być w
centrum i nie dać o sobie zapomnieć.
A ja, ja siedziałam dalej przy stole. Obserwowałam. Piłam. Co było. Aż nagle usiadł przy mnie Joe, który
nie wiem, gdzie był wcześniej. Jego żona zajęła się panem młodym, pani młoda,
starym znajomym, a reszta obracała się w towarzystwie jeszcze innym. A zatem
byliśmy na siebie skazani.
- Żona cię olała – zaczęłam, skierowałam wzrok w jego
stronę.
Odpaliłam niepewnie
papierosa, kiedy ten spojrzał zaś na mnie, uśmiechnął się litościwie.
Niedopięta koszula, czarna marynarka z podwiniętymi rękawami, kilka łańcuszków
na szyi, która z roku na rok stawała się jakby coraz ciemniejsza. Pokręcił
lekko głową, wplatając w swoje włosy dłoń, gdzie na jednym z palców błysnęła
złota obrączka. Czy w ogóle ją zdejmował?
- Żona wciąż mi ucieka do innych – odparł, wciąż się
uśmiechając.
- Niesforna się przy tobie zrobiła.
- Mówisz?
- Tak. Nigdy taka nie była. Rozpuściłeś ją, nieusłuchana
taka – zaśmiałam się, strzepując popiół do popielniczki, spuszczając lekko
wzrok w dół. Nie chciałam czuć tak na sobie jego spojrzenia. Patrzył na mnie
bezpośrednio po raz pierwszy od tych wszystkich lat.
- Wydaje ci się, Lea. – Sięgnął drugą ręką po zapalniczkę,
którą trzymałam; zabrał mi ją od tak. – Wie, kiedy lepiej jest słuchać.
- No w to akurat nie wątpię… - mruknęłam cicho, unikałam
jego oczu za wszelką cenę.
Prawda jest taka, że
nie umiałam rozmawiać z Joe. Steven pierdolił często od rzeczy, śmiał się,
był…wygadany. Kontaktowy. A Perry łapał za słowa, używał ich sam bardzo celnie.
Nie peszył się, choć Dee zawsze mówiła, że to robi. Najwyraźniej ona, jej przypadek był wyjątkiem.
- Co robiłaś, kiedy nas nie było? – spytał, wypuszczając
papierosowy dym w moją stronę. Wpadł w moje sztucznie pokręcone włosy, które i
tak już puszczały, wracając do swojej prawdziwej postaci. Najlepiej. – Wiesz,
co mam na myśli, uprzedzając wszelkie twoje pytania.
- Wiem, ja wiem… Mam ci streścić to…sześć lat, Joe?
- Mamy dużo czasu.
- Chce ci się tego słuchać?
- A mam co robić? Sama powiedziałaś, że moja żona zostawiła
mnie dla Stevena. – Uśmiechnął się znów, tym razem odwzajemniłam. Miał rację.
Nasze miłości nas zostawiły i zniknęły. Zostawiły nas samych sobie, kto by się
spodziewał.
- Niby nie masz… - rzekłam nieśmiało, sięgnęłam po kieliszek
z szampanem, którego wytrwale piłam od początku imprezy. Wesele było chyba
jednak zbyt pospolitym określeniem dla tych ludzi, tego klimatu. – Ale u mnie
się stało niewiele. Ja żyję inaczej. Zawsze żyłam. I chyba nigdy nie chciałam
żyć tak, jak Dee z Caroline. Choć czasem, ostatnio nawet, wiele nad tym
wszystkim myślę. Ale to nieważne…. Ja…
- Wciąż się wstydzisz – zaśmiał się, spłonęłam gdzieś w
środku. Przecież to nie było moją winą, miałam tak od zawsze… - Mów dalej. –
Nalał sobie wina do kieliszka, spojrzał na mnie z ukosa.
Milczałam chwilę. Aż
uznałam, że powiem w dwóch zdaniach o całym swoim życiu na przestrzeni
ostatnich lat, tych, które go interesowały, a przynajmniej sprawiał wrażenie,
że tak jest. Dobrze mu szło.
- Nic, skończyłam studia, porobiłam trochę tu, tam,
pojeździłam po różnych spotkaniach, szkoleniach, bo nie wiem, jak inaczej to
nazwać. I w końcu wyrobiłam sobie jakimś sposobem markę, chociaż to pewnie też
złe określenie, mam swój gabinet, gdzie siedzę razem z koleżanką, mam na koncie
podróż po głowach panów z Aerosmith i tyle, nic więcej się u mnie nie stało,
Joe.
- I patrz, dokąd cię biologia poprowadziła.
- Biologia biologią…
- Na pewno dalej, jak mnie.
- Jak to? – Spojrzałam na niego, znów niepewnie.
- Marzyło mi się zostanie biologiem morskim, od dziecka tego
chciałem. I przez kilka lat swojego życia nawet robiłem coś w tym kierunku. Ale
później wszystko mi spierdoliły oceny, skupienie i włosy. Uznałem, że jednak
może nie to jest mi pisane. – I on przeniósł na mnie swój wzrok, uśmiechnął się.
A ja się zaśmiałam. Nie uciekłam. – Nie masz z czego!
- Przepra…szam… - wykrztusiłam, wciąż nie mogąc się
opanować. – Ale mnie zaskoczyłeś tymi…ambicjami.
- Mama z tatą łudzili się długo, że coś z tego będzie… Ale
poszedłem w trochę inną stronę.
- Prawie żadna różnica.
- Sama widzisz, moja droga.
Był czarujący. To
fakt, chyba dotarło do mnie, co tak chwyciło Madeline. Potrzebowałam na to
jakichś piętnastu lat, wielu mil od domu i przepłakanych przez nią nocy, ale
jednak do mnie trafiło. Śmiałam się, patrząc na niego. I czyżby w końcu pękły
wszelkie lody, czy już pogodziłam się z nim, choć jednak w sobie? Przeminęły na
dobre wszelkie żale. A ja po raz pierwszy od sześciu lat na spokojnie z nim
rozmawiałam. Ze Stevenem droczyłam się raz po raz, to była wkurwiająca, ale za
to bardzo pozytywna znajomość. Podczas gdy tutaj stało się coś innego. Nie
spodziewałam się.
- Chodź – rzucił po chwili, wstając, podając mi i dłoń –
zatańczymy. Nikt inny nas nie chce, wszyscy zostawili.
W odpowiedzi posłałam
mu szczery uśmiech. Kolejny. Podałam mu swą dłoń i wstałam. Tańczyłam z nim,
choć nie umieliśmy tego, tak jak każdy na tej sali. W pewnym momencie moje entuzjastyczne
spojrzenie przecięło się z zaciekawionym Madeline. Spoglądała na mnie zza
ramion Stevena. A ja nią zza tych, w których zasypiała co noc.
Miał szczęście, że
jednak wolałam dziewczyny, nie oszukujmy się.
Joe
Tydzień, jak miał żonę.
- Już myślałem, że nie żyjesz – mruknąłem, wpuszczając go do
swojego domu. – Że cię zabiła w czasie nocy poślubnej.
- Zabawny jak zawsze – odpowiedział, wchodząc do kuchni. –
Dlaczego u ciebie?
- Przeszkadza ci to?
- Nie, po prostu pytam.
- Nie chciało mi się nigdzie z tym jechać, raz w życiu
możemy się w sprawie trasy spotkać tutaj.
- Zaskakuje mnie twoja przebiegłość ostatnio. – Usiadł na
stole w końcu, czuł się jak u siebie, choć nigdy mu tego nie zaproponowałem.
- Nie jesteś u siebie – zwróciłem się do niego, uśmiechnąłem
wrednie.
- U rodziny, stary, prawie jak u siebie.
Pokręciłem z litości
głową, nalałem sobie wody do szklanki, czując na sobie wzrok Stevena. Mojego
brata, jak się przyjęło. Oczywiście... Odwróciłem się w końcu w jego stronę, oparłem o blat.
Milczał, rozglądał się po pomieszczeniu, jakby był to co najmniej pierwszy raz.
Zaśmiałem się w głębi duszy, nie spodziewałem się, że kiedyś coś go ujarzmi aż
tak. Obiecałem sobie wtedy sam sobie, że będę musiał naprawdę gorąco
podziękować Caroline, że urodziła akurat bliźniaki. Nie wiem, ale może i to
zaplanowała. Odkąd Tyler miał w domu dwójkę dzieci w tym samym wieku, kobietę –
już żonę – i samego siebie, wszystko to w tym samym czasie, zrozumiał jakby
całe piękno spokoju. Ciszy. Mógł się bezkarnie wyżywać u siebie, Suzanne z
Davidem bez wątpienia kochali zmysł rodzicielski swojego ojca, raczej na pewno
się z nim nie mogły nudzić. A pani Tyler nie musiała się przejmować, że dzieci
jej zabiorą cały czas. Wspaniale się złożyło. I ja miałem spokój.
- Do dwóch razy sztuka – powiedział w końcu, otrząsnąłem
się.
- Co?
- Małżeństwo.
- Do dwóch razy sztuka… - powtórzyłem od razu, skinąłem
wolno głową. – W naszym przypadku. Na pewno.
- Na pewno?
- Masz wątpliwości?
- Nie. Tutaj chyba…chyba nigdy nie miałem. – Uśmiechnął się.
– Chociaż wolałbym się zatrzymać na jednym. Tylko skąd mogłem wiedzieć, że się
nie uda.
- Mogłeś. – Wzruszyłem ramionami, machnąłem na niego ręką. –
Mogłeś wiedzieć to ty, ja w swoim przypadku też mogłem. Ja nawet wiedziałem.
Ale wyżej postawiłem sobie wieczny święty spokój ojca. Chociaż co mi z tego
przyszło, skoro ten i tak patrzył i patrzy na mnie z góry, choć pewnie wolałby
nie. Pod koniec lat siedemdziesiątych pewnie się mnie wyrzekł.
- Dramatyzujesz chyba.
- Dramatyzuję. Ale ja siebie, kurwa, bym się mógł wyrzec.
Jak można było żenić się z kobietą, której się nie kochało?
- Wspaniale, że wreszcie otwarcie się do tego przyznajesz –
zaśmiał się, zeskoczył ze stołu. Poszedł do blatu, przy którym stałem,
prześledził go wzrokiem. – Tylko wodę macie?
- Nie. I tak, przyznaję się. Chociaż wolałbym zapomnieć.
- Twój związek z Elyssą daje mi do myślenia albo raczej
pociesza mnie trochę. Ja przynajmniej kochałem Cyrindę, kiedy się z nią
żeniłem. – Uśmiechnął się bardzo nieżyczliwie. Uwielbiał o tym rozmawiać, kiedy
sam zaczynał temat, miał dobry humor. Dowartościowywał się tak, miałem
wrażenie. – Co jest poza wodą?
- Kurwa, daj już sobie spokój. Lubisz się nad tym rozdrabniać?
Lubisz wspominać sobie pizdę, która o mało samego ciebie do grobu nie wpędziła?
– warknąłem, zadzierając głowę ku górze. – Która była bliska i do zrujnowania
życia twojej córki?
Nie powiedział nic,
milczałem i ja. Spaliłem go wzrokiem, spuścił swój, wbił go w posadzkę.
Odgarnął sobie z czoła włosy, cofnął się. Usiadł w końcu przy stole. Wszystko w
ciszy.
- Nie lubię – rzekł. – Nie wiem, czemu o tym mówię. Wciąż we
mnie siedzi. I nie rozumiem. Cyrinda jest…bardzo chytrym lisem… Który kocha
swoje dziecko. One obydwie się kochają. Ta cała burza, która o mało nie zabiła
mnie i Foxe, ona nie dotknęła Mii. I mówmy co chcemy, ale ja chyba muszę być
jej za to dozgonnie wdzięczy. Czy tego chcę, czy nie. Ale Cyrinda wiedziała,
jak do młodej podejść.
- Matczyny instynkt – mruknąłem. Usiadłem na krześle obok,
sięgnąłem po paczkę papierosów. Odpaliłem jednego. – One wszystkie mają z tym
coś szczególnego. Nieważne, jakie by nie były.
- Gdzie to siedzi…
- W sercu. Przysłowiowym. – Wypuściłem przed siebie dym,
gubiąc się w nim zarazem. – Każda z matek twoich dzieci jest inna, a każda chce
i chciała jak najlepiej dla córek. I już syna.
- A co z twoim synem?
- Nic nowego…
- Dlaczego nie weźmiesz go od niej? Dlaczego nie może
mieszkać z wami? Dee chyba nie miałaby z tym problemu, zwłaszcza, że sa…
- Nic nie mów. – Zmiażdżyłem go spojrzeniem. Zaraz po tym
rozsypało się w pył. – Nie wiem, co mam robić. Nigdy nie sądziłem, że będę miał
taki problem. Sądziłem, że przewidziałem wszystko, ale nigdy nic takiego. Nawet
nie wiem, co mam jej mówić. Jest gotowa wyrwać sobie za to żyły.
- Przecież na pewno mo…
- Tak, ale ona jest uparta. – Nie dałem mu skończyć. Zawsze
sprowadzało się do jednego. On nie był w stanie zrozumieć, jak bardzo Madeline
była uparta. Jak potężną wiarę miała. I bałem się, że staje się coraz bardziej
ślepa. – Sześć lat, Steven. Sześć lat. I teraz ona ma trzydzieści, ja
czterdzieści. Sądzisz, że to pomaga?
- Nie. Ale nie sądziłem, że to kiedykolwiek powiesz coś
takiego.
- Jasne.
- Wiesz, co kiedyś za to powiedziała mi twoja żona? – Nachylił się
w moją stronę, spojrzałem po nim. – Że wszystko jest bardzo głęboko w nas. I
ona właśnie teraz w sobie to budzi, Perry.
Co w sobie jeszcze miała?
Odpaliłem kolejnego
papierosa, nie mówiąc nic. Patrzyłem przed siebie, nie widziałem – też nic.
Czas mijał, my w ciszy. A w końcu zaśmiałem się cicho i krótko, przyłożyłem dwa
wolne palce do skroni.
- Może to ze mną jest coś nie tak?
- Dokładnie. Perry, dokładnie.
- Mhm? – Podniosłem głowę, ten patrzył na mnie z wyższością.
– Oświecisz mnie?
- Tobie też radzę to w sobie w końcu obudzić. W twoim
przypadku czterdzieści lat powinno być zachętą, nie wymówką. W końcu może
zmądrzałeś. – Uśmiechnął się.
- Pieprz się.
Ktoś zapukał do
drzwi. Schodzili się powoli. Bogu dzięki?
- Wrócimy z Australii, a ty weźmiesz się w końcu do roboty –
rzucił i wyszedł z kuchni. Zaraz po tym usłyszałem znajome, męskie głosy.
Nie czułem Australii. Jeszcze jeden miesiąc,
tak daleko stąd. Sam. Ona nie chciała ze mną lecieć. Wolała zostać tu. Z
Caroline. Ja też bym wolał. Obiecałem sobie, że po trasie promującej „Pump” zrobię wszystko, byśmy nie zaciągnęli na siebie kolejnej gigantycznej trasy.
Wszyscy mieliśmy już dość. Znów potrzebowaliśmy ciszy.
Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że akcja Twojego opowiadania wyprzedziła akcję mojego. Ha, przecież u mnie jest około lipca 90 roku... Chociaż, w końcu musiało to się stać.
OdpowiedzUsuńŚlub jak ślub.
Wesele jak wesele.
Dobra, tak samo skomentowała ślub Camille, a następnie wesele. Z resztą miałam wrażenie, że Lea ma podobne odczucia co do tej całej imprezy. Jakby miała na to lekko wyjebane, albo po prostu nie ogarniała co się takiego dzieje. A siedziała sobie przy stole, obserwowała ludzi, coś tam wypiła, zjadła, pogadała, ale tak naprawdę nie wywarło to na niej większego znaczenia, bo przecież nic się takiego nie stało! Oj tam, mało znaczący epizod w życiu, ha. Och, właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że ja chętnie bym sobie poszła na jakieś wesele i na pewno bym sobie nie siedziała z znudzoną miną. Ale dobra, bo przecież nie o mnie. Chociaż zauważ, Alu, że na początku prawie nic o sobie nie napisałam! Normalnie stał się cud. Ale wrócę do komentarza właściwego. W sumie to ja nie wiem co mogę więcej napisać na temat tego ślubu i wesela. No fajnie, fajnie... Dobra, właśnie sobie pomyślałam, że jakby to był jakiś serial, to by się coś spierdoliło. Ja nie wiem, dlaczego ale w serialach zawsze muszą rozpierdalać śluby i wesela. I pomyślałam sobie coś jeszcze. Jakby pisał to ktoś inny, bo by była wielka impreza na połowę, a może cały światek rockowy... Chyba nawet nie chciałabym o takim czymś czytać. Tak samo jak o podwójnych ślubach... Z resztą, w rzeczywistości chyba nikt z hajtających się w pewnym czasie, nie robił imprezy na połowę światka rockowego... przynajmniej ja o takim czymś nie słyszałam. Dobra, dobra. Wracam już na ziemię.
Można powiedzieć, że Lea się ustawiła. I to bardzo dobrze się ustawiła. Mam wrażenie, że ona zawsze spada na cztery łapy. A niby sobie coś tam robi, ale jednak potem i tak wychodzi jej na dobre. Z resztą, może od zawsze miała po prostu szczęście. Cóż, jako studentka mogła się szczyć tym, że ma swoje własne mieszkanie opłacane przez rodziców... a jak widać, aby dojść do takiej pozycji zawodowej na jakiej jest też jako się nie spinała. A po prostu tak wyszło i tak po prostu jest... Ha.. I wyjebane. Ja się zastanawiam, dlaczego ja nie mogę być właśnie takim człowiekiem. Boże, przecież takim ludziom jest o wiele łatwiej cokolwiek zrobić w swoim życiu.
No i na koniec Joe i Steven...
(minęło 5 minut, myślę co napisać)
(minęło 10 minut, myślę co napisać)
Ten temat dzieci gdzieś tam się przewija. Nieśmiało a jednak się pojawia, a najlepsze jest to, że nawet się nie mówi o tym w prost. I chyba nawet nie wiem co mogę więcej napisać. Och, Alu wybacz, ale jakoś nie mam ostatnio weny... dobra, nie mam nigdy weny.
Oczywiście, że mi się podobało.
A ja Cię kocham.
Pozdrawiam :*
Odpowiadam na zaległe i już wybiłam się z rytmu, nie potrafię tego zrobić, ale muszę jednak odpowiedzieć, haha.
UsuńPo łebkach, ale tak: wiesz, dziwne, ale nawet nie pomyślałam, by cokolwiek im tutaj psuć. A tym bardziej, żeby sprowadzać tutaj cały rockandrollowy świat lat osiemdziesiątych, bój się Boga...
Leandra jest ustawiona, spada zawsze na cztery łapy, nie można jej tego odmówić. Udało jej się.
A rozmowa była tylko rozmową motywacyjną, haha.
Dziękuję, oczywiście! ♥♥
Cześć, dëMärs! Jak zawsze powracam z kolosalnym spóźnieniem, zarazem będąc na czas. Cóż za paradoks! Nie mam zamiaru tłumaczyć się złotą tarczą, kąpielą mojego psa czy jakimiś ogromnymi pokładami nauki. Nie. Nie o to tutaj chodzi! Chcę po prostu nadrobić tę resztę, którą sobie - powiedzmy to wprost - odpuściłam pod względem komentowania. Życz mi powodzenia, chciałabyn napisać to z sensem i na temat. Powiem Ci tylko jeszcze, że komentarz napisałam już wczoraj, ale z racji tego, że pisałam go w bloggerze, (trafiło nawet na bloga, niechcąco na chwilę) pozostały mi po nim strzępki...
OdpowiedzUsuńNa pierwszy ogień idzie krótka autobiografia Stevena, która urzekła mnie swoim pięknem i prostotą. Pewnie mogę stwierdzić, że była/jest to moja ulubiona część z takich dodatków (czy mogę tak to nazwać? Nie wiem, ale wierzę, że zrozumiesz o co chodzi). Dotychczas Stevena u Ciebie miałam za trochę przerysowaną postać, przyznaję się. Podczas lektury Tajemnic Radosnych moje spojrzenie na jego osobę zmieniło się diametralnie! Pokochałam w Nim optymizm, interesującą wrażliwość (dzięki której prawie się rozpłakałam na końcu tekstu) i - jakby to nazwać - może dbałość o ludzi wokół siebie. Już od samego początku czytania miałam uśmiech na twarzy, jak zawsze zresztą przy jego perspektywie. Tak, wyobraziłam sobie dokładnie jak młody Tallarico stoi obok samochodu ojca ze skąpaną w pianie gąbką, z na trawniku, blisko niego wygęgać się nie może Joe, haha. Jeju, Kochana Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo poruszył mnie ten obrazek poruszył, mówię całkowicie serio. Dwie absolutnie odmienne postacie, jednak tak samo oderwane od rzeczywistości. Z jednej strony Kolorowy Paw, wiecznie żywy i energiczny Steven; naprzeciw niego - Joe, cichy i nieco speszony, stojący tak biernie. Rozczuliło mnie wyobrażenie Perry'ego głównie, haha. Nieważne. Wracając, automatycznie Steven rozpoznał w nim swego brata i to czyni chyba tę przyjaźń najpiękniejszą tutaj. Trudno mi powiedzieć, jak takiego kogoś się znajduje, chyba przypadki... Właśnie wtedy przypadki są według mnie najpiękniejsze! I tę więzi trwają albo bardzo krótko, prawie nic, albo są najtrwalsze z najtrwalszych. Później zresztą to widać, jak Tyler trzykrotnie krzyczy do Joe'go, że jego partnerka i przyjaciółka - w zależności od sytuacji - jest w ciąży, o. I tak jak za pierwszym razem, czyli w przypadku Bebe i Liv bardzo miło mi się zrobiło ze względu na otwartość i tolerancję matki dziewczyny, tak do Cyrindy i Mii mam mieszane uczucia (sama nie wiem dlaczego). Nawiązując jeszcze do Liv i Stevena to od początku wiedziałam, że tutaj coś się wydarzy; coś bardzo wartościowego. I zgadłam, na szczęście! Później Dee mówiła o czymś, co Steven ma w sobie jakby zdolność do cudów - najpierw Joe, potem Liv. To nie był przypadek - tak miało być, ale tylko w przypadku Stevena, myślę. A Młoda zachwyciła mnie swoim rozgarnięciem i prostotą przekazu (ma po ojcu, z pewnością). Później mamy do czynienia z Caroline, a raczej tylko opisowo. Jak już mówiłam - podoba się, cholernie mi się podoba zaangażowanie Stevena. W tym przypadku w związek z Hadley, ale również na innych płaszczyznach. Uwielbiam to w nim! Powiem Ci też, że relacje między głównymi bohaterami, czyli Madeline, Joe, Carolineni Stevenem są zarazem dziwne i piękne. Fajnie, że Steven potrafi pogadać z Dee, poradzić się i pomóc. Bardzo dobrze się to czyta! :D I podoba mi się szacunek, którym darzą siebie nawzajem; skojarzyło mi się to z pełnomocnictwem do wtrącania się w związki przyjaciół, choć wtrącaniem tego nazwać nie mogę. Wydanie troskliwej Dee normalnie mnie tak uszczęśliwiło, bez powodu w sumie. Po prostu miło mi się robi, jak ktoś tak dba o przyjaciela. Rozumiem Tylera i mu wierzę, taką mam nadzieję. A potem jeszcze milsza nowina niż w rozdziale poprzednim - bliźniaki (sama bym nie chciała, ale u innych to jest super, haha). I znowu uwielbiana przeze mnie uczuciowość Tylera, ach! Aż chce się czytać takie rzeczy. Na pewno nie zawiodą, bo trzymam za nich kciuki. Kurczowo. A ostatnie zdania oczywiście dały motywującego kopa, przypływ energii i uczuć.
A, no i jeszcze jedno! Było tam też takie zdanie o jego kolorowych oczach - chyba - teraz dokładnie Nir pamiętam, ale uwierz, że przestałam czytać na jakiś czas, żeby to przyswoić i się otrząsnąć.
UsuńKolejny mały kroczek ku teraźniejszości to pamiętne Znikają stąd najlepiej. dëMärs, zachwycona jestem przede wszystkim dzieciakami; podejście Caroline-niespełnionej mamuśki mnie bawi, ale tak pozytywnie! (zaczynam spokojnie, petarda na sam koniec, o) Suzanne i David, jak miło - moja imienniczka, haha. Wracając, Hadley wyolbrzymia, nie ma co! Ona jednak chyba nigdy się nie zmienia, prawda? Zawsze tak samo wymagająca. Nie, no fakt faktem, że Caroline to jednak trudne imię, więc kobieta ma jeszcze czas, żeby usłyszeć upragnioną wiązankę liter. Zresztą, co ona się tak stresuje? Skoro na Stevena składają się pojedyncze z lepki głosek, to chyba nie jest najgorzej! Natomiast Lea (dawno o niej nie wspominałam) podejrzewam, że czuła się jak królowa. To jest ok - kilka literę sprawia, że potrafisz skoczyć do sufitu, haha. W Leandrze od zawsze była właśnie taka uszczypliwość, jakże mile widziana u ludzi wokół mnie, i tutaj też się przejawia. Cudownie się przejawia! Dee oczywiście zaczarowała dzieciaki. Kochana, kogo ona nie czaruje? Czy istnieje ktokolwiek, kto nie uległ jej urokowi? Wiesz, przyjazd Tylera po Caroline skojarzył mi się z takim typowym szczeniactwem. Młoda miłość, nastolatkowie. Niedoświadczeni i delikatni, czyści. Choćw ich przypadku jjest trochę inaczej (oboje coś tam jednak przeżyli). Zrobiło mi się tak przyjemnie, naprawdę! A jeszcze fajniej poczułam się podczas wspomnień z Cambridge. Paczka przyjaciół, młodych i nieokiełznanych, z marzeniami w głowie jakoś zawsze wprowadza w dobry nastrój. Po prostu mnie to od zawsze odstresowuje, takie niewinne historyjki. Smutne jest to, że tylko Peter, Caroline i Dee wylecieli poza swoje miasto. Reszta nie wykorzystała szansy, ale tak chyba jest. Tak musi być, skoro są na świecie ludzie spełnieni i ludzie rozegrano. Niektórzy pozostali tam na zawsze. Ach, o Axonie musiała wspomnieć! Nie byłabyś sobą inaczej! Nie rozpisuję się, nie chcę roztrząsać po raz kolejny. Został w tej cholernej Anglii na zawsze i niech tak będzie. I niech tak zostanie. Niech tam zostanie. I Leandra. Pamiętam, że raz wspomniałaś przed rozdziałem, że Lea nie jest pokrzywdzona (a Dee to nie żadna Maddie) jak wszyscy uważali. Teraz to widzę, z perspektywy czasu. Ale przynajmniej mi chodziło o to właśnie, że dziewczyny miały jej chyba za złe, że je porzuciła, mimo że nie chciała. Smutne to, nie powiem. Caroline pasuje dzień, a Dee noc. Nieszczęścia chodzą parami - słowa Stevena, haha. A potem... potem nie wiem, czy dam radę coś z siebie wydusić. Najgorsze jest to, że najpiękniejsze momenty trudno skomentować. Napisze więc, że się wzruszyłam i chyba jeszcze nic nigdy nie podobało mi się aż tak bardzo. Steven pokazał klasę, najwięcej klasy w całym opowiadaniu. Natomiast Caroline zadziwiła.
Nie miej mi za złe, ale nie potrafię!
No i ostatni rozdział, wczorajszy, gdzie bardzo łatwo się zgubiłam. Przyznaję! Ale, ale... Jak dziewczyny siedziały z Caroline; jak Dee malowała jej paznokcie; jak Leandra dogryzała na ten swój uroczy sposób, to przypomniała mi się sytuacja, w której Lea siedziała na wannie, a Dee stroniła się dla Aerosmith. Jej, ileż to już minęło, no nie? Wtedy były jeszcze dziewczynkami, a teraz dojrzałymi kobietami. Powiem szczerze, że mnie na chwilę zastopowało, bo zrozumiałam, ile poświęcenia w to wszystko włożyła Madeline.
Ale udało jej się. I mam nadzieję, że tyle samo poświęcenia włoży w budzenie w sobie TEGO, nawiązując do końcowej rozmowy Joe'go i Stevena. Tyle by się jej, im udało. Ja wierzę w nią. Naprawdę. Kto jak kto, ale dla mnie Dee jest zwyciężczynią wszystkiego; toteż zwycięży, a przynajmniej taką żywię nadzieję. O tym tak samo trudno pisać mi, młodej dziewczynie, dzieciakowi jeszcze, a to przecież trzydziestolatka. Dlatego na tym zakończę ten delikatny temat. Wracam do ślubu jak ślub, wesela jak wesele. Ach, Leandra wydała mi się tak ładnie znudzona tym wszystkim, osamotniona, nierozumiejąca wielkiej rzeczy, jaką jest - podobno - ślub. Myślałam, że w pewnym momencie mi się stamtąd z myje; ucieknie po prostu. Na szczęście na odsiecz przybył Perry, który trochę uspokoił moje odczucia, choć potem miałam pewne drgania, podejrzane niedomówienia; to głupie, ale tak było. Lea w tej swojej wstydliwości jest prawdziwie urocza, przysięgam. Fakt, że łatwiej nawiązywać znajomości z ludźmi otwartymi niż cichymi. Zabawne, że wystarczyło kilka słów, żeby zburzyć mur między tą dwójką, stojący między nim im sześć lat. Biolog morski. Jednym z powodów rzucenia tego w przysłowiową cholerę to włosy. Haha, znam kilku takich co dla włosów potrafili poświęcić wszystko. Do jednego z nich za kilka godzin powiem pewnie "tato", haha. Nieważne. Dobrze, że Lea się przełamała. Tylko... Nie wiem, czy dobrze to zrozumiałam, czy źle, ale wydała mi się tak trochę niespełniona. Opowiadała o swoich osiągnięciach, ale jakoś tak... no, wiesz. Nieważne. Niech żyje bal!
UsuńKochana, jak zawsze muszę Ci napisać, że jesteś jednym z najważniejszych objawień bloggera, o ile nie najważniejszym! Podziwiam Cię za tak charakterystyczny tylko dla Ciebie styl; uwielbiam za idealne opisy, rozmowy, zdania czasem. Kocham rozpływający się tu, u Ciebie wszędzie. Dziękuję Ci za to, że mogę to czytać i przeżywać razem z Tobą. Pamiętaj, jestem z Tobą od samego początku i ciągle, nadal jesteś dla mnie numerem jeden; ciągle zadziwiasz i nadal inspirujesz. Kochana, pisz tak dalej dla siebie i dla nas; i nie zmieniaj się - to najważniejsze.
Pozdrawiam i całuję!
Dostałam od Ciebie coś bardzo pięknego i długiego, na co niezupełnie potrafię teraz odpowiedzieć, wiesz? Zuziu.
UsuńChcę Ci przede wszystkim za ten esej podziękować, haha. Odniosłaś się tutaj do masy spraw i wątków, zrozum mnie i moją...odpowiedź!
Chciałam w tym opowiadaniu zaznaczyć klasę Stevena. W każdym swoim z nim chcę. Pokazać, że on wcale nie jest takim kolorowym idiotą, za jakiego ma go tak wielu. To nieprawda.
Dziękuję Ci, Suie. Bardzo, och.
witaj Alicjo :'))
OdpowiedzUsuńwiesz, aż nie wiem co napisać. albo wiem. mam dla Ciebie propozycję nie do odrzucenia. ja zabiję Larsa w moim opowiadaniu, a Ty zabijesz Leandrę. czy to nie jest genialny pomysł? :'))
cholera, ja z rozdziału na rozdział coraz bardziej jej nie lubię. przez długi czas się nie pojawiała i wszystko było ok, ale teraz znowu i w tym rozdziale przeszła już samą siebie, z każdym wersem moje ciśnienie chyba coraz bardziej podskakiwało.
" [...] och, to było tylko kolejnym dowodem na to, iż Hadley nie potrzebowała znanego towarzystwa, by poznawać wpływowych ludzi i prawdziwych profesjonalistów. Nie wiem, co w sobie miała. Ale od zawsze ciągnęło do niej ludzi, którzy mogą więcej, jakby na to nie spojrzeć. [...] Jill York znów miała przyjść nas czesać. I znów nie miała chcieć od nas pieniędzy, które panna młoda i tak miała jej wcisnąć. Dobry gest, zrozumiałe." - jaka z tej Leandry jest zazdrosna cebula. jezu, nie wiem, czy tylko ja wyczułam tutaj taki ból dupy, czy specjalnie tak napisałaś, żeby można było go wyczuć.
"wiedziałam już od lat, jak wyglądały układy w tym zespole, między nimi wszystkimi, wplatając w to jeszcze Dee z Caroline. I wciąż zadawałam sobie pytanie, jak to jest, że wpadłam w to i ja." - w nic nie wpadłaś, idiotko, przez tyle lat nawet nie miałaś z nimi kontaktu.
"A że poprzez swoją pracowitość i przykładanie się do pracy zdobyłam rozgłos w Nowym Jorku dość szybko – wybrano mnie. Oczywiście zaingerowały w to moje dziewczyny, ale to nie było podejrzane ni trochę. Ważne, że byłam dobra. Ważne, że to potwierdzano. Ważne, że chciano moje felietony w kilku poważniejszych pismach. Zaufajcie mi, jestem psychologiem." - rozgłos, najbardziej spierdolonego psychologa w NY, bo nie wiem, kto chciałby chodzić do kogoś takiego. i raczej wątpię, że taki duży zespół, który miał już pełno upadków, uzależnienia, problemy ze sobą, wynająłby sobie jakiegoś podrzędnego psychologa. biorąc pod uwagę jeszcze to, że na psychologię chodzi sobie co druga osoba. skojarzyło mi się to z Metalliką, która miała poważny kryzys i też mieli sesje terapeutyczne, nie z jakimś tam psychologiem tylko z terapeutą, który zajmował się drużynami sportowymi. jakiś tam zwykły psycholog raczej nie poradziłby sobie.
"Potrzebowali mnie, kilka razy na poważnie. A mieć w zanadrzu zdanie „Prowadziłam sesje z ikoną świata muzyki” brzmi dobrze. Przecież nie posłano by ich byle kogo. Bo ja nie byłam byle kim" - proszę państwa, apogeum narcyzmu! i tacy ludzie kończą psychologię! "prowadziłam sesję z ikoną świata muzyki" - niech nie zapomni w gazecie napisać WSZYSTKICH ich problemów, niech każdy człowiek na świecie je zna.
dobra, koniec wkurwiania się na nią :'))
rozmowa o biologii od razu skojarzyła mi się z tym, że temat zejdzie na Joe, Dee i dzieci... cholera, minęło już 6 lat i w sumie nadal nic, a Dee nie traci nadziei. to chyba dobrze. ale Joe już raczej wątpi w to wszystko. ciekawe, czy ten problem faktycznie tkwi w tym wszystkim, że stracił już nadzieję. jezu, chcę tak bardzo, żeby im się udało, żeby Madeline była w pełni szczęśliwa. są cudowni, zasługują na wszystko co najlepsze.
lecę na Underground Queen :')) dużo weny kochana! i zero Leandry w rozdziałach!
Ja wiedziałam, że dostanę od Ciebie perełkę, WIEDZIAŁAM, haha. Jeszcze później Twoja historia z drugim imieniem... A może ja wiedziałam, może to wszystko ustawione? :')))
UsuńNie, żartuję. Leandry już nie planuję tu za wiele, pewnie to ostatnia jej taka rola, dlatego oddychaj spokojnie. I niestety, ale jej zabić nie mogę, o Boże.
Lata lecą, u nich nic. W zasadzie mi jest szkoda Dee, ciężko mi o tym pisać, wiesz? Na pewno wiesz.
Dziękuję, Parry, jak zawsze, kocham te nutki subtelnej nienawiści ♥♥♥
Jeju, to chyba nie chodziło o to, że nie za bardzo miałam chęć wykrzesać z siebie siły, by tu dotrzeć, ale raczej o fakt, że pisanie Ci komentarzy, droga Alicjo, jest dla mnie naprawdę sporym wyzwaniem, ha. Tak, w tym tkwi problem, dokładnie. Znów zadłużyłam się na więcej niż jeden, i obawiam się, że obu na raz nie dam rady, że tak powiem, całkowicie i na czysto dzisiaj załatwić. Czas goni, ble.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o opisanie ślubnych przygotowań oraz wesela z perspektywy Leandry, to uważam ten pomysł za doskonały, za ten jej zaginiony pomiędzy resztą żywot. Za jej psychologię. Lea, myślę, nieświadomie często trafia słowami w sedno. Taka rola jej zawodu, trochę, ale ona faktycznie, faktycznie się do tego nadaje. Ma inne spojrzenie, amerykańskie, haha. I niesamowicie przyjemnie czyta się o rzeczach jej w zasadzie mało dotyczących, a jednak przez nią widzianych.
Kwestią jej kariery - cóż, pozazdrościć. Psychologia to jeden z tych zawodów, które trzeba wiedzieć, że się chce. Choć z drugiej można tak powiedzieć o wszystkim, eh. Ale psychologiem trzeba się urodzić. Mechanikiem i fryzjerem nie trzeba, chirurgiem, moim zdaniem, też nie. Tam jest praktyka, a Lei siłą jest umysł, percepcja, domysły. Ona tak nietypowo ładnie się w tym odnajduje, ha.
A mimo to ja jej leczenia główek Aerosmith z lekka współczuję, przecież wiemy, do ilu są zdolni, i co tam siedziało. Oh. Oh...
Samo wesele mogłabym skomentować dokładnie tak jak sama napisałaś nad rozdziałem - tylko ludzie jacyś inni. I to nie konkretnie inni, tylko po prostu - INNI. Gdzieś spoza, że tak powiem, ram. I standardów, haha.
A ostatnim elementem fragmentu oczami Leandry, to mnie z lekka, Alicjo, zabiłaś, a cios śmiertelny wykonałaś zdaniem ostatnim. To mnie tak dziwnie ruszyło, że ona go tak nagle, w końcu, poznała, w końcu poczuła coś więcej i coś mnie względem Joe, oh. Wiesz, ostatnio poruszają mnie takie fragmenty, które nie wiem, czy powinny. Wczoraj nie mogłam spać przez końcówkę pewnego rozdziału Wiedźmina (tradycyjnie), w którym tytułowy Wiedźmin zapytał się znajomego błędnego rycerza, czy nie chce udać się może z nimi, z najbardziej radykalną kompanią, w jeszcze bardziej radykalną akcje ratunkową w środku srogiej zimy. Na to rycerz odpowiedział po chwili milczenia: Nie, Geralcie z Rivii. Ja jestem błędny. Ale nie szalony.
O BOŻE. Nie mogłam przez to spać, naprawdę. Ale jak zwykle - NIEWAŻNE.
Rozmowy Joe ze Stevenem nie jestem pewna, że tak to ujmę. Mam wrażenie, że choć Perry zaznaczył jak bardzo Tyler lubi pokazywać wyższość względem tej małżeńskiej miłości, to taka rozmowa była ostatnia. Ten temat się wyczerpał, wraz z ich nowymi kobietami, lepszymi, śmiem sądzić. Wraz z nową erą.
I ja nie umiem nic powiedzieć odnośnie tej wiary Dee, ślepej nieco. Powiem tylko, że ja głęboko wierzę, że ona ma rację, że się uda. Że Anthony też powinien, to jest klucz.
I będą żyli długo i szczęśliwie, tak! (proszę)
Alu - żegnam, na razie, ja się postaram resztę nadrobić w czasie najbliższym, ale pewnie sporo czynników mi to utrudni. Pozostaje mi jedynie wiara, że nie uniemożliwi, haha.
Trzymaj się, kochana! ♥
Hugs, Rocky.
53 year-old Sales Associate Eleen Cater, hailing from Vanier enjoys watching movies like Only Yesterday (Omohide poro poro) and Pet. Took a trip to Su Nuraxi di Barumini and drives a A3. znajdz wiecej informacji
OdpowiedzUsuńrzeszow radca prawny
OdpowiedzUsuń